14

– Nie możesz tam przyjechać taksówką – powiedziała Lily, podczas gdy bezradnie dźgałam się w oko nowiutkim tuszem do rzęs Maybelline Great Lash. – To oficjalna okazja. Wezwij samochód, na litość boską. – Przyglądała się jeszcze z minutę, a potem wyjęła mi z dłoni oblepioną szczoteczkę i pukając palcem w powiekę, kazała zamknąć oczy.

– Chyba masz rację – westchnęłam, wciąż nie chcąc przyjąć do wiadomości, że swój piątkowy wieczór spędzę w formalnej sukni wieczorowej w Metropolitan Museum, witając nowobogackich – ale – wciąż – wieśniackich gości z Georgii oraz Karoliny Północnej i Południowej, przyoblekając kiepsko umalowaną twarz w kolejne sztuczne uśmiechy. Oświadczenie Mirandy zostawiło mi wszystkiego trzy godziny na znalezienie sukni, kupienie podkładu, przygotowanie się i zmianę wszystkich weekendowych planów. W całym tym szaleństwie zapomniałam o załatwieniu transportu.

Na szczęście praca w jednym z największych w kraju pism poświęconych modzie (praca, za którą milion dziewczyn dałoby się zabić!) miała swoje plusy i do czwartej czterdzieści zdołałam pożyczyć powalającą, długą do kostek czarną kreację Oscara de la Renty, uprzejmie dostarczoną przez Jeffy'ego, guru Szafy i miłośnika wszystkiego, co kobiece („Dziewczyno, idziesz na oficjalne przyjęcie, wkładasz de la Rentę i koniec. A teraz nie wstydź się, ściągaj te spodnie i przymierz to dla Jeffy'ego”. Zaczęłam się rozpinać i Jeffym wstrząsnął dreszcz. Zapytałam, czy naprawdę uważa moje na wpół nagie ciało za tak odrażające, i powiedział, że oczywiście nie, za wstrętną uznał wyłącznie linię moich majtek). Asystentka z działu mody zamówiła już dla mnie parę pantofli od Manola w odpowiednim rozmiarze, a Samantha z dodatków wybrała połyskliwą, srebrną wieczorową torebkę Judith Leiber z długim, brzęczącym łańcuszkiem. Wyraziłam zainteresowanie bardziej dyskretną kopertą Calvina Kleina, ale tylko prychnęła na tę sugestię i wręczyła mi Judith. Stef zastanawiała się, czy powinnam mieć obróżkę czy wisior, a Allison, świeżo awansowana do działu urody redaktorka, rozmawiała przez telefon ze swoją manikiurzystką, która na zamówienie przychodziła do klienta.

– Spotka się z tobą w sali konferencyjnej o czwartej czterdzieści pięć – powiedziała Allison, kiedy podniosłam słuchawkę. – Będziesz na czarno, zgadza się? Upieraj się przy Ruby Red Chanel. Powiedz jej, żeby rachunek wystawiła na nas.

Całe biuro doszło do stanu niemal histerycznego napięcia nerwów, próbując dostosować mój wygląd do wieczornej gali. Z pewnością nie dlatego, że wszyscy mnie uwielbiali i daliby się zabić, żeby mi pomóc; chodziło raczej o to, że Miranda złożyła na nich odpowiedzialność za doprowadzenie mnie do porządku, i aż się palili, by dowieść jej jakości swego gustu i klasy.

Lily skończyła litościwą pomoc przy makijażu i przelotnie pomyślałam, czy wyglądam śmiesznie, ubrana w długą do ziemi suknię Oscara de la Renty i z błyszczykiem Bonne Belle na ustach. Prawdopodobnie tak, ale odrzuciłam wszystkie oferty przysłania wizażysty do mieszkania. Cały personel próbował nalegać – bez śladu subtelności – ale nieustępliwie odmówiłam. Nawet moja wytrzymałość miała pewne granice.

Pokuśtykałam do sypialni w swoich dziesięciocentymetrowych szpilkach od Manola i ucałowałam Aleksa w czoło. Na chwilę otworzył oczy, uśmiechnął się do mnie i odwrócił na bok.

– Zdecydowanie dotrę do domu przed jedenastą, więc możemy pójść dokądś na kolację albo na drinka, okej? Przepraszam za to, naprawdę. Jeżeli zdecydujesz się wyjść gdzieś z chłopakami, zadzwoń, żebym mogła się z tobą spotkać, dobrze? – Tak jak obiecał, przyjechał prosto ze szkoły, żeby spędzić ze mną noc, i wcale nie był zachwycony, kiedy wróciłam z wiadomością, że on może sobie pozwolić na odprężający wieczór w domu, ale mnie proszę w tych planach nie brać pod uwagę. Siedział na balkonie przy mojej sypialni, czytając znaleziony gdzieś stary numer Yanity Fair i pił piwo, które Lily trzymała w lodówce dla gości. Dopiero po wyjaśnieniach, że muszę dziś wieczorem pracować, zauważyłam nieobecność Lily.

– Gdzie ona jest? – zapytałam. – Nie ma zajęć i wiem, że przez całe lato w piątki nie pracuje.

Alex pociągnął łyk pale ale i wzruszył ramionami.

– Przypuszczam, że jest tutaj. Drzwi ma zamknięte, ale widziałem, jak wcześniej kręcił się tu jakiś facet.

– Jakiś facet? Mógłbyś się zdobyć na bardziej szczegółowy opis? Jaki facet? – Zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś się włamał, czy może Chłopak od Freuda został wreszcie zaproszony do domu.

– Nie wiem, wygląda przeraźliwie. Tatuaże, kolczyki, podkoszulek bez rękawów – cały komplecik. Nie umiem sobie wyobrazić, gdzie kogoś takiego spotkała. – Nonszalancko pociągnął kolejny łyk.

Ja też nie umiałam sobie tego wyobrazić, biorąc pod uwagę, że wczoraj o jedenastej wieczorem zostawiłam ją w towarzystwie bardzo uprzejmego faceta o imieniu William, który, z tego, co widziałam, nie był typem mężczyzny noszącego podkoszulek i gustującego w tatuażach.

– Alex, bądź poważny! Mówisz mi, że jakiś bandyta kręci się po moim mieszkaniu – bandyta, który wcale niekoniecznie został zaproszony – a ciebie to nie obchodzi? Przecież to śmieszne! Musimy coś zrobić – powiedziałam, wstając z krzesła i jak zwykle zastanawiając się, czy przeniesienie ciężaru spowoduje oderwanie się balkonu od ściany budynku.

