10

– Hej, dobrze, że cię złapałam – - usłyszałam w słuchawce głos Cary. Czemu o siódmej czterdzieści pięć rano była zadyszana?

– Uch – och. Nigdy tak wcześnie nie dzwonisz. Co się stało? – W ułamku sekundy, jaki zajęło wypowiedzenie tych słów, przez głowę przemknęło mi kilka scenariuszy dotyczących tego, czego mogłaby chcieć Miranda.

– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Chciałam tylko cię ostrzec, że SGG jest w drodze, żeby się z tobą zobaczyć, a dziś rano był szczególnie gadatliwy.

– Och, cóż, rzeczywiście wspaniała wiadomość. Minęło, ile to już, prawie tydzień, odkąd przesłuchał mnie na temat wszelkich aspektów mojego życia. Już się zastanawiałam, gdzie się podział mój największy fan. – Skończyłam pisać notatkę i nacisnęłam „drukuj”.

– Muszę stwierdzić, że szczęśliwa z ciebie dziewczyna. Kompletnie przestał się mną interesować – westchnęła tęsknie i dramatycznie. – Ma oczy tylko dla ciebie. Słyszałam, jak mówił, że jedzie przedyskutować z tobą szczegóły przyjęcia w muzeum.

– Wspaniale, po prostu wspaniale. Nie mogę się doczekać, kiedy poznam jego brata. Do tej pory rozmawiałam z nim przez telefon i gada jak kompletny dupek. Masz pewność, że jest w drodze, czy istnieje możliwość, że ktoś życzliwy w niebiosach oszczędzi mi dziś tego konkretnego nieszczęścia?

– Nic z tego, nie dziś. Zdecydowanie jedzie. Miranda ma o wpół do dziewiątej wizytę u pedikiurzystki, więc nie sądzę, żeby z nim przyjechała.

Szybko sprawdziłam książkę spotkań na biurku Emily i upewniłam się co do tych wizyt. Rzeczywiście w planie był poranek bez Mirandy.

– Po prostu cudownie. SGG jest najbardziej wymarzoną osobą na poranne nawiązywanie bliskich kontaktów. Czemu on tyle gada?

– Jestem w stanie odpowiedzieć ci tylko w jeden sposób, wskazując na to, co oczywiste: ożenił się z nią, więc najwyraźniej ma nie po kolei. Zadzwoń, jeżeli powie coś szczególnie absurdalnego, muszę już lecieć. Caroline bez żadnego powodu rozmazała właśnie po lustrze jedną ze szminek Mirandy.

– Życie nas nie oszczędza, co? Jesteśmy najlepsze. W każdym razie dzięki za uprzedzenie. Pogadamy później.

– Okej, pa.

Czekając na pojawienie się SGG, przejrzałam tę notatkę. Była to prośba od Mirandy do Rady Nadzorczej Metropolitan Museum. Prosiła o pozwolenie urządzenia w marcu przyjęcia w jednej z ich galerii, przyjęcia dla swojego szwagra, człowieka, którym absolutnie pogardzała, ale należał do rodziny, niestety. Jack Tomlinson był młodszym i mniej cywilizowanym bratem SGG i właśnie oznajmił, że opuszcza żonę oraz trójkę dzieci, żeby poślubić swoją meksykańską sprzątaczkę. Chociaż obaj z SGG stanowili kwintesencję Arystokracji ze Wschodniego Wybrzeża, po dwudziestce Jack zrzucił skórę harwardczyka, przeprowadził się do Dallas, gdzie z miejsca zrobił majątek w handlu nieruchomościami. Sądząc po tym, co mi opowiedziała Emily, przedzierzgnął się w stuprocentowego kowboja z Teksasu, wieśniaka żującego wykałaczkę i spluwającego tytoniem, co oczywiście napełniało niesmakiem Mirandę, wyznawczynię klasy i wyrafinowania. SGG poprosił Mirandę, żeby zorganizowała przyjęcie zaręczynowe dla jego młodszego braciszka, a ona, zaślepiona miłością, nie miała wyboru i musiała ulec.

A jeśli już musiała coś zrobić, to pewne jak cholera, że miało to być zrobione jak należy. A jak należy oznaczało Metropolitan Museum.

