12

W końcu, w końcu nadszedł ten błogi dzień, na który czekałam, o którym marzyłam. Miranda nie tylko opuściła biuro, ale także kraj. Wskoczyła na swoje miejsce w concordzie niecałą godzinę temu, czyniąc mnie tym samym bezdyskusyjnie najszczęśliwszą dziewczyną na całej planecie. Emily próbowała mnie przekonać, że Miranda podczas pobytu za granicą była nawet bardziej wymagająca, ale nie zamierzałam tego słuchać. Byłam właśnie w środku szczegółowego planowania, jak spędzę każdy ekstatyczny moment następnych dwóch tygodni, kiedy dostałam maiła od Aleksa.

Hej, kotku, jak się masz? Mam nadzieję, że twój dzień jest przynajmniej w porządku. Musisz być zachwycona jej wyjazdem, prawda? Ciesz się tym. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy mogłabyś zadzwonić do mnie około trzeciej trzydzieści. Mam wtedy wolną godzinę przed początkiem programu nauki czytania i muszę z tobą pomówić. Nic poważnego, ale chciałbym pogadać. Całuję, A

Czym z miejsca zaczęłam się martwić i odpisałam z pytaniem, czy wszystko w porządku, ale musiał się już wylogować, bo nie odpisał. Zanotowałam sobie w pamięci, żeby zadzwonić do niego dokładnie o wpół do czwartej, zachwycona uczuciem swobody, biorącym się z wiedzy, że Jej nie będzie w pobliżu, żeby mi to spieprzyć. Ale tak na wszelki wypadek wzięłam kartkę ze stosu firmowej papeterii Runway, napisałam „ZADZWONIĆ A, DZISIAJ 3:30” i taśmą przykleiłam ją z boku monitora. Kiedy właśnie zamierzałam oddzwonić do przyjaciółki ze szkoły, która tydzień wcześniej zostawiła mi wiadomość na automatycznej sekretarce, odezwał się telefon.

– Biuro Mirandy Priestly – prawie westchnęłam, uświadamiając sobie, że nie było na świecie ani jednej osoby, z którą dokładnie w tym momencie chciałabym rozmawiać.

– Emily? Czy to ty? Emily? – Łatwy do rozpoznania głos rozległ się w słuchawce i wydało mi się, że przesączył się do biura. Nie było mowy, żeby Emily usłyszała coś przez całą szerokość pomieszczenia, ale podniosła na mnie wzrok.

– Halo, Mirando. Tu Andrea. Czy mogę ci w czymś pomóc? – Jak, u licha, ta kobieta mogła teraz dzwonić? Szybko sprawdziłam plan podróży, który Emily przepisała dla wszystkich na czas pobytu Mirandy w Europie, i zobaczyłam, że jej lot wystartował zaledwie sześć minut temu.

– Cóż, muszę mieć taką nadzieję. Przejrzałam mój plan podróży i właśnie zauważyłam, że w czwartek przed kolacją nie zostali potwierdzeni fryzjer i wizażysta.

– Hm, cóż, Mirando, to dlatego, że monsieur Renaud nie był w stanie uzyskać od czwartkowej obsługi całkowicie wiarygodnego potwierdzenia, ale zapewnił, że ma dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że będą mogli…

– Ahn – dre – ah, odpowiedz mi: czy dziewięćdziesiąt dziewięć procent to sto? Czy oznacza to potwierdzenie? – Zanim zdołałam odpowiedzieć, usłyszałam, jak mówi do kogoś, pewnie do osoby z obsługi pokładowej, że „niespecjalnie interesują ją zasady i przepisy związane z korzystaniem z urządzeń elektronicznych i proszę zanudzać tym kogoś innego”.

– Ależ szanowna pani, to wbrew zasadom i będę zmuszona prosić panią o zakończenie tego połączenia do czasu, gdy osiągniemy wysokość przelotową. To po prostu niebezpieczne – błagalnie powiedziała kobieta.

– Ahn – dre – ah, słyszysz mnie? Czy słuchasz, co…

– Szanowna pani, będę zmuszona nalegać. A teraz proszę zakończyć rozmowę. – Uśmiechałam się tak szeroko, że zaczynały mnie boleć usta – mogłam sobie tylko wyobrazić, j ak bardzo Miranda nienawidzi zwracania się do niej „szanowna pani”, co, wszyscy wiedzieli, zdecydowanie sugeruje starszą panią.

– Ahn – dre – ah, stewardesa zmusza mnie do zakończenia tej rozmowy. Oddzwonię do ciebie, kiedy stewardesa mi pozwoli. W tym czasie chcę mieć potwierdzonego fryzjera i wizażystę i chciałabym, żebyś zaczęła rozmowy wstępne z nowymi dziewczętami na stanowisko niani. To wszystko. – Kliknięcie, ale najpierw usłyszałam, jak pracownica obsługi pokładowej jeszcze raz zwraca się do niej „szanowna pani”.

– Czego chciała? – zapytała Emily, głęboko zaniepokojona, ze zmarszczonym czołem.

– Odezwała się do mnie właściwym imieniem trzy razy z rzędu – rozkoszowałam się tym, zadowolona, że przedłużam jej niepewność. – Trzy razy, wyobrażasz sobie? To chyba oznacza, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, prawda? Kto by pomyślał? Andrea Sachs i Miranda Priestly, najlepsze przyjaciółki na zawsze.

– Andrea, co powiedziała?

– Cóż, chce mieć potwierdzonego czwartkowego fryzjera i wizażystę, bo najwyraźniej dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie daje wystarczającej pewności. Och, i powiedziała coś o poszukiwaniu nowej niani. Musiałam źle zrozumieć. Mniejsza z tym, zadzwoni ponownie za trzydzieści sekund.

Emily wzięła głęboki wdech i zmusiła się, żeby znieść moją głupotę z gracją i stylem. Wyraźnie nie było to dla niej łatwe.

– Nie, nie sądzę, żebyś źle zrozumiała. Cara nie jest już z Miranda, więc oczywiście potrzebuje nowej niani.

– Co? Jak to „nie jest już z Miranda”? Jeżeli „nie jest już z Miranda”, to gdzie, do cholery, jest? – Naprawdę trudno mi było uwierzyć, że Cara nie powiedziałaby mi o swoim nagłym odejściu.

– Miranda uznała, że Cara będzie bardziej zadowolona, pracując dla kogoś innego. – Byłam pewna, że Emily posłużyła się dużo bardziej oględnymi słowami niż te, których użyła sama Miranda. Jakby kiedykolwiek uwzględniała cokolwiek od zadowolenia innych!

– Emily, proszę. Proszę, powiedz mi, co się naprawdę stało.

– Wyciągnęłam od Caroline, że Cara uziemiła dziewczynki w pokojach, bo przedwczoraj jej odpyskowały. Miranda uznała za niewłaściwe, żeby Cara podejmowała takie decyzje. I ja się z nią zgadzam. To znaczy, Cara nie jest matką tych dziewczynek, wiesz?

Więc Cara została wylana, bo kazała dwóm małym dziewczynkom siedzieć w sypialniach po tym, jak pokazały rogi?

– Tak, rozumiem twój punkt widzenia. Zdecydowanie nie jest rzeczą niani przejmować się samopoczuciem jej podopiecznych – powiedziałam, uroczyście kiwając głową. – Cara przesadziła.