– Andy, spokojnie. Z pewnością nie jest bandytą. – Przerzucił stronę. – Może to punkowo – grunge'owy przypał, ale nie bandyta.

– Pięknie, po prostu, kurwa, pięknie. A teraz ruszysz tyłek i sprawdzisz, co się tu dzieje, czy będziesz tak siedział całą noc?

Nadal na mnie nie patrzył i w końcu pojęłam, jak bardzo jest zły z powodu dzisiejszego wieczoru. Całkowicie zrozumiałe, aleja byłam równie zirytowana koniecznością pójścia do pracy i za cholerę nic nie mogłam na to poradzić.

– Możesz zawołać, gdybym był potrzebny?

– Świetnie – sapnęłam i urządziłam wielkie przedstawienie z gniewnym opuszczaniem balkonu. – Możesz nie czuć się winny, kiedy znajdziesz moje poćwiartowane zwłoki na podłodze w łazience. W końcu to nic wielkiego…

Z tupotem weszłam do środka i przez chwilę krążyłam po mieszkaniu, szukając jakiegoś dowodu na obecność tego faceta. Jedyne, co wydawało się nie na miejscu, to pusta butelka po ketel one w zlewie. Czy ona naprawdę zdążyła kupić, otworzyć i wypić całą butelkę wódki od wczoraj po północy? Zapukałam do drzwi Lily. Brak reakcji. Zapukałam trochę bardziej natarczywie i usłyszałam męski głos, stwierdzający nad wyraz oczywisty fakt, że ktoś puka do drzwi. Gdy nadal nikt nie reagował, przekręciłam gałkę.

– Halo? Jest tu kto? – zawołałam, starając się nie zaglądać do wnętrza pokoju, ale zdołałam wytrzymać jakieś pięć sekund. Z dwóch par dżinsów splątanych na podłodze, stanika zwisającego z krzesła przy biurku i przepełnionej popielniczki, od której pokój cuchnął jak świetlica w akademiku, przeniosłam spojrzenie wprost na łóżko, gdzie moja najlepsza przyjaciółka leżała wyciągnięta na boku, plecami do mnie, kompletnie naga. Kiepsko wyglądający facet z warstwą potu nad górną wargą i tłustymi włosami wtopił się we wzór na pościeli Lily: dziesiątki jego wijących się, przeplatających, przerażających tatuaży stanowiły idealny kamuflaż na tle kołdry w zielono – niebieską kratkę. Łuk brwiowy przebity złotym kółkiem, masa błyszczącego metalu w każdym uchu i dwa niewielkie, zaokrąglone kolce wychodzące z brody. Na szczęście miał na sobie bokserki, ale wyglądały na tak brudne, wyświechtane i stare, że prawie – prawie – żałowałam, że je ma. Pociągnął papierosa, powoli i znacząco wydmuchnął dym, i kiwnął głową mniej więcej w moim kierunku.

– Jo – powiedział, machając papierosem w moją stronę. – Może zamkniesz drzwi, m – ja droga?

Co? M – ja droga? Czy ten zasyfiały Australijczyk naprawdę palił trawkę w łóżku mojej przyjaciółki, czy zawsze się tak zachowywał? Zadałam mu to pytanie.

– Palisz trawkę? – zapytałam, nie przejmując się już kwestią manier i zupełnie nie przestraszona. Był niższy ode mnie i mógł ważyć najwyżej sześćdziesiąt pięć kilo – na moje oko najgorsze, co mógł mi w tym momencie zrobić, to mnie dotknąć. Wstrząsnęłam się, gdy pomyślałam o tysiącznych sposobach, na jakie prawdopodobnie dotykał Lily, która wciąż głęboko spała w jego kojącej bliskości. – Za kogo ty się, do cholery, uważasz? To jest moje mieszkanie i chciałabym, żebyś je opuścił. Teraz! – dodałam. Moją odwagę wspomagały ograniczenia czasowe: miałam dokładnie godzinę, żeby wyszykować się na najbardziej stresujący wieczór w mojej karierze, i użeranie się z tym rozciągniętym na łóżku Psycholem nie było ujęte w planie.

– Laaaaaaaaska. Ochłoń – wydyszał i znów się zaciągnął. – Nie wygląda, żeby twoja przyjaciółka chciała, bym wyszedł…

– Chciałaby, gdyby przypadkiem BYŁA PRZYTOMNA, TY DUPKU! – wrzasnęłam, przerażona myślą, że Lily – najprawdopodobniej – uprawiała seks z tym facetem. – Zapewniam cię, że mówię w imieniu nas obu: WYPIERDALAJ Z NASZEGO MIESZKANIA!

Poczułam rękę na ramieniu i obróciłam się na pięcie, żeby zobaczyć Aleksa ze zmartwioną miną, oceniającego sytuację.

– Andy, może wskoczysz pod prysznic i pozwolisz, żebym ja się tym zajął, okej? – Chociaż nikt nie nazwałby go dużym facetem, w porównaniu z tym wyniszczonym śmieciem, który aktualnie pocierał metalem ze swojej twarzy o nagie plecy mojej najlepszej przyjaciółki, wyglądał jak zawodowy zapaśnik.

– CHCĘ. ŻEBY. ON – wskazałam, dla jasności – WYNIÓSŁ. SIĘ. Z. MOJEGO. MIESZKANIA.

– Wiem, i zdaje mi się, że on też jest właściwie gotów do wyjścia, prawda, stary? – zapytał Alex kojącym głosem, jakiego można by użyć wobec podejrzanego o wściekliznę psa, którego człowiek obawia się rozzłościć.

– Laaaaaaaaska, nie ma kwestii. Tylko się trochę zabawiłem z Lily. Wczoraj w nocy w Au Bar normalnie za mną szalała – zapytaj, kogo chcesz, wszyscy ci powiedzą. Normalnie mnie, kurwa, błagała, żebym z nią wrócił.

– Nie wątpię – uspokajająco stwierdził Alex. – Kiedy chce, bywa z niej naprawdę przyjacielska dziewczyna, ale czasami za dużo pije, żeby wiedzieć, co robi, więc jako jej przyjaciel będę musiał poprosić cię, żebyś teraz wyszedł.

Psychol zgniótł papierosa i urządził wielki pokaz wyrzucania w górę rąk w szyderczym geście poddania.

– Stary, żaden problem. Tylko wezmę szybki prysznic i załatwię z moją malutką Lily właściwe pożegnanie, a potem ruszam. – Przerzucił nogi na bok łóżka i sięgnął po ręcznik, który wisiał obok jej biurka.

Alex ruszył do przodu, zgrabnie wyjął facetowi ręcznik z rąk i spojrzał mu prosto w oczy.