Szanowni Członkowie, bla, bla, bla, chciałabym zwrócić się z prośbą o udzielenie przez muzeum gościny uroczemu wieczorkowi, bla, bla, bla, zatrudnimy tylko najlepszych dostawców, kwiaciarzy i zespół, oczywiście, bla, bla, bla, z radością przyjmie – my wszelkie Państwa sugestie, bla, bla. Po raz ostatni upewniając się, że nie ma żadnych rażących błędów, szybko sfałszowałam jej podpis i wezwałam posłańca, żeby przyszedł to odebrać.

Pukanie w drzwi biura – które o tak wczesnej porannej godzinie były zamknięte, ponieważ i tak nikogo jeszcze nie było – rozległo się niemal natychmiast. Byłam pod wrażeniem, w jakim czasie udało mu się dotrzeć na miejsce. Drzwi się otworzyły, ukazując SGG, który prezentował uśmiech o wiele zbyt entuzjastyczny jak na tak wczesną porę.

– Andrea! – wykrzyknął SGG, natychmiast podchodząc do mojego biurka ze szczerym uśmiechem, który przyprawił mnie o poczucie winy, że faceta nie lubię.

– Dzień dobry, panie Tomlinson. Co pana sprowadza o tej godzinie? – zapytałam. – Przykro mi to mówić, ale Mirandy jeszcze nie ma.

Zachichotał, marszcząc nos jak gryzoń.

– Tak, tak, zjawi się dopiero po lunchu, tak mi się przynajmniej wydaje. Andy, doprawdy zbyt długo już nie mieliśmy czasu na pogawędkę. Powiedz teraz panu T. o tym, jak ci idzie.

– Proszę mi to dać – stwierdziłam, ciągnąc worek z monogramem pełen brudnych rzeczy Mirandy, który mu dała, żeby mi przekazał. Uwolniłam go także od wyszywanej paciorkami torby Fendi, która ostatnio często się przewijała. Była to jedyna w swoim rodzaju torba, ręcznie wyszywana kryształami w skomplikowany wzór, zaprojektowana specjalnie dla Mirandy przez Silvię Venturini Fendi w podziękowaniu za wsparcie i któraś z asystentek działu mody wyceniła jej wartość na jakieś dziesięć kawałków. Zauważyłam jednak, że dziś jedna z wąskich skórzanych rączek znów była oderwana, mimo że dział dodatków już ze dwadzieścia razy zwracał ją Fendi do naprawy. Torba została pomyślana do przechowywania delikatnego damskiego portfela w towarzystwie pary przeciwsłonecznych okularów czy, jeśli to całkowicie konieczne, niedużego telefonu komórkowego. Miranda kompletnie się tym nie przejęła. Aktualnie wpakowała do niej wielką butlę perfum Bulgari, sandał ze złamanym obcasem, który prawdopodobnie miałam oddać do naprawy, ogromny elektroniczny notes, ważący więcej niż cały laptop, niezwykłych rozmiarów psią kolczatkę, co do której wciąż nie miałam pewności, czy należała do jej psa, czy miała pojawić się na kolejnej sesji zdjęciowej, oraz Książkę, którą dostarczyłam poprzedniego wieczoru. Ja zastawiłabym torbę za dziesięć tysięcy dolarów i opłaciła roczny czynsz, ale Miranda wolała używać jej jako worka na śmieci.

– Dziękuję, Andy, naprawdę jesteś dla wszystkich wielką pomocą. A więc pan T. z pewnością chciałby usłyszeć coś więcej o twoim życiu. Co słychać?

Co słychać? Co słychać? Hmmm, niech pomyślę. Zdaje mi się, że naprawdę nic szczególnego. Większość czasu poświęcam próbie przetrwania okresu zniewolenia przez pańską sadystyczną żonę. A jeśli podczas dnia pracy mam jakieś wolne chwile, kiedy ona nie wysuwa pod moim adresem poniżających żądań, próbuję zablokować potok ogłupiających bzdur, którymi raczy mnie jej główna asystentka. Podczas tych niezwykle rzadkich okazji, gdy udaje mi się wyrwać poza mury tego biura, zwykle staram się przekonać samą siebie, że naprawdę można jeść więcej niż osiemset kalorii dziennie – albo też skupiam się na upomnieniach, że noszenie rozmiaru sześć nie oznacza przynależności do kategorii „puszystych”. No więc chyba odpowiedź jest krótka, niewiele.

– Nie za wiele, proszę pana. Dużo pracuję. A kiedy nie pracuję, to raczej spotykam się z najlepszą przyjaciółką albo ze swoim chłopakiem. Staram się też widywać rodzinę. – Kiedyś dużo czytałam, chciałam dodać, ale teraz jestem zbyt zmęczona.