Emily nie tylko nie podjęła mojego tonu, wyglądało na to, że nawet nie wyczuła sarkazmu, którym ociekała wypowiedź.

– Dokładnie. A poza tym, Mirandzie nigdy się nie podobało, że Cara nie mówi po francusku. No bo jak dziewczynki miałyby się nauczyć mówić bez akcentu?

Och, sama nie wiem. Może dzięki prywatnej szkole za piętnaście tysięcy dolarów rocznie, gdzie francuski był obowiązkowym przedmiotem, a wszyscy trzej nauczyciele francuskiego byli rodowitymi Francuzami? Albo może od swojej własnej wymownej matki, która mieszkała kiedyś we Francji, wciąż jeździła tam cztery razy do roku i potrafiła czytać, pisać i mówić w tym języku z idealnym, melodyjnym akcentem? Ale stwierdziłam tylko:

– Masz rację. Bez francuskiego nie ma niani. Zrozumiałe.

– Cóż, w każdym razie do ciebie będzie należało znalezienie dziewczynkom nowej niani. Tu jest numer agencji, z którą współpracujemy – powiedziała, wysyłając mi go maiłem. – Wiedzą, jak wybredna jest Miranda – i oczywiście ma rację – więc zwykle podsyłają nam właściwych ludzi.

Spojrzałam na nią uważnie i zastanowiłam się, jakie było jej życie przed Mirandą Priestly. Zadzwonił telefon i na szczęście Emily odebrała.

– Halo, Mirando. Tak, tak, słyszę cię. Nie, nie ma żadnego problemu. Tak, potwierdziłam fryzjera i wizażystę na czwartek. Tak, Andrea zaczęła już szukać nowej niani. Będziemy miały trzy sensowne kandydatki, gotowe do rozmowy kwalifikacyjnej pierwszego dnia po twoim powrocie. – Przechyliła głowę na bok i piórem dotknęła ust. – Mmm, tak. Tak, definitywnie potwierdzone. Nie, nie dziewięćdziesiąt dziewięć procent, sto procent. Zdecydowanie. Tak, Mirando. Tak, osobiście to potwierdziłam i jestem całkiem pewna. Nie mogą się doczekać. Okej. Miłego lotu. Tak, to potwierdzone. Zaraz to przefaksuję. Okej. Do widzenia. – Odłożyła słuchawkę i wydawało się, że drży.

– Czemu ta kobieta nie rozumie? Powiedziałam jej, że fryzjer i wizażysta są potwierdzeni. A potem powtórzyłam jej to jeszcze raz. Czemu musiałam to mówić jeszcze pięćdziesiąt razy? I wiesz, co powiedziała?

Pokręciłam głową.

– Wiesz, co powiedziała? Powiedziała, że ponieważ to wszystko jest dla niej takie uciążliwe, chce, żebym przerobiła plan podróży, tak by zawierał informację o potwierdzeniu tego fryzjera i wizażysty i przefaksowała go do Ritza, żeby po przyjeździe miała poprawny. Robię dla tej kobiety wszystko – oddaję jej swoje życie – a ona w zamian tak się do mnie odnosi? – Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Byłam zachwycona rzadką okazją zobaczenia, jak Emily wsiada na Mirandę, ale wiedziałam, że zaraz ujawni się Paranoidalna Pętla Runwaya, więc musiałam działać ostrożnie. Uderzyć we właściwy ton zrozumienia i bezstronności.

– To nie twoja wina, Em, słowo daję. Przecież wie, jak ciężko pracujesz – jesteś niesamowitą asystentką. Gdyby nie uważała, że wykonujesz wspaniałą robotę, już by się ciebie pozbyła. A nie należy do tych, którzy obawiają się tego rodzaju rozwiązań, wiesz, co mam na myśli.

Emily przestała ronić łzy i zaczęła zbliżać się do strefy buntu, kiedy broniła Mirandy, o ile powiedziałam cokolwiek zbyt oburzającego, nawet gdy się ze mną zgadzała. Na psychologii uczyłam się o syndromie sztokholmskim, kiedy ofiary identyfikują się z tymi, przez których są trzymane w niewoli, ale właściwie nie rozumiałam, na czym to wszystko polega. Może powinnam nagrać na wideo jedną z naszych sesyjek z Emily i posłać nagranie profesorowi, żeby w następnym roku pierwszoroczniacy na własne oczy zobaczyli, jak to wygląda. Wszelkie wysiłki, żeby postępować ostrożnie, zaczęły się wydawać nadludzkim zadaniem, więc wzięłam głęboki oddech i poszłam na całość.

– To wariatka, Emily – powiedziałam miękko i wolno, siłą woli chcąc ją skłonić, żeby się ze mną zgodziła. – To nie twoja wina, tylko jej. To pusta, powierzchowna, zgorzkniała kobieta, która ma całe tony wspaniałych ciuchów i niewiele więcej.

Twarz Emily stężała w zauważalny sposób, skóra na szyi i policzkach się naciągnęła, a ręce przestały drżeć. Wiedziałam, że zaraz mnie zaatakuje, ale nie mogłam przestać.

– Zauważyłaś, że ona nie ma przyjaciół, Emily? Zauważyłaś? Jasne, dzień i noc dzwonią do niej najbardziej odlotowi ludzie na świecie, ale nie dzwonią, żeby pogadać o dzieciakach, pracy czy swoim małżeństwie, prawda? Dzwonią, bo czegoś od niej chcą. Jasne, wygląda to imponująco, kiedy się człowiek przygląda z boku, ale możesz sobie wyobrazić, że nikt do ciebie nie dzwoni, jeżeli nie ma…

– Przestań! – wrzasnęła, a łzy znów płynęły jej po twarzy strumieniami. – Po prostu się już, kurwa, zamknij! Zjawiłaś się w tym biurze parę miesięcy temu i myślisz, że wszystko rozumiesz. Panienka Jestem Taka Sarkastyczna i Taka Ponad To Wszystko! Cóż, nic nie rozumiesz. Nic!

– Em…

– Nie bierz mnie pod włos, Andy, daj mi skończyć. Wiem, że Miranda jest trudna. Wiem, że czasami wydaje się szalona. Wiem, jak to jest wiecznie nie dosypiać i cały czas się bać, że zadzwoni, czego żaden z twoich przyjaciół nie rozumie. Znam to wszystko! Ale jeżeli tak bardzo tego nienawidzisz, jeżeli jedyne, co potrafisz, to cały czas narzekać na nią i wszystko inne, czemu po prostu nie odejdziesz? Bo twoje nastawienie to prawdziwy problem. Ale żeby powiedzieć, że Miranda to wariatka! Cóż, myślę, że bardzo wiele osób tutaj uważa, iż jest wspaniała i utalentowana. Uznaliby, że to ty zwariowałaś, że nie starasz się, najlepiej jak możesz, pomóc komuś tak niesamowitemu. Bo ona jest niesamowita, Andy, naprawdę jest niesamowita!