– Nie. Myślę, że powinieneś wyjść teraz. Od razu. – I ruchem, jakiego nigdy przez te trzy lata naszej znajomości u niego nie widziałam, ustawił się dokładnie na wprost Psychola i pozwolił, by ta bliskość zasugerowała niewątpliwie zamierzoną groźbę.

– Stary, bez obaw. Już mnie nie ma – zaciągnął jękliwie, gdy zmierzył wzrokiem Aleksa i zorientował się, że musiał wyciągnąć szyję, żeby spojrzeć mu w twarz. – Tylko się ubieram i spadam. – Podniósł z podłogi dżinsy i zlokalizował obszarpany podkoszulek pod wciąż wystawionym na publiczny widok ciałem Lily. Poruszyła się, gdy go spod niej wyciągnął, i kilka sekund później zdołała otworzyć oczy.

– Przykryj ją! – ostro rozkazał Alex, teraz najwyraźniej rozbawiony swoją nową rolą rzucającego groźby i kontrolującego sytuację. A Psychol bez słowa komentarza naciągnął kołdrę na ramiona Lily, tak że widoczna była tylko plątanina jej czarnych loków.

– Co się dzieje? – wychrypiała, usiłując utrzymać otwarte oczy. Odwróciła się i zobaczyła mnie trzęsącą się ze złości w progu, Aleksa przyjmującego męskie pozy i Psychola niezdarnie zawiązującego niebiesko – kanarkowożółte diadory i wynoszącego się w cholerę, zanim sprawy przybiorą naprawdę kiepski obrót. Za późno. Jej wzrok zatrzymał się na Psycholu.

– A kim ty, do cholery, jesteś? – zadała pytanie, siadając prosto i nie zdając sobie sprawy, że jest całkiem naga. Alex i ja instynktownie odwróciliśmy wzrok, gdy zaszokowana naciągała na siebie kołdrę, ale Psychol wyszczerzył zęby w lubieżnym uśmiechu i gapił się na jej piersi.

– Mała, chcesz powiedzieć, że nie pamiętasz? – zapytał. Jego ciężki australijski akcent z każdą mijającą sekundą stawał się mniej uroczy. – Wczoraj w nocy dokładnie widziałaś. – Podszedł do niej i wyglądało, że zaraz usiądzie na łóżku, jednak Alex zdążył chwycić go za ramię i ustawić w pionie.

– Wynocha. Teraz. Albo będę musiał sam cię wynieść – rozkazał, wyglądał na twardziela, po prostu słodko, i strasznie był z siebie dumny.

Psychol wyrzucił ręce w górę i zagdakał:

– Spadam. Zadzwoń kiedyś, Lily. Wczoraj w nocy byłaś świetna. – Przez drzwi sypialni szybko ruszył do salonu, z Aleksem, który deptał mu po piętach. – Człowieku, co za kłótliwa laska – powiedział do Aleksa chwilę przed tym, nim z hukiem zamknęły się frontowe drzwi, ale Lily chyba tego nie usłyszała. Wciągnęła na grzbiet podkoszulek i zdołała zwlec się z łóżka.

– Lily, kto to był, do cholery? Największy kretyn, jakiego w życiu spotkałam, nie wspominając już o tym, że absolutnie odrażający.

Powoli potrząsnęła głową i wyglądała, jakby koncentrowała się ze wszystkich sił, próbując sobie przypomnieć, gdzie wkroczył w jej życie.

– Odrażający. Masz rację, kompletnie odrażający, i nie mam pojęcia, co się stało. Pamiętam, jak wczoraj w nocy wychodziłaś, a ja rozmawiałam z jakimś naprawdę miłym facetem w garniturze – z jakiegoś powodu piliśmy jaegera – i na tym koniec.

– Lily, wyobraź sobie, jaka musiałaś być pijana, żeby nie tylko zgodzić się na seks z kimś, kto tak wygląda, ale jeszcze przyprowadzić go do naszego mieszkania! – Myślałam, że wskazuję na pewne oczywistości, ale jej oczy rozszerzyły się, jakby chodziło o zaskakujące odkrycie.

– Myślisz, że uprawiałam z nim seks? – zapytała miękko, odmawiając przyjęcia do wiadomości tego, co się rzucało w oczy.

Przypomniały mi się słowa Aleksa sprzed paru miesięcy: Lily piła więcej niż to normalne, wszystko na to wskazywało. Regularnie opuszczała zajęcia, aresztowano ją, a teraz przyciągnęła do domu mutanta o najbardziej przerażającym wyglądzie, jakiego kiedykolwiek miałam okazję oglądać. Pamiętałam też wiadomość, którą jeden z jej profesorów zostawił na naszej sekretarce tuż po ostatnich egzaminach, coś w sensie, że chociaż jej praca pisemna była olśniewająca, opuściła za dużo zajęć i oddała ją za późno, żeby dostać „A”, na które zasługiwała. Postanowiłam dyplomatycznie się włączyć.

– Lii, kochanie, nie sądzę, żeby problemem był ten facet. Myślę, że to wszystko z powodu picia.

Zaczęła szczotkować włosy i dopiero teraz dotarło do mnie, że było już po szóstej w piątkowy wieczór, a ona właśnie wstawała z łóżka. Nie zaprotestowała, więc mówiłam dalej.

– Nie żebym miała coś przeciw piciu – stwierdziłam, starając się zachować stosunkowo spokojny klimat rozmowy. – Oczywiście nie jestem przeciwniczką picia. Zastanawiam się tylko, czy to się ostatnio trochę nie wymknęło spod kontroli, wiesz? Czy w szkole wszystko było w porządku?

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale Alex wetknął głowę przez drzwi i wręczył mi piszczącą komórkę.

– To ona – oznajmił i wyszedł. Wrrrr! Ta kobieta miała wyjątkowy talent do rujnowania mi życia.

– Przepraszam – powiedziałam do Lily, ostrożnie przyglądając się wyświetlaczowi, który w kółko krzyczał „MP KOM”. – Zwykle wystarcza jej parę sekund, żeby mnie poniżyć albo udzielić nagany, więc zachowaj tę myśl. – Lily odłożyła szczotkę i przyglądała się, jak odbieram.

– Biur… – Znów o mało nie odebrałam telefonu, jakbym była w pracy. – Tu Andrea – poprawiłam się, szykując się na reprymendę.

– Andrea, wiesz, że oczekuję cię tu dziś wieczorem o wpół do siódmej, prawda? – Warknęła do telefonu bez powitania, nie przedstawiając się.