I zawsze duże znaczenie miał dla mnie tenis, ale nie było już na to czasu.

– Więc masz dwadzieścia pięć lat, prawda? – stwierdził bez związku. Nawet nie umiałam sobie wyobrazić, do czego zmierzał.

– Ee, nie, dwadzieścia trzy. W maju skończyłam studia.

– Ach – ha! Dwadzieścia trzy, hę? – Wyglądało, jakby się zastanawiał, czy coś powiedzieć, czy nie. Przygotowałam się na najgorsze. – Więc powiedz panu T., co dwudziestotrzylatki robią w tym mieście, żeby się zabawić? Restauracje? Kluby? Tego rodzaju rzeczy? – Znów się uśmiechnął i zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę trzeba było na niego uważać tak bardzo, jak się wydawało: jego zainteresowanie nie kryło żadnych grzesznych podtekstów, najwyraźniej czuł tylko potrzebę mówienia.

– No, cóż, chyba różne rzeczy. Właściwie nie chodzę do klubów, ale do barów, pubów i takich miejsc. Na kolację, do kina.

– Cóż, to mi wygląda na świetną zabawę. Też się tym zajmowałem w twoim wieku. A teraz są tylko spotkania zawodowe i dobroczynne. Ciesz się tym, póki możesz, Andy. – Mrugnął, jak mógłby to zrobić tatuś kretyn.

– Tak, oczywiście, staram się – - zdołałam odpowiedzieć. Proszę, wyjdź, proszę, wyjdź, proszę, wyjdź, nakazywałam mu w duchu, tęsknie wpatrując się w bajgla, który przyzywał mnie z całą mocą. Mam w ciągu dnia trzy minuty ciszy i spokoju, a ten facet mi to psuje.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przez drzwi z rozmachem i tupotem wpadła Emily. W uszach miała słuchawki i kołysała się w rytm muzyki. Zobaczyłam, jak na jego widok zrobiła wielkie oczy.

– Pan Tomlinson! – wykrzyknęła, zrywając słuchawki i wrzucając odtwarzacz do torby od Gucciego. – Czy wszystko w porządku? Mirandzie nic się nie stało, prawda? – Wyglądała i mówiła, jakby się szczerze przejęła. Przedstawienie na piątkę, zawsze usłużna, niezawodnie uprzejma asystentka.

– Cześć, Emily. Wszystko w porządku, Miranda niedługo się tu zjawi. Pan T. wpadł tylko podrzucić jej rzeczy. A co tam dziś u ciebie?

Emily cała się rozpromieniła. Zastanawiałam się, czy autentycznie cieszy się z jego obecności.

– Świetnie, dziękuję, że pan pyta. A u pana? Czy Andrea we wszystkim panu pomogła?

– O, z pewnością – stwierdził, rzucając w moim kierunku uśmiech numer sześć tysięcy. – Chciałem sprawdzić kilka szczegółów w związku z przyjęciem zaręczynowym mojego brata, ale zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie jest na to trochę za wcześnie, zgadza się?

Przez chwilę myślałam, że chodziło mu o zbyt wczesną porę, i o mało nie krzyknęłam „tak!”, ale zaraz zrozumiałam, że miał na myśli planowaną datę imprezy.

Odwrócił się z powrotem do Emily i powiedział:

– Masz tu wspaniałą młodszą asystentkę, nie uważasz?

– Oczywiście – zdołała wydusić przez zaciśnięte zęby. – Jest najlepsza. – Uśmiechnęła się szeroko.

Ja też uśmiechnęłam się szeroko.

Pan Tomlinson pokazał zęby w uśmiechu o szczególnie dużej mocy i zaczęłam się zastanawiać, czy cierpi na brak równowagi chemicznej, czy może chroniczną fazę maniakalną.

– Cóż, lepiej, żeby pan T. już ruszał. Zawsze cudownie jest z wami pogawędzić, dziewczyny. Miłego poranka dla was obu. No, do widzenia.

– Do widzenia, panie Tomlinson! – zawołała Emily, gdy znikał za rogiem korytarza w drodze do recepcji. Byłam ciekawa, czy dałby radę chwycić Sophy za tyłek, zanim wskoczy do windy.

– Czemu byłaś dla niego taka niegrzeczna? – zapytała, zdejmując lekki skórzany żakiet, żeby odsłonić cieniutką szyfonową bluzkę z dekoltem, sznurowaną z przodu jak gorset.