Rozważałam to przez chwilę i stwierdziłam, że ma rację. Miranda, o ile umiałam to ocenić, była rzeczywiście fantastyczną redaktorką. Ani jedno słowo z materiału przeznaczonego do druku nie trafiało do numeru bez jej pełnej, trudnej do uzyskania aprobaty, i nie obawiała się wyrzucić czegoś na szmelc i zacząć od nowa mimo kwaśnych min i niedogodności, jakich to wszystkim przyczyniało. Chociaż ubrania do zdjęć zamawiali różni redaktorzy działu mody, wyłącznie Miranda wybierała styl i modelki, które chciała widzieć w poszczególnych zestawach; redaktorzy prowadzący byli, co prawda, obecni podczas zdjęć, ale wykonywali po prostu konkretne i niesamowicie szczegółowe instrukcje Mirandy. To ona miała ostatnie – a często wręcz jedyne – słowo w kwestii każdej najdrobniejszej bransoletki, torby, butów, stroju, fryzury, historii, wywiadu, autora, zdjęcia, modelki, lokalizacji i fotografa, który wchodził do każdego numeru i to właśnie, w mojej ocenie, było zasadniczym powodem, dla którego pismo co miesiąc odnosiło tak olśniewający sukces. Runway nie byłby Runwayem - do licha, w ogóle niczym by nie był – bez Mirandy Priestly. Wiedziałam o tym, podobnie jak wszyscy. Nie mogłam jednak przyznać, że z tego powodu miała prawo traktować ludzi tak, jak to robiła. Dlaczego umiejętność połączenia wieczorowej sukni od Balmaina z chmurną, długonogą Azjatką na bocznej ulicy w San Sebastian miałaby wzbudzać taki podziw, żeby zwolnić Mirandę z odpowiedzialności za własne zachowanie? Wciąż nie mogłam tego pojąć, ale co ja wiedziałam? Najwyraźniej Emily chwyciła, o co w tym wszystkim chodzi.

– Emily, ja tylko mówię, że jesteś naprawdę wspaniałą asystentką, że Miranda ma szczęście, zatrudniając kogoś, kto pracuje tak ciężko jak ty, kogoś tak oddanego pracy. Ja tylko chcę, żebyś zdała sobie sprawę, że to nie twoja wina, kiedy ona jest z czegoś niezadowolona, to po prostu taki typ człowieka. Nie mogłabyś zrobić nic więcej.

– Wiem. Naprawdę. Ale ty jesteś dla niej zbyt surowa, Andy. Przemyśl to. To znaczy naprawdę się nad tym zastanów. Jest niewiarygodnie perfekcyjna i musiała sporo poświęcić, żeby się tu dostać, ale czy tego samego nie można by powiedzieć o każdym człowieku, który odniósł superwielki sukces w dowolnej branży? Powiedz mi, który dyrektor generalny, wspólnik, reżyser czy kto tam jeszcze nie musi czasem być ostry? To element tej pracy.

Można się było zorientować, że w tej kwestii nie dojdziemy do porozumienia. Było jasne, że Emily jest oddana Mirandzie, Runwayowi, temu wszystkiemu, ale nie mogłam zrozumieć dlaczego. Nie różniła się niczym od setek innych osobistych asystentek, asystentek redakcyjnych, redaktorów pomocniczych i redaktorów współpracujących, starszych redaktorów i redaktorów naczelnych pism poświęconych modzie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Z tego, co do tej pory widziałam, każdy z nich był upokarzany, poniżany i generalnie obrażany przez swojego przełożonego tylko po to, żeby robić dokładnie to samo w chwili, gdy tylko dostanie awans. A wszystko to, by pod koniec długiej i wyczerpującej wspinaczki po szczeblach kariery mogli powiedzieć, że mają miejsce w pierwszym rzędzie na pokazie Yves'a Saint – Laurenta i po drodze załapali się na kilka darmowych torebek od Prady?

Nadszedł czas, żeby przytaknąć.

– Wiem – westchnęłam, ustępując przed jej uporem. – Mam tylko nadzieję, że ty wiesz, jaką wyświadczasz jej przysługę, angażując się w te jej gówniane sprawy, nie inaczej.

Spodziewałam się szybkiego kontrataku, ale Emily uśmiechnęła się.

– Słyszałaś, jak dopiero co sto razy jej powiedziałam, że czwartkowy fryzjer i wizażysta zostali potwierdzeni?

Kiwnęłam głową. Emily wyglądała wręcz frywolnie.

– Stuprocentowe kłamstwo. Do nikogo nie dzwoniłam ani niczego nie potwierdzałam! – Ostatnie słowa praktycznie wyśpiewała.

– Emily! Nie żartujesz? Ale co teraz zrobisz, właśnie przysięgłaś na wszystkie świętości, że osobiście to potwierdziłaś. – Pierwszy raz, odkąd zaczęłam tę pracę, miałam ochotę uściskać tę dziewczynę.

– Andy, bądź poważna. Naprawdę myślisz, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach odmówiłby zrobienia jej fryzury i makijażu? To może zniszczyć im karierę, musieliby zwariować, żeby ją spławić. Jestem pewna, że facet cały czas zamierzał to zrobić, pewnie tylko musiał zmienić plany podróży czy coś tam. Nie muszę potwierdzać, bo jestem pewna, że to załatwi. Bo jakże by inaczej? Przecież to Miranda Priestly!

Teraz pomyślałam, że sama się rozpłaczę, ale tylko powiedziałam:

– Więc co powinnam wiedzieć, żeby zatrudnić tę nową nianię? Chyba muszę zacząć od razu.

– Tak – zgodziła się ze mną, wciąż zachwycona własnym sprytem. – Myślę, że to dobry pomysł.

Pierwszej dziewczynie, z którą rozmawiałam o posadzie niani, dosłownie odebrało głos.

– O mój Boże! – jęknęła, kiedy przez telefon zapytałam ją, czy nie miałaby nic przeciw temu, żeby spotkać się ze mną w biurze. – O mój Boże! Nie żartujesz? O mój Boże!

– Hm, to oznacza tak czy nie?

– Boże, tak. Tak, tak, tak! Do Runway. O mój Boże. Zaczekaj, aż powiem moim przyjaciółkom. Umrą. Po prostu umrą. Powiedz mi tylko, gdzie i kiedy mam się stawić.

– Rozumiesz, że Miranda wyjechała i się z nią nie spotkasz, prawda?

– Tak jest. Całkowicie.

– I wiesz też, że chodzi o posadę niani dla dwóch córek Mirandy, prawda? Że to nie ma nic wspólnego z Runwayem?

Westchnęła, jakby godząc się z tym smutnym, niefortunnym faktem.

– Tak, oczywiście. Niania, wszystko rozumiem.

Cóż, tak naprawdę nie do końca, bo chociaż miała odpowiedni wygląd (wysoka, nieskazitelna figura, w miarę dobrze ubrana i zdecydowanie niedożywiona), wciąż ponawiała pytania, która część pracy wymaga jej obecności w biurze.

Rzuciłam jej szczególnie mordercze spojrzenie, ale najwyraźniej nie zauważyła.

– Hm, żadna. Pamiętasz, że o tym rozmawiałyśmy? Po prostu przeprowadzam dla Mirandy wstępne rozmowy i tak się składa, że robię to w biurze. Ale na tym koniec. Jej bliźniaki tu nie mieszkają, wiesz?

– Słusznie, słusznie – zgodziła się ze mną, ale już zdążyłam ją skreślić.