– Och, hm, wcześniej mówiłaś, że o siódmej. Muszę jeszcze…

– Wcześniej mówiłam szósta trzydzieści i teraz to powtarzam. Szósssssta trzydzieśśśśści. Zrozumiano? – Klik. Rozłączyła się. Spojrzałam na zegarek. Szósta pięć. To był pewien problem.

– Chce mnie tam widzieć za dwadzieścia pięć minut – rzuciłam w przestrzeń.

Lily z ulgą powitała przeszkodę w rozmowie.

– W takim razie lepiej się zbieraj, okej?

– Jesteśmy w środku rozmowy i to jest ważne. Co chciałaś wcześniej powiedzieć? – Słowa były właściwe, ale dla nas obu stało się jasne, że moje myśli były już tysiące kilometrów stąd. Stwierdziłam, że nie ma czasu na prysznic, i zostało mi teraz piętnaście minut, żeby wskoczyć w wieczorowy strój i do samochodu.

– Poważnie, Andy, musisz się zbierać. Idź się przygotować, później się tym zajmiemy.

I kolejny raz nie miałam innego wyboru, jak tylko w pośpiechu, z walącym sercem, włożyć na siebie suknię, przejechać szczotką po włosach i spróbować dopasować niektóre z nazwisk do zdjęć wieczornych gości, wcześniej wydrukowanych przez chcącą pomóc Emily. Lily z umiarkowanym rozbawieniem obserwowała rozwój sytuacji, ale wiedziałam, że martwiła się incydentem z Psycholem, i czułam się okropnie, że nie mogłam się tym zająć od razu. Alex rozmawiał przez telefon ze swoim młodszym bratem, próbując go przekonać, że naprawdę jest za mały na chodzenie do kina o dziewiątej i że mama wcale nie postępuje okrutnie, kiedy mu tego zabrania.

Ucałowałam go w policzek, a on gwizdnął i zapowiedział, że pewnie umówi się z kimś na kolację, ale żebym później zadzwoniła, gdybym chciała się przyłączyć. Najszybciej jak może biec człowiek na szczudłach, pobiegłam do salonu, gdzie Lily trzymała w rękach kawałek wspaniałego czarnego jedwabiu. Spojrzałam na nią pytająco.

– Coś do narzucenia, na twoje wielkie wyjście – zanuciła, strząsając jedwab jak kapę na łóżko. – Chcę, żeby moja Andy wyglądała równie wytwornie jak wszystkie te bogate wieśniaki z Karoliny, których będzie dziś wieczorem obsługiwać jak zwykła kelnerka. Babcia kupiła mi to przed laty na ślub Erica. Nie umiem ocenić, czy to wspaniałe, czy paskudne, ale z pewnością odpowiednio wieczorowe i Chanel, więc powinno się nadać.

Uściskałam ją.

– Obiecaj mi tylko, że jeśli Miranda zabije mnie za powiedzenie czegoś niewłaściwego, spalisz tę suknię i dopilnujesz, żeby mnie pochowano w spodniach od dresu. Obiecaj!

– Wyglądasz wspaniale, Andy, naprawdę. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę cię w sukni od de la Renty wybierającą się na przyjęcie Mirandy Priestly, ale hej, pasujesz do towarzystwa. A teraz idź.

Wręczyła mi kołyszącą się na łańcuszku, nieznośnie jaskrawą torebkę od Judith Leiber i przytrzymała drzwi, gdy wychodziłam na korytarz.

– Baw się dobrze!

Samochód czekał przed budynkiem, a John – z którego wyłaził pierwszej wody zboczeniec – gwizdnął, gdy kierowca otworzył dla mnie drzwi.

– Podrajcuj ich, laska – zawołał za mną, przesadnie wyraziście puszczając oko. – Do zobaczyska w nocy. – Oczywiście nie miał pojęcia, dokąd się wybieram, ale pocieszające było jego przekonanie, że uda mi się wrócić. Może nie będzie tak źle, pomyślałam, sadowiąc się na miękkich poduszkach tylnego siedzenia. Ale potem suknia podsunęła mi się powyżej kolan i łydkami dotknęłam zimnego jak lód skaju, tak że wszystkie świeżo ogolone włoski na nogach stanęły dęba. A może będzie tak gównianie, jak się spodziewałam.

Kierowca wyskoczył i podbiegł dookoła, żeby otworzyć mi drzwi, ale zanim mu się to udało, stałam już na chodniku. Byłam kiedyś w Metropolitan Museum podczas wycieczki po Nowym Jorku z mamą oraz Jill, gdy oglądałyśmy niektóre atrakcje turystyczne. Nie pamiętałam właściwie żadnych dzieł widzianych tamtego dnia – tylko to, jak bardzo cisnęły mnie nowe buty, kiedy tam dotarłyśmy – ale przypomniałam sobie niekończące się białe schody od frontu i uczucie, że można by się po nich wspinać całe wieki.

Schody znajdowały się tam, gdzie je zapamiętałam, ale w mgiełce zapadającego zmierzchu wyglądały inaczej. Wciąż jeszcze przyzwyczajona do krótkich, nędznych zimowych dni czułam zdziwienie, że niebo dopiero ciemniało, a było już wpół do siódmej. Tamtego wieczoru schody wyglądały absolutnie po królewsku, jak tylko nielicznym schodom się to udaje, tamtej nocy były ładniejsze niż Schody Hiszpańskie albo te przed biblioteką w Columbii lub nawet wzbudzające podziw stopnie przed Kapitolem w Waszyngtonie. Dopiero gdy pokonałam gdzieś tak jedną dziesiątą tych białych piękności, zdałam sobie sprawę, że one też zasługują na nienawiść. Co za potworny, okrutny sadysta mógł zmuszać kobietę w dopasowanej, długiej do ziemi sukni i na wysokich obcasach do wspinaczki na taką piekielną górę? Skoro nie za bardzo mogłam nienawidzić architekta czy władze muzeum, które go zaangażowały, byłam zmuszona znienawidzić Mirandę, którą zwykle bezpośrednio lub pośrednio dało się winić za wszelkie nieszczęścia i niepowodzenia w moim życiu.