– Taka niegrzeczna? Odebrałam od niego jej rzeczy i porozmawiałam, zanim przyszłaś. Co w tym niegrzecznego?

– Cóż, po pierwsze nie powiedziałaś do widzenia. I masz ten swój wyraz twarzy.

– Wyraz twarzy?

– Tak, ten charakterystyczny. Ten, który mówi wszystkim, jak bardzo jesteś ponad, jak bardzo nienawidzisz tu być. Ze mną to może przejść, ale nie z panem Tomlinsonem. To jest mąż Mirandy, po prostu nie możesz go tak traktować.

– Em, nie uważasz, że on jest trochę, no nie wiem… dziwny? Nie przestaje mówić. Jak może być taki miły, kiedy ona jest taką… taka niemiła? – Zauważyłam, że zajrzała do gabinetu Mirandy, chcąc się upewnić, czy poprawnie ułożyłam gazety.

– Dziwny? Wątpię, Andrea. Jest jednym z najbardziej znanych doradców podatkowych na Manhattanie.

Nie było warto.

– Nieważne, sama nie wiem, co mówię. A co u ciebie? Jak ci minął wieczór?

– Dobrze. Robiłam z Jessicą zakupy dla jej druhen. Wszędzie – w Scoop, Bergdorfie, Infinity, wszędzie. I przymierzyłam trochę ciuchów, żeby mieć jakieś pomysły na Paryż, ale na to jeszcze naprawdę za wcześnie.

– Do Paryża? Jedziesz do Paryża? Czy to znaczy, że zostawisz mnie samą z nią? – Nie zamierzałam tego ostatniego mówić głośno, po prostu mi się wymknęło.

Znów spojrzenie, jakbym zwariowała.

– Tak, pojadę do Paryża i Mediolanu z Mirandą w październiku, na wiosenne pokazy pret – a – porter. Co roku zabiera starszą asystentkę na wiosenne pokazy, żeby przekonała się, jak to naprawdę wygląda. To znaczy byłam jakiś milion razy w Bryant Park, ale europejskie pokazy są po prostu inne.

Przeprowadziłam szybką kalkulację.

– W październiku, czyli za siedem miesięcy? Mierzysz ciuchy na wyjazd za siedem miesięcy od teraz? – Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak ostro, jak zabrzmiało, ale Emily z miejsca przyjęła postawę obronną.

– Cóż, tak. Oczywiście nie zamierzałam niczego kupować – tyle będzie zmian stylu do tej pory. Ale chciałam już zacząć o tym myśleć. Wiesz, to naprawdę wielkie wyzwanie.

Lot w klasie biznes, pobyt w pięciogwiazdkowych hotelach, najbardziej zwariowane przyjęcia na świecie. I, mój Boże, trzeba chodzić na najbardziej ekskluzywne pokazy, jakie się odbywają. Emily zdążyła mi już opowiedzieć, że Miranda jeździ do Europy trzy albo cztery fazy do roku na pokazy mody. Zawsze omijała Londyn, jak wszyscy, ale jeździła do Mediolanu i Paryża w październiku na wiosenne pret – a – porter, w czerwcu na zimowe couture, a w marcu na jesienne pret – a – porter. Czasami wybierała się na pokazy świąteczne, ale nie zawsze. Pracowałyśmy jak szalone, żeby przygotować Mirandę na pokazy zbliżające się z końcem miesiąca. Przelotnie zaciekawiło mnie, czemu nie planuje zabrać ze sobą asystentki.

– Dlaczego nie zabiera cię na wszystkie wyjazdy? – Postanowiłam pójść na całość, chociaż odpowiedź z pewnością musiała wymagać dłuższego wyjaśnienia. Już myśl o nieobecności Mirandy w biurze przez całe dwa tygodnie była podniecająca, a pozbycie się na równie długo Emily przyprawiło mnie o zawrót głowy. Wyobraźnię wypełniły mi wizje cheeseburgerów z bekonem, zwykłych starych dżinsów i płaskich obcasów – o, do licha, może nawet tenisówek. – Czemu tylko w październiku?

– To nie jest tak, że nie ma tam pomocy. Włoski i francuski Runway przysyłają dla Mirandy jakieś asystentki i przez większość czasu pomocą służą też sami redaktorzy. Ale podczas wiosennych pret – a – porter Miranda urządza ogromną imprezę, doroczne przyjęcie powitalne, o którym wszyscy mówią, że jest największe i najlepsze podczas pokazów w ciągu roku. Więc oczywiście tylko mnie może zaufać, jeśli chodzi o pomoc. – Oczywiście.