Trzy kolejne były niewiele lepsze. Fizycznie wszystkie odpowiadały gustowi Mirandy – agencja rzeczywiście dokładnie wiedziała, czego ona chce – ale żadna nie miała w sobie tego, czego oczekiwałabym od niani mającej się zająć moją przyszłą siostrzenicą lub siostrzeńcem, standard, który sobie narzuciłam w tej sprawie. Jedna z nich zrobiła magisterkę z dziecięcej rozwojówki na Columbii, ale kiedy próbowałam jej opisać subtelne różnice między tą pracą a innymi, które do tej pory podejmowała, patrzyła na mnie szklanym wzrokiem. Inna umawiała się ze słynnym graczem NBA, co, jej zdaniem, pozwoliło jej „poznać sławnych od podszewki”. Ale kiedy ją zapytałam, czy pracowała kiedykolwiek z dziećmi sławnych ludzi, instynktownie zmarszczyła nos i poinformowała mnie, że „dzieciaki tych sławnych, rozumiesz, zawsze mają większe waty”. Skreślona. Trzecia i najbardziej obiecująca wychowała się na Manhattanie, właśnie skończyła Middlebury i chciała popracować rok jako niania, żeby zaoszczędzić trochę pieniędzy na podróż do Paryża. Kiedy zapytałam, czy to oznacza, że mówi po francusku, potwierdziła. Jedyny problem leżał w tym, że była mieszczuchem w każdym calu i w związku z tym nie miała prawa jazdy. Czy planuje nauczyć się jeździć? – zapytałam. Nie, odpowiedziała. Była przekonana, że na ulicach nie potrzeba kolejnych samochodów do powiększania korków. Skreślenie numer trzy. Resztę dnia poświęciłam na rozważania, jak w taktowny sposób powiedzieć Mirandzie, że kiedy dziewczyna jest atrakcyjna, wysportowana, czuje się swobodnie wśród sław, mieszka na Manhattanie, ma prawo jazdy, umie pływać, skończyła studia, mówi po francusku i całkowicie dowolnie gospodaruje swoim czasem, to jest spora szansa, że nie chce być nianią.

Miranda musiała mi czytać w myślach, bo z miejsca zadzwonił telefon. Przeprowadziłam kilka obliczeń, z których wynikło, że musiała właśnie wylądować na lotnisku de Gaulle'a, a szybki rzut oka na akuratny co do sekundy plan podróży, który tak pracowicie skonstruowała Emily, pokazał, że teraz jest w samochodzie, w drodze do Ritza.

– Biuro Mirandy Pri…

– Emily! – Właściwie wrzasnęła. Rozsądnie uznałam, że nie pora jej teraz poprawiać. – Emily! Kierowca nie dał mi tego telefonu, co zwykle, i w efekcie nie mam żadnych numerów. To niedopuszczalne. Kompletnie niedopuszczalne. Jak mam załatwiać zawodowe sprawy bez tych telefonów? Natychmiast połącz mnie z panem Lagerfeldem.

– Tak, Mirando, zaczekaj, proszę, przez chwilę. – Puknęłam w przycisk „oczekiwanie” i zawołałam na pomoc Emily, chociaż łatwiej by mi przyszło zjeść słuchawkę w całości, niż zlokalizować Karla Lagerfelda w czasie krótszym niż ten, który wystarczył, żeby Miranda tak się rozzłościła, by rzucić telefonem, a potem dzwonić z pytaniami: „Gdzie on jest, do licha? Czemu nie możesz go znaleźć? Czy w ogóle potrafisz posługiwać się telefonem?”.

– Chce Karla – zawołałam do Emily. To imię natychmiast poderwało ją na nogi, w błyskawicznym tempie przedzierała się przez papiery na swoim biurku.

– Okej, słuchaj. Mamy dwadzieścia do trzydziestu sekund. Ty bierzesz Biarritz i kierowcę, ja Paryż i asystenta! – krzyknęła. Jej place już biegały po klawiaturze telefonu. Kliknęłam dwa razy na listę kontaktów z ponad tysiącem nazwisk, którą każda z nas miała na swoim twardym dysku, i znalazłam dokładnie pięć telefonów, pod które musiałam zadzwonić: Biarritz główny, Biarritz drugi główny, Biarritz studio, Biarritz basen i Biarritz kierowca. Szybki rzut oka na pozostałe dane przypisane do Karla Lagerfelda wyjaśnił, że Emily miała w sumie siedem numerów, a były też kolejne do Nowego Jorku i Mediolanu. Byłyśmy przegrane na samym starcie.

Spróbowałam „Biarritz główny” i byłam w środku wybierania numeru „Biarritz drugi główny”, kiedy zobaczyłam, że pulsujące czerwone światełko przestało migać. Emily oznajmiła, że Miranda się rozłączyła, na wypadek, gdybym tego nie zauważyła. Minęło zaledwie dziesięć czy piętnaście sekund – dziś była wyjątkowo niecierpliwa. Naturalnie telefon z miejsca zadzwonił ponownie, a Emily zareagowała na moje proszące, wręcz błagalne spojrzenie, i odebrała. Nie doszła nawet do połowy formuły powitalnej, gdy już poważnie kiwała głową, starając się uspokoić Mirandę. Ja wciąż dzwoniłam i połączyłam się – cudem – z numerem „Biarritz basen”, gdzie podjęłam rozmowę z kobietą, która nie znała ani jednego słowa, ani jednej sylaby po angielsku. Może stąd ta obsesja na temat francuskiego?

– Tak, tak, Mirando. Andrea i ja już dzwonimy. Powinno to zająć jeszcze tylko parę sekund. Tak, rozumiem. Nie, wiem, że to frustrujące. Jeśli pozwolisz, żebym przełączyła cię na oczekiwanie na jakieś dziesięć sekund, z pewnością będziemy miały go na linii. Okej? – Uderzyła w klawisz „oczekiwanie” i nie przerywała wystukiwania numerów. Słyszałam, jak przy pomocy czegoś, co brzmiało jak okropnie źle akcentowana, łamana francuszczyzna, rozmawia z kimś, kto najwyraźniej nie znał nazwiska Karl Lagerfeld. No to po nas. Po nas. Zamierzałam rozłączyć się ze zwariowaną Francuzką, która skrzeczała coś do słuchawki, gdy zobaczyłam, że migające światełko znów znikło. Emily wciąż gorączkowo wybierała numery.

– Rozłączyła się! – krzyknęłam zemocjonowana jak ratownik medyczny wykonujący masaż serca.

– Twoja kolej odebrać! – odkrzyknęła, jej place biegały, a telefon oczywiście ponownie zadzwonił.

Podniosłam słuchawkę i nawet nie próbowałam niczego mówić, ponieważ wiedziałam, że głos po drugiej stronie odezwie się bez wstępów. Odezwał.

– Ahn – dre – ah! Emily! Z kimkolwiek, do cholery, rozmawiam… jak to możliwe, że rozmawiam z wami, a nie z panem Lagerfeldem? Jak?

W pierwszym odruchu chciałam zachować milczenie, bo oczekiwałam, że to nie koniec werbalnej zapory ogniowej, ale jak zwykle zawiódł mnie instynkt.