Szczyt wydawał się odległy o jakieś półtora kilometra i nagle spadło na mnie wspomnienie zajęć sportowych, na które chodziłam, kiedy jeszcze miałam czas na ćwiczenia. Jakaś instruktorka nazistka siedziała na swoim rowerku i wyszczekiwała rozkazy w idealnie militarnym staccato: „Naciskać, naciskać i oddech, oddech! Dalej, ludzie, wjeżdżamy na wzgórze. Jesteście już prawie na szczycie, nie rezygnujcie teraz. Pedałujcie, jakby od tego zależało wasze życie!”. Zamknęłam oczy i próbowałam wyobrazić sobie pedałowanie, z wiatrem we włosach, w ślad za instruktorką i w górę, wciąż w górę. Och, wszystko jedno, byle tylko zapomnieć o ostrym bólu, który przeszywał stopy od małego palca do pięt. Dziesięć stopni, tylko tyle zostało, jeszcze tylko dziesięć, o Boże, czy ta wilgoć w butach to krew? Czy będę musiała stanąć przed Mirandą w przepoconej sukni od de la Renty i z krwawiącymi stopami? Proszę, och, proszę, żebym była już prawie na miejscu i… jest! Szczyt. Radość z odniesionego zwycięstwa nie mniejsza niż w przypadku światowej klasy sprinterki zdobywającej właśnie swój pierwszy złoty medal. Ciężko oddychałam, zacisnęłam palce, żeby zwalczyć potrzebę nagrodzenia zwycięstwa papierosem, ponownie nałożyłam na usta błyszczyk. Czas być damą.

Strażnik otworzył mi drzwi, zgiął się lekko w ukłonie i uśmiechnął. Pewnie myślał, że jestem gościem.

– Dzień dobry panienko, pani musi być Andreą. Iiana mówiła, żeby pani sobie tu usiadła, a ona będzie za minutkę. – Odwrócił się i dyskretnie powiedział coś do mikrofonu na rękawie, po czym skinął głową, gdy uzyskał odpowiedź przez umieszczoną w uchu słuchawkę. – Tak, dokładnie tam, panienko. Przyjdzie najszybciej, jak się da.

Rozejrzałam się po gigantycznym przedsionku, ale nie miałam ochoty zawracać sobie głowy układaniem sukni potrzebnym, żeby naprawdę usiąść. A poza tym, czy jeszcze kiedykolwiek będę miała szansę znaleźć się w Metropolitan Museum po godzinach, podczas gdy najwyraźniej nie ma tu nikogo innego? Budki biletowe stały puste, a galerie na parterze ciemne, jednak ciężar historii i kultury zapierał dech. Sama cisza była ogłuszająca.

Po niemal piętnastu minutach rozglądania się, z zachowaniem ostrożności, żeby nie zabłądzić za daleko od początkującego agenta Secret Service, zobaczyłam, że ogromne foyer przecięła dość przeciętnie wyglądająca dziewczyna w długiej, granatowej sukni. Podeszła do mnie i z zaskoczeniem zauważyłam, że ktoś zajmujący tak eksponowane stanowisko (praca w biurze organizującym dla muzeum specjalne imprezy) mógł być tak zwyczajny. Z miejsca poczułam się śmieszna, dziewczyna z małego miasteczka, która próbuje się wystroić na oficjalne przyjęcie w wielkim mieście – a jak na ironię dokładnie kimś takim byłam. liana, z drugiej strony, wyglądała, jakby nie zadała sobie trudu, żeby przebrać się po pracy, i później się dowiedziałam, że faktycznie.

– A po co sobie zawracać głowę? – roześmiała się. – Przecież ci ludzie nie przyszli tu patrzeć na mnie. – Brązowe włosy miała czyste i proste, ale brakowało im jakiegokolwiek stylu, a brązowe buty na płaskim obcasie były strasznie niemodne. Jednak jej niebieskie oczy były jasne i miłe; z miejsca wiedziałam, że ją polubię.

– Ty musisz być Iiana – powiedziałam, wyczuwając, że w jakiś sposób zajmuję tu wyższą pozycję i powinnam przejąć inicjatywę. – Nazywam się Andrea, asystentka Mirandy, i jestem tu, żeby pomóc, jak tylko potrafię.

Spojrzała z taką ulgą, że od razu zaczęłam się zastanawiać, co Miranda jej nagadała. Możliwości były niezliczone, ale uznałam, że musiało to mieć jakiś związek z niewyszukanym strojem liany. Zadrżałam na myśl, jak paskudne rzeczy mogła powiedzieć tej słodkiej dziewczynie, i modliłam się, żeby nie skończyło się to łzami. Zamiast tego Iiana zwróciła na mnie te wielkie, niewinne oczy, pochyliła się i oznajmiła głosem wcale nie przyciszonym:

– Twoja szefowa to suka pierwszej wody.

Całą chwilę gapiłam się na nią zaszokowana, zanim doszłam do siebie.

– Prawda? – powiedziałam i obie wybuchnęłyśmy śmiechem. – Co mam robić? Miranda zdoła wyczuć, że tu jestem, w ciągu jakiś dziesięciu sekund, więc powinnam wyglądać, jakbym coś robiła.

– Chodź, pokażę ci stół – stwierdziła, idąc ciemnym korytarzem w stronę ekspozycji egipskiej. – Wystrzałowy.

Znalazłyśmy się w galerii, być może wielkości kortu tenisowego, z ustawionym pośrodku prostokątnym stołem na dwadzieścia cztery osoby. Robert Isabell zasługiwał na to, co mu płacono, to się rzucało w oczy. Był nowojorskim organizatorem przyjęć, jedynym, który umiał trafić we właściwy ton, niesamowitą uwagę poświęcając szczegółom: modny, ale nie przesadnie, luksusowy, lecz bez ostentacji, wyjątkowy, ale z umiarem. Miranda upierała się, żeby Robert zajmował się wszystkim („Zawsze poirytowany i paskudny z niego sukinsyn, jednak jest najlepszy”), ale do tej pory widziałam jego dzieła na przyjęciach urodzinowych Cassidy i Caroline. Wiedziałam, że potrafił przekształcić salon Mirandy w stylu kolonialnym w szykowną salę klubową (łącznie z barem, gdzie w szklankach do martini podawano oranżadę, z siedziskami pokrytymi zamszem i w pełni ogrzewanym, osłoniętym za pomocą namiotu balkonem z miejscem do tańca, w stylu marokańskim) dla trzynastolatek, ale to było coś naprawdę widowiskowego.