– Hmm, wygląda, że to wspaniała sprawa. A ja zostaję tu na posterunku, co?

– Tak, mniej więcej. Ale nie myśl, że to będzie łatwizna. Te dwa tygodnie będą prawdopodobnie najcięższe ze wszystkich, ponieważ podczas wyjazdów ona potrzebuje masy uwagi. Będzie często do ciebie dzwonić.

– Och, bosko – powiedziałam.

Spałam z otwartymi oczami, wpatrując się w pusty ekran komputera, dopóki biuro nie zaczęło się zapełniać i nie pojawili się inni do oglądania. O dziesiątej zjawili się pierwsi Klakierzy, cicho sączący latte na chudym mleku, które miało pomóc wyleczyć kaca po szampanie z poprzedniego wieczoru. James zatrzymał się przy moim biurku, jak zawsze, gdy tylko zobaczył, że Mirandy nie ma w gabinecie, i oświadczył, że spotkał wczoraj u Balthazara swojego przyszłego męża.

– Po prostu siedział przy barze w najwspanialszym skórzanym czerwonym żakiecie, jaki w życiu widziałem – i pozwól, że ci to powiem – miał go z czego zdjąć. Powinnaś zobaczyć, jak ostrygi zsuwały mu się po języku… – Głośno jęknął. – Och, to było coś przewspaniałego.

– I co, dostałeś jego numer? – zapytałam.

– Jego numer? Może raczej spodnie. Przed jedenastą miałem go u siebie na sofie z gołym tyłkiem i rany, pozwól, że ci powiem…

– Ślicznie, James. Ślicznie. Nie udajesz trudnego do zdobycia, prawda? Szczerze mówiąc, wygląda na to, że zachowujesz się trochę jak dziwka. Mamy erę AIDS, wiesz?

– Kochanie, nawet ty, panno arogancka umawiam – się – z – ostatnim – aniołem – na – ziemi bez namysłu padłabyś na kolana na widok tego faceta. Jest absolutnie niesamowity. Niesamowity!

Do jedenastej wszyscy wszystkich obejrzeli, zauważając, kto zaliczył parę nowych postarzanych dżinsów od Michaela Korsa albo górę w serek od Celinę, nie do zdobycia. Czas na południową przerwę, podczas której rozmowy zwykle toczyły się przy wieszakach ustawionych wzdłuż ścian i koncentrowały wokół konkretnych sztuk odzieży. Co rano Jefry, jeden z asystentów odpowiedzialnych za Szafę, wystawiał wszystkie wieszaki z sukienkami, kostiumami kąpielowymi, spodniami, koszulami, płaszczami i butami oraz wszystkim innym, co zostało zamówione jako potencjalnie potrzebne do zdjęć na stronach z modą. Ustawiał wszystkie pod ścianami na całym piętrze, żeby redaktorzy mogli znaleźć to, co potrzebne, bez konieczności przepychania się przez Szafę.

Szafa właściwe wcale nie była szafą. Raczej małym audytorium. Na obwodzie miała ściany butów wszelkich rozmiarów, kolorów i stylów, wirtualną fabrykę Willy'ego Wonka dla ludzi mody, z dziesiątkami butów bez pięty, szpilek, balerin, kozaków na wysokich obcasach, sandałów, butów na obcasie wyszywanych paciorkami. Piętrzące się szuflady, niektóre wbudowane, inne po prostu upchnięte po kątach, zawierały każdą konfigurację pończoch, skarpet, staników, halek, koszulek i gorsetów, jaką można sobie wyobrazić. Potrzebujesz najnowszego stanika w lamparcie cętki z La Perlą? Sprawdź w Szafie. A może jaskrawe kabaretki albo okulary Diora? W Szafie. Półki i szuflady z dodatkami zajmowały dwie najdalsze ściany i walało się tam dosłownie wszystko – w każdej cenie. Pióra. Biżuteria. Pościel. Szaliki, rękawiczki i czapki narciarskie. Piżamy. Czapki. Szale. Papeteria. Jedwabne kwiaty. Kapelusze, tyle kapeluszy. I torebki. Torebki! Były tam duże torby i torby sportowe, plecaki i torby do noszenia pod pachą, torby na ramię i torebeczki, wielkie torbiszcza i kosmetyczki, kopertówki i teczki, każda opatrzona ekskluzywną metką z ceną przewyższającą średnią miesięczną ratę kredytu hipotecznego. A dalej były wieszaki z ubraniami, jeden za drugim – ustawione tak ciasno, że nie dało się między nimi przejść – zajmujące każdy centymetr pozostałej przestrzeni.