– Hall – ooo? Jest tam kto? Czy proces przełączenia rozmowy telefonicznej z jednego numeru na drugi jest naprawdę zbyt skomplikowany dla obu moich asystentek? – Jej głos ociekał sarkazmem i niezadowoleniem.

– Nie, Mirando, oczywiście, że nie. Przykro mi z tego powodu… – Mój głos trochę drżał, ale nie mogłam się opanować. – Po prostu wygląda na to, że nie możemy znaleźć pana Lagerfelda. Próbowałyśmy już pod co najmniej ośmioma…

– „Wygląda na to, że nie możecie go znaleźć?” – przedrzeźniała mnie wysokim głosem, który w ogóle nie przypomniał mojego, nawet nie brzmiał po ludzku. – Co ma znaczyć „wygląda na to, że nie możecie go znaleźć”?

Ciekawe, której części tego prostego ośmiowyrazowego zdania nie zrozumie, pomyślałam. Wygląda. Na to. Że. Nie możemy. Go. Znaleźć. Dla mnie to brzmiało dość przejrzyście: nie możemy go, kurwa, znaleźć. Dlatego właśnie z nim nie rozmawiasz. Jeżeli ty potrafisz go znaleźć, to sobie z nim porozmawiaj. Przez głowę przemknął mi milion ciętych odpowiedzi, ale tylko bełkotałam jak pierwszak upomniany przez nauczyciela, że rozmawia na lekcji.

– Hm, no tak, dzwoniłyśmy pod wszystkie numery, które mamy na liście, ale wygląda na to, że pod żadnym go nie ma – zdołałam wydusić.

– Oczywiście, że nie! – Teraz prawie wrzeszczała, ten bezcenny, starannie pielęgnowany chłód był niebezpiecznie bliski załamania. Wzięła głęboki, przesadnie głęboki wdech i powiedziała spokojnie: – Ahn – dre – ah. Czy masz świadomość, że w tym tygodniu w Paryżu odbywają się pokazy? – Czułam się, jakbyśmy odbywały lekcję angielskiego dla początkujących.

– Oczywiście, Mirando. Emily sprawdziła pod wszystkimi numerami w…

– I czy masz świadomość, że pan Lagerfeld powiedział, iż podczas pobytu w Paryżu będzie osiągalny pod swoim telefonem komórkowym? – Każdy mięsień jej gardła silił się na zachowanie równowagi i spokoju.

– Cóż, nie, nie mamy na liście jego telefonu komórkowego, więc nie wiedziałyśmy nawet, że pan Lagerfeld takowy posiada. Ale Emily rozmawia teraz z jego asystentem i z pewnością będzie miała ten numer w każdej chwili.

Emily uniosła na mój użytek obu kciuki w górę tuż przed gorączkowym zapisaniem czegoś i parę razy zawołała:

– Merci, och tak, dziękuję, to znaczy merci.

– Mirando, mam już ten numer. Czy mam cię teraz połączyć? – Czułam, jak pewność siebie i duma unoszą mi pierś. Dobra robota! Znakomita akcja w maksymalnie stresujących warunkach. Mniejsza o to, że moja naprawdę urocza bluzka chłopka, którą skomplementowały dwie – nie jedna, ale dwie – asystentki z działu mody, miała teraz plamy potu pod pachami. Kogo to obchodzi? Miałam zaraz pozbyć się tej kompletnie obłąkanej wściekłej wariatki z jej międzynarodowymi telefonami i byłam tym zachwycona.

– Ahn – dre – ah? – Zabrzmiało to jak pytanie, ale skoncentrowałam się wyłącznie na próbie odkrycia zasad rządzących chaosem pomyłek co do imion. Z początku myślałam, że robiła to celowo, próbując jeszcze bardziej nas poniżyć i upokorzyć, ale potem zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie była stosunkowo usatysfakcjonowana poziomami poniżenia i upokorzenia, które znosiłyśmy, i robiła to tylko dlatego, że nie chciała sobie zawracać głowy szczegółami tak nieistotnymi, jak imiona dwóch własnych asystentek. Emily to potwierdziła, mówiąc, że przez połowę czasu zwracała się do niej „Emily”, przez drugą stosując mieszankę „Andrei” z „Allison” – asystentką, która ostatnio została awansowana. Poczułam się trochę lepiej.

– Tak? – Znów skrzeczenie. Cholera! Czy nie mogłam zachować w kontaktach z tą kobietą nawet odrobiny godności?

– Ahn – dre – ah, nie rozumiem, co to za zamieszanie ze znalezieniem numeru komórki do pana Lagerfelda, skoro mam go przed sobą. Dał mi go jakieś pięć minut temu, ale zostaliśmy rozłączeni i wygląda na to, że nie mogę go poprawnie wybrać. – Końcówkę wygłosiła takim tonem, jakby należało za tę irytującą niedogodność winić cały świat, tylko nie siebie.

– Och. Masz ten numer? I cały czas wiedziałaś, że jest pod tym numerem? – mówiłam to na użytek Emily, ale tylko podgrzałam wściekłość Mirandy.

– Czy nie wyrażam się całkowicie jasno? Masz mnie połączyć z numerem zero – trzy – pięć – pięć – dwa – trzy – pięć – sześć – sześć – siedem – osiem – dziewięć. Natychmiast. A może to zbyt trudne?

– Nie, nie Mirando, oczywiście to nie jest zbyt trudne. Już cię łączę. Zaczekaj chwilę. – Nacisnęłam przycisk „konferencja”, wybrałam numer, usłyszałam starszego mężczyznę wołającego „Allo!” i ponownie nacisnęłam przycisk „konferencja”. – Proszę pana, Miranda Priestly na linii, jesteście państwo połączeni – oznajmiłam jak pracownica ręcznej centrali telefonicznej z czasów Małego domku na prerii. Zamiast wyłączyć głos, a potem przełączyć na głośnik, tak żebyśmy z Emily mogły razem podsłuchać rozmowę, po prostu odłożyłam słuchawkę. Przez parę minut siedziałyśmy w milczeniu, gdy próbowałam się powstrzymać i nie zwymyślać Mirandy od najgorszych. Zamiast tego wytarłam wilgoć z czoła i wzięłam długi, głęboki wdech. Emily przemówiła pierwsza.

– No dobrze, wyjaśnijmy to sobie. Miała ten numer cały czas, ale nie wiedziała, jak go wybrać.

– Albo może nie miała ochoty go wybrać – podsunęłam usłużnie, zawsze chętna, żeby zjednoczyć siły przeciw Mirandzie, szczególnie biorąc pod uwagę, jak rzadko trafiała się po temu okazja z udziałem Emily.

– Powinnam była wiedzieć – stwierdziła, kręcąc głową, jakby okropnie rozczarowała samą siebie. – Naprawdę powinnam była wiedzieć. Zawsze dzwoni, żebym połączyła ją z osobą, która jest w pokoju obok albo w hotelu dwie ulice dalej. Pamiętam, jak myślałam, że to dziwne, dzwonić z Paryża do Nowego Jorku, żeby ktoś połączył cię z człowiekiem w Paryżu. Teraz oczywiście wydaje mi się to całkiem normalne, ale nie mogę uwierzyć, że tego nie przewidziałam.