Wszystko lśniło bielą. Jasną bielą, gładką bielą, jaskrawą bielą, chropowatą bielą, głęboką bielą. Pęki mlecznych peonii wyglądały, jakby same wyrastały ze stołu, cudownie bujne, ale odpowiednio niskie, żeby pozwolić ludziom na rozmowę ponad nimi. Najdelikatniejsza chińska porcelana (we wzór białej szachownicy) spoczywała na wykrochmalonym, białym lnianym obrusie, a białe dębowe krzesła z wysokimi oparciami pokryto wspaniałym, białym zamszem (niebezpieczeństwo!), wszystko razem ustawione na grubym białym dywanie, ułożonym specjalnie na tę okazję. Białe świece wotywne w prostych, białych porcelanowych świecznikach dawały miękkie białe światło, podświetlając (ale jakimś cudem nie przypalając!) peonie od dołu i zapewniając subtelną, nienachalną iluminację stołu. Jedyny kolor w całym pomieszczeniu pochodził z wymyślnych, wielobarwnych malowideł, które wisiały na ścianach otaczających stół, szokujące błękity, zielenie i złoto dzieł przedstawiających życie starożytnego Egiptu. Biały stół jako zamierzony kontrast do bezcennych, szczegółowych malowideł był oszałamiający.

Gdy odwróciłam głowę, żeby wchłonąć cudowny kontrast koloru i bieli („ten Robert to prawdziwy geniusz!”), wpadła mi w oko wibrująca czerwienią postać. W narożniku pod przykuwającym wzrok malowidłem stała wyprostowana jak świeca Miranda w naszywanej paciorkami Czerwonej sukni od Chanel, zamówionej, przykrojonej, dopasowanej i wyczyszczonej specjalnie na ten wieczór. I chociaż byłoby przesadą stwierdzić, że była warta każdego wydanego na nią grosza (skoro te grosze sumowały się w dziesiątki tysięcy dolarów), jednak jej widok zapierał dech w piersiach. Sama Miranda stanowiła dzieło sztuki, podbródek wysunięty w przód, mięśnie idealnie napięte, neoklasyczny relief w naszywanym paciorkami jedwabiu od Chanel. Nie była piękna – miała za małe oczy, za sztywne włosy, trochę zbyt ostre rysy twarzy – ale oszałamiająca w sposób trudny do opisania. I chociaż bardzo się starałam nie okazać zachwytu, udawać, że podziwiam salę, nie mogłam oderwać od niej oczu.

Jak zwykle dźwięk jej głosu przerwał moją zadumę.

– Ahn – dre – ah, znasz nazwiska i twarze naszych dzisiejszych gości, nieprawdaż? Spodziewam się, że nie przyniesiesz mi wstydu, zapominając powitać kogoś z nazwiska – powiedziała, nie kierując swoich słów w niczyją stronę, więc tylko moje imię wskazywało, że jednak wypowiedź może być przeznaczona dla mnie.

– Hm, tak, mam to opanowane – odparłam, tłumiąc chęć zasalutowania, z przeszywającą jasnością zdając sobie sprawę, że wciąż się na nią gapię. – Przejrzę teraz wszystko, żeby mieć pewność. – Spojrzała na mnie, jakby chciała powiedzieć „Przecież to oczywiste, ty idiotko”, a ja zmusiłam się, żeby odwrócić wzrok i wyjść z galerii. Iiana szła tuż za mną.

– O czym ona mówiła? – zaszeptała, nachylając się do mnie. – O portretach? Zwariowała?

Usiadłyśmy na niewygodnej drewnianej ławce w zaciemnionym korytarzu, obie przepełnione chęcią ukrycia się.

– A, to. No tak, normalnie spędziłabym ostami tydzień, szukając zdjęć dzisiejszych gości i ucząc się ich na pamięć, żebym mogła powitać wszystkich z nazwiska – wyjaśniłam przerażonej Hanie. Wpatrywała się we mnie niedowierzająco. – Ale ponieważ dopiero co mi powiedziała, że muszę tu dziś przyjść, miałam tylko parę minut w samochodzie, żeby się im przyjrzeć. Co? – zapytałam. – Uważasz, że to dziwne? Mniejsza z tym. To standardowe postępowanie na przyjęciach Mirandy.

– Cóż, myślałam, że dziś nie będzie tu nikogo sławnego – powiedziała, nawiązując do wcześniejszych imprez Mirandy w Met. Jako poważna sponsorka, Miranda często korzystała z wyjątkowego przywileju wynajmowania, och, METROPOLITAN MUSEUM na prywatne przyjęcia i koktajle. Wystarczyło, że pan Tomlinson poprosił, i Miranda już dokładała starań, by przyjęcie dla jej szwagra było najlepszym, jakie widziały mury muzeum. Uznała, że bogatych południowców i ich zdobyczne żony olśni możliwość zjedzenia kolacji w muzeum. Miała rację.

– Tak, nie będzie nikogo, kogo można rozpoznać na pierwszy rzut oka, tylko masa miliarderów z domami za linią Masona – Dixona *. Zwykle, gdy muszę się nauczyć na pamięć twarzy gości, łatwiej ich znaleźć w Internecie albo gdzieś. To znaczy jeśli trzeba, to generalnie łatwiej znaleźć zdjęcie królowej Noor, Michaela Bloomberga albo Yohjiego Yamamoto. Ale spróbuj znaleźć pana i panią Packard z jakiejś bogatej podmiejskiej dzielnicy San Francisco albo gdzie tam, do cholery, mieszkają. To nie takie proste. Druga asystentka Mirandy szukała tych ludzi, gdy inni mnie przygotowywali, i w końcu znalazła prawie wszystkich na stronach poświęconych wydarzeniom towarzyskim, w lokalnej prasie albo na stronach internetowych różnych firm, ale to było naprawdę irytujące.

Iiana dalej się we mnie wpatrywała. Chyba gdzieś w głębi ducha wiedziałam, że mówię głosem robota, ale nie mogłam przestać. Wyraz jej zaszokowanej twarzy tylko pogarszał moje samopoczucie.

– Jest tylko jedna para, której jeszcze nie zidentyfikowałam, więc chyba znam ich przez zaprzeczenie.

– O rany. Nie wiem, jak ty to robisz. Jestem zła, że muszę tu być w piątek wieczorem, ale nie wyobrażam sobie wykonywania twojej pracy. Jak ty to znosisz? Jak znosisz, że ktoś tak się do ciebie odzywa i tak cię traktuje?

Dopiero po chwili zorientowałam się, że nie byłam na to pytanie przygotowana: do tej pory absolutnie nikt samorzutnie nie powiedział niczego negatywnego o mojej pracy. Zawsze myślałam, że jestem jedyną osobą – wśród milionów wyimaginowanych dziewczyn, które „dałyby się zabić za moją posadę” – która widziała we własnej sytuacji coś kłopotliwego. Szok widoczny w spojrzeniu liany był bardziej przerażający niż setki absurdów, które codzienne widywałam w pracy; sposób, w jaki na mnie patrzyła z tą czystą, niczym niezmąconą litością, coś we mnie wyzwolił. Zrobiłam coś, co nie zdarzyło mi się od wielu miesięcy pracy w nieludzkich warunkach dla nieludzkiej szefowej, coś, co zawsze udawało mi się stłumić i wstrzymać do odpowiedniejszej pory. Zaczęłam płakać.