W ciągu dnia Jeffy usiłował uzyskać w Szafie trochę miejsca, gdzie modelki (i asystentki jak ja) mogłyby mierzyć ubrania i sięgać po buty i torby umieszczone z tyłu, przepychając wszystkie wieszaki na korytarze. Nie widziałam jeszcze na naszym piętrze ani jednego gościa – bez względu na to, czy był to autor, czyjś chłopak, posłaniec czy stylista – który nie stanąłby w miejscu jak wryty i nie zagapił się z otwartymi ustami na korytarze obstawione rzędami markowych ciuchów. Czasami wieszaki ustawiano w kolejności sesji zdjęciowych (Sydney, Santa Barbara), kiedy indziej tematycznie (bikini, kostiumy ze spódnicami), ale przeważnie wyglądało to po prostu na bezład, miszmasz naprawdę drogich rzeczy. I chociaż wszyscy stawali, gapili się, macali jedwabiste kaszmiry i suknie wieczorowe wyszywane paciorkami w skomplikowane wzory, to Klakierzy zazdrośnie krążyli wokół „ich” ciuchów i wygłaszali uwagi na temat każdej sztuki po kolei.

– Maggie Rizer to jedyna kobieta na świecie, która naprawdę może nosić te korsarki – głośno oświadczyła Hope, jedna z asystentek w dziale mody – waga całe pięćdziesiąt siedem i pół kilograma, wzrost metr osiemdziesiąt pięć i pół centymetra – przed swoim pokojem, przykładając do siebie spodnie i wzdychając. – Mój tyłek wyglądałby w nich na jeszcze bardziej gigantyczny niż w rzeczywistości.

– Andrea – zawołała jej przyjaciółka, dziewczyna, której nie znałam za dobrze, pracująca w dodatkach. – Proszę, powiedz Hope, że nie jest gruba.

– Nie jesteś gruba – stwierdziłam automatycznie. Oszczędziłabym wiele, bardzo wiele godzin, gdybym miała koszulkę z takim napisem wydrukowanym na piersi albo może gdybym wytatuowała sobie to zdanie bezpośrednio na czole. Stale proszono mnie o składanie zapewnień, że różni pracownicy Runwaya nie są grubi.

– O mój boże, widziałaś ostatnio mój brzuch? Wyglądam jak sklep Firestone, wszędzie oponki. Jestem ogromna! – Tłuszcz okupował wszystkie myśli, jeśli nawet nie ciała. Emily przysięgała, że jej uda są „szersze w obwodzie niż olbrzymia sekwoja”. Jessica była przekonana, że jej „obwisłe ramiona” wyglądają jak u Roseanne Barr. Nawet James narzekał, że jego tyłek wydawał się dziś rano dość wielki, żeby „zacząć rozmyślać o pozbyciu się tego tłuszczu”.

Z początku odpowiadałam na niezliczone pytania „czy jestem gruby/gruba” repliką, którą uznałam za niezwykle racjonalną.

– Jeżeli ty jesteś gruba, Hope, to co ze mną? Jestem niższa od ciebie o siedem i pół centymetra, a ważę więcej.

– Och, Andy, bądź poważna. Ja jestem gruba. Ty jesteś szczupła i wspaniała!

Naturalnie myślałam, że kłamała, ale wkrótce zdałam sobie sprawę, że Hope – podobnie jak wszystkie inne anorektycznie chude dziewczyny w biurze i większość facetów – była w stanie ściśle ocenić cudzą wagę. Tylko gdy przychodził czas, aby zajrzeć w lustro, wszyscy oni autentycznie widzieli patrzące na nich słonie.