Miałam właśnie pobiec do Jadalni po lunch, ale znów zadzwonił telefon. Sugerując się teorią, że piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce, postanowiłam być dzielna i odebrać.

– Biuro Mirandy Priestly.

– Emily! Stoję w strugach deszczu na rue de Rivoli, a mój kierowca zniknął. Zniknął! Rozumiesz? Zniknął! Znajdź go natychmiast! – Była na skraju histerii, pierwszy raz słyszałam ją w takim stanie, i nie byłabym zaskoczona, gdyby drugi raz się nie zdarzył.

– Chwileczkę, Mirando. Mam tu jego numer. – Odwróciłam się w stronę biurka w poszukiwaniu planu podróży, który moment wcześniej tam odłożyłam, ale zobaczyłam tylko papiery, stare Biuletyny, stosy nieaktualnych papierów. Minęły zaledwie trzy czy cztery sekundy, ale czułam się, jakbym stała tuż obok niej, patrząc na deszcz zlewający futro od Fendi i spłukujacy jej z twarzy makijaż. Jakby mogła wyciągnąć rękę i wymierzyć mi policzek, powiedzieć, że jestem bezwartościowym gównem, beztałenciem pozbawionym wszelkich umiejętności, całkowitym i kompletnym zerem. Nie było czasu, żeby sprawiać sobie słowną chłostę, nie było czasu przypominać sobie, że to tylko zwykła istota ludzka (no, o tym trzeba by podyskutować), która nie jest specjalnie uszczęśliwiona koniecznością czekania w deszczu, i odbija to sobie na własnej asystentce znajdującej się w odległości pięciu tysięcy siedmiuset sześćdziesięciu kilometrów. To nie moja wina, to nie moja wina. To nie moja wina.

– Ahn – dre – ah! Moje buty są zrujnowane. Słyszysz? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Znajdź mojego kierowcę teraz.

Groził mi wybuch niestosownych emocji – czułam gulę w gardle, napięcie mięśni karku, ale było za wcześnie na ocenę, czy wybuchnę śmiechem, czy płaczem. Jedno i drugie: nie do przyjęcia. Emily musiała to wyczuć, bo zerwała się z miejsca i wręczyła mi własny egzemplarz planu podróży. Podkreśliła nawet telefony kontaktowe do kierowcy, w sumie trzy, jeden do samochodu, drugi na komórkę i trzeci do domu. Oczywiście.

– Mirando, muszę przełączyć cię na oczekiwanie, kiedy będę do niego dzwonić… Czy mogę? – Nie czekałam na odpowiedź, co, jak wiedziałam, doprowadzi ją do szału, i przełączyłam na oczekiwanie. Ponownie wydzwoniłam paryski numer. Dobra wiadomość była taka, że kierowca odebrał po pierwszym dzwonku pod pierwszym numerem, który wybrałam. Zła wiadomość, że nie mówił po angielsku. Chociaż nigdy wcześniej nie przejawiałam zachowań autodestrukcyjnych, nie mogłam się opanować i walnęłam czołem prosto w blat biurka. Wystarczyły trzy razy i Emily uruchomiła swoją linię telefoniczną. Uciekła się do krzyku, nie tyle starając się, by kierowca zrozumiał jej kiepską francuszczyznę, ale by dobitnie wykazać mu awaryjny charakter obecnej sytuacji. Nowi kierowcy zawsze pozwalali sobie na odrobinę luzu, przeważnie z powodu głupiego przekonania, że jeśli Miranda będzie zmuszona zaczekać dodatkowych czterdzieści pięć sekund bądź minutę, nic jej się nie stanie. Dokładnie tego złudzenia Emily i ja musiałyśmy ich pozbawiać.

Kilka minut później, gdy Emily zdołała obrazić kierowcę w dostatecznym stopniu, żeby pełnym gazem wrócił tam, gdzie trzy czy cztery minuty wcześniej zostawił Mirandę, obie oparłyśmy głowy o blaty biurek. Nie miałam już szczególnej ochoty na lunch, fenomen, który przyprawił mnie o nerwowe drżenie. Czy nasiąkałam atmosferą Runwayal A może chodziło o mieszaninę adrenaliny i nerwów, gwarantującą brak apetytu? To było to! Upodobanie do głodówki występujące endemicznie na terenie redakcji w rzeczywistości nie pojawiło się samoczynnie, ale było zwykłą fizjologiczną reakcją organizmu, który, stale odczuwając przerażenie i ogólny niepokój, właściwie nie bywał już głodny. Przysięgłam sobie: przyjrzę się temu dokładniej i może zbadam opcję, że Miranda była sprytniejsza, niż się wydaje, i celowo odgrywała rolę osoby tak odpychającej, by wystraszyć wszystkich do tego stopnia, żeby zostali chudzi.

– Moje panie! Proszę unieść te głowy z biurek! Wyobraźcie sobie, że Mama by was teraz zobaczyła! Nie byłaby zachwycona! – zaćwierkał w drzwiach James. Odgarnął włosy do tyłu przy użyciu jakiejś woskowej, tłustej pomady o nazwie „Prosto z łóżka” („seksowna nazwa, kto by się jej oparł?”) i miał na sobie coś w rodzaju obcisłej dżersejowej koszulki futbolowej z numerem 69 z przodu i z tyłu. Jak zwykle obraz subtelnego niedomówienia.

Żadna z nas nawet na niego nie spojrzała. Zegar wskazywał czwartą, ale miało się wrażenie, że to północ.

– A więc dobrze, niech zgadnę. Mama nie przestaje dzwonić, bo zgubiła kolczyk gdzieś między Ritzem a Alainem Ducasse'em i chce, żebyście go znalazły, chociaż jest w Paryżu, a wy w Nowym Jorku.

Prychnęłam.

– Myślisz, że coś takiego doprowadziłoby nas do tego stanu? Przecież na tym polega nasza praca. Takie rzeczy robimy codziennie. Zaproponuj coś trudniejszego.

Nawet Emily się roześmiała.

– Poważnie James, to było kiepskie. Mogłabym zaleźć kolczyk w czasie poniżej dziesięciu minut w dowolnym mieście na świecie – stwierdziła, nagle, z nieznanych mi przyczyn, decydując się wziąć udział w zabawie. – Stanęłybyśmy przed pewnym wyzwaniem tylko wówczas, gdyby nie powiedziała, w jakim mieście go zgubiła. Ale założę się, że nawet wtedy dałybyśmy radę.

James wycofywał się z biura z wyrazem udawanego przerażenia na twarzy.

– A więc dobrze, moje panie, życzę miłego dnia, jasne? Przynajmniej nie popieprzyła wam w głowach na dobre. To znaczy poważnie, dzięki Bogu i za to, prawda? Jesteście obie całkowicie normalne. Taa. Hm, no to miłego…

– NIE TAK SZYBKO, TY CIOTO! – skrzeknął ktoś głośno bardzo wysokim głosem. – MASZ NATYCHMIAST WEJŚĆ TAM Z POWROTEM I WYJAŚNIĆ DZIEWCZYNOM, CO SOBIE MYŚLAŁEŚ, KIEDY RANO ZAKŁADAŁEŚ TĘ SZMATĘ! – Nigel chwycił Jamesa za lewe ucho i zaciągnął go na miejsce między naszymi biurkami.