Iiana wyglądała na jeszcze bardziej wstrząśniętą niż do tej pory.

– Och, kochanie, chodź tu! Tak mi przykro! Nie miałam na myśli niczego złego. Jesteś święta, że wytrzymujesz z tą wiedźmą, słyszysz? Chodź ze mną. – Pociągnęła mnie za rękę i poprowadziła kolejnym zaciemnionym korytarzem w stronę biura na tyłach. – Proszę, a teraz usiądź na minutkę i zapomnij, jak wyglądają ci wszyscy durni ludzie.

Pociągnęłam nosem i zaczęło mi być głupio.

– I nie czuj się dziwnie, słyszysz? Mam przeczucie, że dusiłaś to w sobie od bardzo, bardzo dawna, a od czasu do czasu musisz się porządnie wypłakać.

Szperała w biurku w poszukiwaniu czegoś, podczas gdy próbowałam zetrzeć tusz z policzków.

– Proszę – oznajmiła z dumą. – Zniszczę to, kiedy tylko to obejrzysz, i jeżeli chociaż pomyślisz, żeby komuś o tym powiedzieć, zrujnuję ci życie. Ale spójrz, to coś niesamowitego. – Wręczyła mi brązową kopertę zapieczętowaną nalepką „poufne” i uśmiechnęła się.

Rozerwałam nalepkę i wyciągnęłam zielony folder. Wewnątrz znajdowało się zdjęcie – właściwie kolorowe ksero – Mirandy wyciągniętej na siedzisku w restauracji. Z miejsca poznałam zdjęcie zrobione przez sławnego fotografa wyższych sfer podczas niedawnego przyjęcia urodzinowego dla Donny Karan w Pastis. Zdążyło się już ukazać na łamach pisma New York i wiadomo było, że jeszcze nieraz zostanie gdzieś zamieszczone. Miała na nim będący jej znakiem firmowym brązowo – biały trencz z wężowej skóry, ten, w którym moim zdaniem wyglądała jak wąż.

Cóż, wyszło na to, że nie byłam w tym przeświadczeniu odosobniona, ponieważ w tej wersji ktoś subtelnie – i po mistrzowsku – dodał powiększoną do odpowiednich rozmiarów grzechotkę grzechotnika dokładnie w miejscu, gdzie powinny się znajdować jej nogi. W efekcie powstało znakomite wyobrażenie Mirandy jako węża: opierała łokieć na siedzisku, a rzeźbiony podbródek na dłoni, wyciągnięta na skórzanym pokryciu, z grzechotką zwiniętą w półokrąg i zwieszającą się ze skraju ławy. Idealne.

– Czyż to nie wspaniałe? – zapytała liana, nachylając się nad moim ramieniem. – Któregoś popołudnia Linda przyszła z tym do mojego biura. Dopiero co spędziła cały dzień, wisząc na telefonie, uzgadniając z Mirandą, w której galerii zjedzą kolację. Linda oczywiście nalegała na najpiękniejszą i największą galerię, bo ma najlepszą wielkość i jest najpiękniejsza, ale Miranda się upierała, żeby urządzić to w innej galerii, w pobliżu sklepu z pamiątkami. Przepychanki trwały jakiś czas, aż w końcu Linda – po całych dniach negocjacji – uzyskała od Rady zgodę na urządzenie tego w galerii Mirandy i taka była podekscytowana, że chciała zadzwonić do niej i przekazać wspaniałą wiadomość. I zgadnij, co się stało, kiedy…

– Zmieniła zdanie, oczywiście – powiedziałam cicho, wyczuwając jej irytację. – Postanowiła zrobić dokładnie to, co Linda od początku sugerowała, ale dopiero wtedy, gdy miała pewność, że wszyscy zatańczą, jak im zagra.

– Dokładnie. Cóż, piekielnie mnie to zirytowało. Nigdy nie widziałam, żeby dla kogokolwiek przewracano całe muzeum do góry nogami. Rozumiesz, prezydent Stanów Zjednoczonych mógłby poprosić o urządzenie tu kolacji dla Departamentu Stanu i by mu nie pozwolili! A potem twoja szefowa uważa, że może tu wkroczyć i rozkazywać wszystkim dookoła, przez całe dnie zmieniać nasze życie w piekło. W każdym razie przygotowałam to śliczne zdjątko jako coś w rodzaju klina dla Lindy. I wiesz, co z nim zrobiła? Zmniejszyła na kopiarce, tak żeby je nosić w portfelu! Pomyślałam, że trochę postawi cię na nogi. Nawet jeśli ma tylko przypomnieć ci, że nie jesteś sama. Zdecydowanie znalazłaś się w najgorszej sytuacji, ale nie jesteś sama.

Wetknęłam zdjęcie z powrotem do poufnej koperty i oddałam Hanie.

– Jesteś najlepsza – powiedziałam, dotykając jej ramienia. – Naprawdę bardzo, bardzo to doceniam. Obiecuję, że nigdy, przenigdy nikomu nie powiem, skąd to dostałam, ale proszę, czy możesz mi to przysłać? Chyba nie zmieści się do tej torebki od Leiber, ale zrobię, co zechcesz, jeśli prześlesz mi to do domu. Proszę?

Uśmiechnęła się i ruchem ręki pokazała, żebym zapisała adres, po czym obie wstałyśmy i wróciłyśmy (ja chwiejnie) do foyer muzeum. Właśnie dochodziła siódma i goście mogli zjawić się w każdej chwili. Miranda i SGG rozmawiali z jego bratem, gościem honorowym i panem młodym, który wyglądał, jakby grał w piłkę nożną, futbol, lacrosse'a i rugby w którejś szkole na Południu, gdzie zawsze oblegały go gruchające blondynki. Gruchająca dwudziestosześcioletnia blondynka, która miała zostać panną młodą, stała cichutko przy jego boku, wpatrując się w niego z uwielbieniem. Trzymała w ręku napełniony czymś kieliszek i chichotała z żartów narzeczonego.