Oczywiście chociaż starałam się przed tym bronić, w kółko przypominać sobie, że to ja jestem normalna, a oni nie, stałe „komentarze tłuszczowe” nie mogły nie mieć na mnie wpływu. Minęło zaledwie pięć miesięcy, odkąd zaczęłam pracę, a mózg miałam tak zindoktrynowany – żeby nie powiedzieć „dotknięty paranoją” – że czasami uznawałam te komentarze za skierowane do mnie celowo. Coś w stylu: ja, wysoka wspaniała, szczupła asystentka z działu mody, udaję, że myślę, że jestem gruba, żebyś ty, przysadzista, kluskowata asystentka osobista, zdała sobie sprawę, że naprawdę to ty jesteś gruba. Przy stu osiemdziesięciu centymetrach i sześćdziesięciu kilogramach (waga, którą straciłam z powodu dyzenterii i szczęśliwie udało mi sieją odzyskać, ale teraz znów topniała z powodu jedna – zupa – ale – mnóstwo – papierosów – dziennie stylu życia obowiązującego w Runwayu), zawsze uważałam się za należącą do tych szczuplejszych dziewczyn w mojej grupie wiekowej. Dotychczas spędziłam też życie w przekonaniu, że jestem wyższa niż dziewięćdziesiąt procent poznanych kobiet i przynajmniej połowa facetów. Dopóki nie zaczęłam pracować w tym podatnym na urojenia miejscu, nie wiedziałam, co to znaczy cały dzień, codziennie, czuć się niskim i grubym. Byłam w tej grupie karzełkiem, pękatym i szerokim, i nosiłam rozmiar sześć. A gdybym przypadkiem zapomniała rozważyć ten fakt w danym momencie, codzienne pogaduszki i ploteczki zawsze i niezawodnie mogły mi o tym przypomnieć.

– Doktor Eisenberg twierdzi, że Zone działa tylko wtedy, gdy wyrzekniesz się owoców, rozumiesz – dodała Jessica, przyłączając się do rozmowy poprzez zdjęcie z wieszaka spódnicy Narcisca Rodrigueza. Świeżo zaręczona z jednym z najmłodszych wiceprezesów Goldman Sachs, Jessica odczuwała presję zbliżającego się wesela „w towarzystwie”. – I ma rację.

Od ostatniej przymiarki straciłam co najmniej pięć kilogramów. – Wybaczyłam jej, że się głodzi w sytuacji, gdy miała zaledwie tyle ciała, żeby normalnie funkcjonować, ale nie umiałam wybaczyć, że o tym mówi. Nie potrafiłam, bez względu na to, jak imponujące były nazwiska lekarzy ani o ilu udanych kuracjach plotła, zmusić się, żeby mnie to obeszło.

Około pierwszej wszystko ruszało z kopyta, ponieważ biuro zaczynało się szykować do lunchu. Nie żeby porze lunchu towarzyszyło jakieś jedzenie, ale była to najlepsza pora dnia na przyjmowanie gości. Leniwie przyglądałam się, jak zwyczajowych rozmiarów wataha stylistów, współpracowników, wolnych strzelców, przyjaciół i kochanków zatrzymuje się, żeby upajać się i nasiąkać atmosferą zbytku w naturalny sposób obecną w pobliżu ciuchów wartych tysiące dolarów, dziesiątków wspaniałych twarzy i pozornie nieskończonej liczby par naprawdę bardzo, bardzo drugich nóg.

Jeffy przepchnął się do mnie, gdy tylko mógł stwierdzić z całą pewnością, że zarówno Miranda, jak i Emily, wyszły na lunch, i wręczył mi dwie ogromne torby na zakupy.

– Proszę, przejrzyj te rzeczy. To powinien być całkiem niezły początek.

Wysypałam zawartość jednej z nich na podłogę obok biurka i zaczęłam sortowanie. Były tam spodnie od Josepha w kolorze wielbłądzim i grafitowym, długie, z obniżoną talią, uszyte z niesamowicie miękkiej wełny. Para brązowych zamszowych spodni od Gucciego, wyglądających jakby mogły każdą pokrakę zmienić w supermodelkę, a dwie pary idealnie spranych dżinsów od Marca Jacobsa sprawiały wrażenie uszytych dla mnie na miarę. Osiem czy dziewięć różnych wersji na górę, od przylegającego golfa w prążki od Calvina Kleina, po maleńką, zupełnie przezroczystą bluzkę chłopkę od Donny Karan. Porządnie złożona wystrzałowa, wzorzysta sukienka od Dianę Von Furstenburg leżała pod granatowym aksamitnym kostiumem ze spodniami od Tahari. Zauważyłam i natychmiast pokochałam układaną w fałdy dżinsową spódnicę Habitual, która sięgała mi tuż nad kolano i wyglądała idealnie ze zdecydowanie zabawnym, sportowym żakietem Kąty one Adelie w kwiecisty wzór.