– Oj, Nigel, daj spokój – jęczał James, udając irytację, ale najwyraźniej zachwycony, że Nigel go dotyka. – Przecież uwielbiasz tę koszulkę!

– UWIELBIAM TĘ KOSZULKĘ? MYŚLISZ, ŻE UWIELBIAM TEN STUDENCIAKOWSKI STYL WESOŁKOWATEGO PEDZIA, Z KTÓRYM SIĘ OBNOSISZ? CHYBA MUSISZ PRZEMYŚLEĆ SPRAWĘ, JAMES, JASNE? JASNE?

– Ale co jest nie tak z obcisłym dżersejem? Moim zdaniem wygląda seksownie. – Emily i ja kiwnęłyśmy głowami w cichym poparciu dla Jamesa. Może nie było to zagranie w najlepszym guście, ale za to wyglądał niesamowicie stylowo. A poza tym dość trudno było przyjmować porady stylistyczne od kogoś, kto miał na sobie dżinsy we wzór z pasków zebry i czarny sweter w serek z wycięciem na plecach, które odsłaniało węźlaste mięśnie grzbietu. Całość wieńczył miękki słomkowy kapelusz i odrobina (subtelnie zastosowanego, to mu trzeba oddać) eyelinera.

– MÓJ MAŁY, W MODZIE NIE CHODZI O OGŁASZANIE NA KOSZULCE PREFERENCJI CO DO RODZAJU AKTÓW SEKSUALNYCH. HM – HM, NIE, NIE, NIE! CHCESZ POKAZAĆ TROCHĘ SKÓRY? TO JEST SEKSOWNE! CHCESZ POKAZAĆ TROCHĘ TYCH SWOICH ZGRABNYCH MŁODYCH KSZTAŁTÓW? TO JEST SEKSOWNE. W DOBORZE CIUCHÓW NIE CHODZI O TO, ŻEBYŚ OZNAJMIŁ ŚWIATU, ŻE WOLISZ TO ROBIĆ NA PIESKA, PRZYJACIELU. CZY TERAZ ROZUMIESZ?

– Ale Nigel! – Mina oznaczająca porażkę została starannie wybrana, by ukryć, jak wielką przyjemność sprawia mu znalezienie się w centrum uwagi Nigela.

– ŻADNYCH ALE, KOTKU. IDŹ POROZMAWIAĆ Z JEFFYM I POWIEDZ, ŻE JA CIĘ PRZYSŁAŁEM. POWIEDZ, ŻEBY CI DAŁ TEN NOWY TOP OD CALVINA KLEINA, KTÓRY ZAMÓWILIŚMY NA ZDJĘCIA W MIAMI. TEN, KTÓRY MA NOSIĆ TAMTEN WSPANIAŁY CZARNY MODEL – OJOJOJ, JEST SMAKOWITY JAK GĘSTY CZEKOLADOWY KOKTAJL. A TERAZ IDŹ, SIO. TYLKO WRÓĆ TU I POKAŻ MI, JAK WYGLĄDASZ!

James umknął jak króliczek świeżo po karmieniu, a Nigel odwrócił się, żeby na nas spojrzeć.

– CZY JUŻ ZŁOŻYŁYŚCIE ZAMÓWIENIE NA JEJ STROJE? – Pytanie nie było skierowane do żadnej z nas bezpośrednio.

– Nie, nie wybierze niczego, dopóki nie dostanie katalogów – odparła Emily ze znudzoną miną. – Powiedziała, że zajmie się tym po powrocie.

– NIE ZAPOMNIJCIE TYLKO ZAWIADOMIĆ MNIE Z WYPRZEDZENIEM, ŻEBYM ZDĄŻYŁ WPASOWAĆ TĘ IMPREZĘ W SWOJE PLANY! – Oddalił się w kierunku Szafy, prawdopodobnie, żeby spróbować rzucić okiem na przebierającego się Jamesa.

Przeżyłam już jedną rundę zamawiania garderoby dla Mirandy i nie było to nic miłego. Kiedy zaczęłam pracę, Miranda była na wiosennych pokazach pret – a – porter, biegała pewnie od wybiegu do wybiegu ze szkicownikiem w dłoni, przygotowując się na powrót do Stanów i wskazanie nowojorskiej socjecie, w co będzie się ubierać – a amerykańskiej klasie średniej, w co chciałaby się ubierać – za pośrednictwem jedynego środka przekazu, który rzeczywiście miał znaczenie. Nie wiedziałam jednak, że Miranda zwraca też szczególną uwagę na stroje pojawiające się na wybiegach, ponieważ właśnie wtedy ma okazję po raz pierwszy rzucić okiem na to, co sama będzie nosić w nadchodzących miesiącach.

Kilka tygodni po powrocie do biura Miranda wręczyła Emily listę projektantów, których katalogi chciałaby obejrzeć. Gdy ci sami co zwykle wybrańcy pośpiesznie przygotowywali dla niej swoje wydawnictwa – kiedy żądała możliwości ich obejrzenia, zdjęcia z wybiegów często nie zostały jeszcze wywołane, że nie wspomnę o retuszu i oprawie – wszyscy w Runwayu byli stawiani na baczność. Nigel musiał się oczywiście przygotować, by pomóc jej przejrzeć je wszystkie i wybrać przeznaczone dla niej stroje. Redaktor z działu dodatków powinien być pod ręką, żeby dobrać torebki i buty i może też redaktor z działu mody, by upewnić się, czy wszyscy są zgodni – szczególnie gdy zamówienie zawierało coś dużego, jak futro albo wieczorowa suknia. Gdy najróżniejsze domy mody zdołały wreszcie zebrać rozmaite zamówione przez nią rzeczy, w Runwayu na kilka dni zjawiał się osobisty krawiec Mirandy, żeby wszystko dopasować. Jeffy całkowicie opróżniał Szafę i nikt tak naprawdę nie mógł nad niczym pracować, ponieważ Miranda i krawiec zaszywali się tam na całe godziny. Podczas pierwszej rundy przymiarek przechodziłam obok Szafy w samą porę, by usłyszeć, jak Nigel krzyczy:

– MIRANDO PRIESTLY! ZDEJMIJ TĘ SZMATĘ W TEJ SEKUNDZIE. W TEJ SUKIENCE WYGLĄDASZ JAK ZDZI – RA! ZWYKŁA KURWA! – Stanęłam na zewnątrz z uchem przyciśniętym do drzwi – całkiem dosłownie ryzykując utratę życia i części ciała – i czekałam, chcąc usłyszeć, jak udziela mu reprymendy w ten swój charakterystyczny sposób, ale wszystko, co do mnie dotarło, to cichy pomruk oznaczający zgodę i szelest materiału, gdy zdejmowała sukienkę.

Teraz, kiedy byłam tu odpowiednio długo, wyglądało na to, że zaszczyt zamawiania ubrań Mirandy spadnie na mnie. Cztery razy w roku, jak w zegarku, przerzucała katalogi, jakby były jej osobistą, prywatną własnością, i wybierała garnitury od Alexandra McQueena oraz spódnice od Prady, jakby chodziło o podkoszulki od L.L. Beana. Żółta karteczka naklejona na parze wąskich spodni Fendi, kolejna dokładnie na spódnicy od kostiumu Chanel, a trzecia z wielkim „Nie” przylepiona na uzupełniającym całość jedwabnym topie. Strona, naklejka, strona, naklejka, i tak dalej, i tak dalej, dopóki nie wybrała garderoby na cały sezon wprost z wybiegów, spośród ubrań, które czasami nie zostały jeszcze uszyte.