Miranda wisiała na ramieniu SGG z najbardziej fałszywym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Nie musiałam słyszeć, o czym rozmawiają, żeby wiedzieć, że jej reakcje ledwie mieściły się w stosownym czasie. Dobre maniery nie należały do jej mocnych stron, skoro miała niewielką odporność na pogaduszki – ale wiedziałam, że dziś wieczorem wdrapie się na szczyty lizusostwa. Dotarło do mnie, że wszyscy jej „przyjaciele” należeli do jednej z dwóch kategorii. Pierwszą grupę stanowili ci „nad nią”, na których trzeba zrobić wrażenie. Ta lista była krótka, ale generalnie rzecz biorąc, obejmowała ludzi takich jak Irv Ravitz, Oscar de la Renta, Hillary Clinton i wszystkie pierwszorzędne gwiazdy filmów klasy A. Potem byli ci „pod nią”, których należało potraktować protekcjonalnie i umniejszyć, żeby nie zapomnieli, gdzie ich miejsce, i do tej grupy należeli właściwie wszyscy pozostali: pracownicy Runwaya, członkowie rodziny, rodzice przyjaciół jej dzieci – chyba że przypadkowo podpadali pod kategorię numer jeden – prawie wszyscy projektanci i inni redaktorzy czasopism oraz absolutnie każdy człowiek pracujący w usługach, zarówno tu, jak i za granicą. Zawsze cieszyłam się na te rzadkie okazje, gdy mogłam poobserwować Mirandę, która starała się zrobić wrażenie na tych wokół niej, głównie dlatego, że nie należała do osób uroczych z natury.

Poczułam, że pierwsi gości się pojawili, zanim jeszcze ich zobaczyłam. Napięcie w sali było wyczuwalne. Przypominając sobie kolorowe wydruki, popędziłam do wchodzącej pary i zaoferowałam opiekę nad futrzanym okryciem pani.

– Państwo Wilkinson. Bardzo dziękujemy, że zechcieli państwo przyłączyć się do nas dziś wieczorem. Proszę pozwolić, że to wezmę. Iiana zaprowadzi państwa do atrium, gdzie serwowane są koktajle. – Miałam nadzieję, że podczas tego monologu za bardzo się nie gapiłam, ale był to autentycznie horrendalny spektakl. Na wszystkich przyjęciach Mirandy widywałam kobiety ubrane jak dziwki i mężczyzn ubranych jak kobiety, a także modelki w ogóle nieubrane, ale nigdy dotychczas nie widziałam ludzi ubranych w ten sposób. Wiedziałam, że to nie będzie modny nowojorski tłum, ale spodziewałam się postaci w stylu Dallas; tymczasem oni wyglądali jak bardziej elegancka wersja obsady z Deliverance.

Brat pana Tomlinsona, który ze swoją siwizną prezentował się dystyngowanie, popełnił okropny błąd, wkładając biały frak – ni mniej, ni więcej, tylko w końcu kwietnia – z chusteczką w kratkę i laską. Jego narzeczona miała na sobie szmaragdowy taftowy koszmar. Wirował, puszył się, wzbierał i unosił jej gigantyczny biust ponad górę sukni, tak że wyglądało, jakby miały ją zadusić własne silikonowe piersi. Z uszu zwisały jej brylanty wielkości filiżanek, a kolejny, jeszcze większy, iskrzył się na lewej dłoni. Włosy miała rozjaśnione na blond wodą utlenioną, podobnie zęby, a obcasy tak wysokie i wąskie, że szła, jakby przez ostatnie dwadzieścia lat grała jako obrońca w NFL *.

– Moi kochani, taka jestem zadowolona, że mogliście przybyć na nasze skhomne przyjęcie. Wszyscy uwielbiają przyjęcia, niephawdaż? – zaświergotała falsetem Miranda. Przyszła pani Tomlinson wyglądała, jakby miała zemdleć. Tuż przed nią stała jedyna i niepowtarzalna Miranda Priestly! Wszyscy poczuliśmy się zakłopotani z powodu jej rozradowania i cały żałosny tłumek, z Miranda na przedzie, przeszedł do atrium.

Reszta wieczoru minęła mniej więcej tak jak jego początek. Rozpoznałam z nazwiska wszystkich gości i zdołałam nie powiedzieć niczego nadmiernie upokarzającego. Parada białych smokingów, szyfonów, wielkich włosów i jeszcze większych klejnotów oraz kobiet, które ledwie miały za sobą okres dojrzewania, przestała mnie bawić z upływem kolejnych godzin, ale ani przez chwilę nie znużyło mnie obserwowanie Mirandy. Była prawdziwą damą i stanowiła przedmiot zazdrości każdej kobiety obecnej tamtej nocy w muzeum. I chociaż rozumiały, że wszystkie pieniądze świata nigdy nie kupią im jej klasy i elegancji, nie potrafiły przestać tego pragnąć.

Szczerze uśmiechnęłam się w chwili, gdy w połowie kolacji pozwoliła mi odejść, jak zwykle bez słowa dziękuję czy dobranoc. („Ahn – dre – ah, nie będziemy cię już dziś potrzebować. Możesz odejść”). Rozejrzałam się w poszukiwaniu liany, ale już się wymknęła. Samochód pojawił się zaledwie dziesięć minut po moim telefonicznym wezwaniu – przelotnie rozważyłam powrót metrem, ale nie byłam pewna, jak de la Renta i moje stopy by to zniosły – i wyczerpana, ale spokojna opadłam na tyle siedzenie.

Kiedy po drodze do windy minęłam Johna, sięgnął pod swój stolik i wyciągnął brązową kopertę.

– Dostałem to parę minut temu. Napisano „Pilne”. – Podziękowałam mu i usiadłam w kącie holu, zastanawiając się, kto mógł przesłać mi coś posłańcem o dziesiątej wieczorem w piątek. Rozerwałam kopertę i wyjęłam notkę:

Najdroższa Andreo!

Wspaniale, że cię dziś poznałam! Czy możemy spotkać się w przyszłym tygodniu na sushi czy coś innego? Podrzuciłam to w drodze do domu - uznałam, że po takim wieczorze może ci się przydać klin. Dobrej zabawy.

Ucałowania

Iiana

W środku było zdjęcie Mirandy jako węża, z tym że Iiana powiększyła je do rozmiaru dwadzieścia pięć centymetrów na trzydzieści dwa i pół centymetra. Przez parę minut uważnie mu się przyglądałam, masując sobie stopy, które wreszcie wysunęłam z butów od Manola, i patrzyłam Mirandzie w oczy. Wyglądała onieśmielająco i złośliwie, dokładnie tak jak suka, którą codziennie oglądałam. Ale dzisiaj wyglądała też na smutną i bardzo samotną. Dołożenie tego zdjęcia do kolekcji na lodówce i żarty na jego temat z Lily czy Aleksem nie sprawią, że stopy będą mnie mniej bolały ani nie zwrócą mi mojego piątkowego wieczoru. Podarłam zdjęcie i pokuśtykałam na górę.

Загрузка...