– Te ciuchy… to wszystko dla mnie? – zapytałam, mając nadzieję, że mówię z podnieceniem, a nie jakbym się czuła obrażona.

– Tak, to nic takiego. Po prostu różne takie, które od wieków leżały w Szafie. Może część nawet wykorzystaliśmy do zdjęć, ale nic z tego nie zostało zwrócone producentom. Co kilka miesięcy czy coś koło tego sprzątam Szafę i rozdaję takie rzeczy i pomyślałem, że ty, ee, możesz być zainteresowana. Nosisz rozmiar sześć, prawda?

Kiwnęłam głową, wciąż oszołomiona.

– Tak myślałem. Prawie wszyscy pozostali noszą czwórkę albo coś mniejszego, więc możesz się poczęstować tym wszystkim.

Auć.

– Wspaniale. To po prostu cudowne. Jeffy, nawet nie wiem, jak ci dziękować, to wszystko jest niesamowite!

– Przejrzyj drugą torbę – powiedział, wskazując w kierunku tej stojącej na podłodze. – Nie sądzisz chyba, że możesz włożyć aksamitny garnitur i nosić do tego tę gównianą teczkę, którą wszędzie ze sobą ciągasz, co?

Z drugiej, nawet mocniej wypchanej torby, wysypało się zdumiewające bogactwo butów, torebek i kilka płaszczy. Były tam dwie pary kozaków Jimmy'ego Choo na wysokich obcasach – jedne do kostki, drugie do kolana – dwie pary sandałów od Manola, bez palców, para klasycznych czarnych czółenek Prady i samotna para tenisówek Toda, przy których Jeffy z miejsca zaznaczył, że nigdy nie wolno mi ich włożyć do biura. Przewiesiłam sobie przez ramię miękką torbę z czerwonego zamszu i natychmiast zobaczyłam dwa przecinające się „C” wytłoczone od przodu, ale ta nie mogła się nawet umywać do pięknej skórzanej torby od Celinę, w głębokim, czekoladowym kolorze, którą zarzuciłam sobie na drugie ramię. Całości dopełniał długi trencz w wojskowym stylu, ze stanowiącymi znak firmowy Marca Jacobsa przesadnie wielkimi guzikami.

– Żartujesz – powiedziałam miękko, pieszczotliwie gładząc przeciwsłoneczne okulary Diora, które najwyraźniej dorzucił w ostatniej chwili. – Chyba sobie ze mnie żartujesz.

Wydawało mi się, że moja reakcja sprawiła mu przyjemność. Pochylił głowę.

– Tylko wyświadcz mi tę przysługę i noś to, okej? I nie mów nikomu, że pozwoliłem ci coś z tego wybrać jako pierwszej, bo oni wszyscy żyją myślą o sprzątaniu w Szafie, słyszysz? – Czmychnął z biura, kiedy usłyszeliśmy głos Emily mówiącej coś do kogoś w korytarzu, a ja wepchnęłam nowe ciuchy pod biurko.

Emily wróciła z Jadalni ze swoim zwykłym lunchem: zrobionym wyłącznie z owoców smoothie i niewielkim pojemnikiem na wynos z sałatą lodową, na której ułożono brokuły, skropione octem balsamicznym. Nie sosem winegret. Octem. Miranda mogła się zjawić w każdej chwili – Jurij właśnie dzwonił, żeby uprzedzić, że ją podrzuca – więc nie dysponowałam zwykłym, luksusowym zapasem siedmiu minut na galop prosto do stanowiska z zupą, którą potem mogłabym przełknąć przy biurku. Minuty mijały, a ja umierałam z głodu, ale nie miałam energii, żeby przepchnąć się przez Klakierów, poddać ocenie kasjerki i zastanawiać, czy wyrządzam sobie jakieś nieodwracalne szkody, przełykając wrzącą (i tuczącą) zupę tak szybko, że czułam żar przesuwający się przez mój przełyk. Nie warto, pomyślałam. Ominięcie jednego posiłku cię nie zabije, powiedziałam sobie. Właściwie zgodnie z tym, co jak jeden mąż mówią wszyscy twoi zdrowi na umyśle i poczytalni współpracownicy, po prostu uczyni cię silniejszą. A poza tym, spodnie za dwa tysiące dolarów nie wyglądają tak seksownie na dziewczynach, które napychają się żarciem, stwierdziłam racjonalnie. Osunęłam się na krzesło i pomyślałam, że jestem godną pracownicą Runwaya.

Загрузка...