Przyglądałam się, jak Emily faksowała decyzje Mirandy do różnych projektantów, pomijając preferencje co do rozmiaru lub koloru, ponieważ każdy, kto zasługiwał na swoją parę butów od Manola, wiedział, co jest odpowiednie dla Mirandy Priestly. Oczywiście samo uszycie czegoś we właściwym rozmiarze nie wystarczało – kiedy ubrania zjawiały się w redakcji, musiały zostać podkrojone i dopasowane tak, żeby wyglądały na szyte na miarę. Gdy tylko cała garderoba została zamówiona, przesłana, pociachana i limuzyną z szoferem ekspresowo dostarczona do szafy w jej sypialni, Miranda pozbywała się ciuchów z poprzedniego sezonu i stosy rzeczy od Yves'a, Celinę i Helmuta Langa trafiały – w workach na śmieci – z powrotem do biura. Większość miała cztery do sześciu miesięcy, rzeczy noszone raz albo dwa lub, najczęściej, wcale. Wszystko nadal niesamowicie stylowe, tak oszałamiająco na czasie, że nie zdążyło nawet trafić do większości sklepów, ale ponieważ pochodziły „z zeszłego sezonu”, prawdopodobieństwo, że Miranda się w nich pokaże, było równie duże, jak to, że włoży na siebie spodnie z zaszewkami z nowej linii Massima w Target *.

Sporadycznie znajdowałam top bez rękawów albo jakiś za duży ciuch, który mogłam zatrzymać, ale fakt, że wszystko było w rozmiarze zero, stanowił pewien problem. Przeważnie rozdzielałyśmy rzeczy między tych, którzy mieli córki przed okresem dojrzewania, bo tylko one faktycznie mogły zmieścić się w te ciuchy. Wyobrażałam sobie małe dziewczynki o chłopięcych ciałach, paradujące w spódniczkach od Prady i wąskich sukienkach Dolce & Gabbany na cieniutkich ramiączkach. Jeżeli trafiało się coś naprawdę wystrzałowego, naprawdę kosztownego, wyciągałam to z worka na śmieci i ukrywałam pod biurkiem do czasu, gdy mogłam bezpiecznie przeszmuglować to coś do domu. Kilka szybkich kliknięć na E – bay albo może mała wizyta w jednym z ekskluzywnych komisów na Madison Avenue i nagle moja pensja nie była już taka depresyjna. To nie kradzież, racjonalizowałam, po prostu wykorzystuję to, co jest dostępne.

Między szóstą a dziewiątą wieczorem – północ do trzeciej nad ranem jej czasu – dzwoniła jeszcze sześć razy, żebyśmy łączyły ją z różnymi osobami, które znajdowały się w Paryżu. Poszukiwałam ich apatycznie, jednostajnie, aż wreszcie zaczęłam zbierać swoje rzeczy, żeby spróbować wymknąć się na noc, zanim telefon ponownie zadzwoni. Dopiero kiedy wyczerpana wkładałam płaszcz, kątem oka zobaczyłam notkę przyklejoną do monitora, żeby na pewno nie zapomnieć. „ZADZWONIĆ A., DZISIAJ 3:30”. Miałam takie wrażenie, jakbym płynęła, moje kontakty już dawno temu wyschły i zmieniły się w małe, twarde odłamki szkła przykrywające oczy, a w tym momencie zaczęło mi pulsować w głowie. Nic ostrego, tępy, rozmyty ból z rodzaju tych, których nie da się dokładnie umiejscowić, a wiadomo, że będą narastać i narastać, powoli nabierać palącej intensywności, dopóki człowiek nie zemdleje albo głowa mu po prostu nie eksploduje. W szaleństwie tych wszystkich telefonów zza oceanu, które wywołały takie zdenerwowanie, taką panikę, zapomniałam wygospodarować ze swojego dnia trzydzieści sekund i zadzwonić do Aleksa, kiedy mnie o to prosił. Po prostu zapomniałam zrobić coś tak prostego dla kogoś, kto właściwie nigdy niczego ode mnie nie chciał.

Usiadłam w ciemnym teraz i cichym biurze, podniosłam słuchawkę, wciąż jeszcze wilgotną od moich spoconych rąk po ostatnim telefonie Mirandy kilka minut wcześniej. Jego domowy telefon dzwonił i dzwonił, aż włączyła się sekretarka, ale odebrał po pierwszym sygnale, gdy spróbowałam pod komórką.

– Cześć – powiedział, wiedząc, że to ja, dzięki identyfikacji numeru. – Jak ci minął dzień?

– Wszystko jedno, jak zwykle. Alex, tak mi przykro, że nie zadzwoniłam o wpół do czwartej. Nawet nie wiem, co powiedzieć, po prostu miałam tu takie szaleństwo, ona nie przestawała dzwonić i…

– Hej, daj spokój. Nic wielkiego. Słuchaj, moment nie jest dla mnie najlepszy. Mogę zadzwonić od ciebie jutro? – Mówił z roztargnieniem, odległym głosem kogoś, kto dzwoni z budki telefonicznej na plaży przy maleńkiej wiosce gdzieś na końcu świata.

– Hm, jasne. Ale czy wszystko okej? Powiesz mi szybciutko, o czym wcześniej chciałeś rozmawiać? Naprawdę się martwiłam, czy wszystko w porządku.

Przez chwilę milczał, a potem powiedział:

– Cóż, nie wygląda, żebyś aż tak bardzo się martwiła. Raz proszę, żebyś zadzwoniła w porze, która jest dogodna dla mnie – nie wspominając już nawet o tym, że twojej szefowej nie ma teraz w kraju – a ty nie możesz zrobić tego wcześniej niż sześć godzin po fakcie. To nie jest zachowanie kogoś, komu naprawdę zależy, wiesz? – Stwierdził to wszystko bez cienia sarkazmu czy dezaprobaty, po prostu jako zwykłe podsumowanie faktów.

Okręcałam sznur telefonu wokół palca, aż kostka zaczęła pulsować, a koniec zbielał; poczułam też przelotnie metaliczny smak krwi w ustach, pierwszy znak, że przygryzałam wnętrze dolnej wargi.

– Alex, nie chodzi o to, że zapomniałam zadzwonić – skłamałam otwarcie, próbując się wyplątać z jego nieoskarżającego oskarżenia. – Po prostu nie miałam ani sekundy wolnego, a ponieważ to zabrzmiało, jakby chodziło o coś poważnego, nie chciałam dzwonić tylko po to, żeby zaraz się rozłączać. Zrozum, dzwoniła ze dwadzieścia razy w ciągu popołudnia i za każdym chodziło o coś nadzwyczajnie pilnego. Emily wyszła o piątej i zostawiła mnie samą z tym telefonem, a Miranda nie chciała przestać. Dzwoniła, dzwoniła i dzwoniła, za każdym razem, kiedy zaczynałam wykręcać twój numer, miałam ją na drugiej linii. Ja, ee, no wiesz.

Ta rozpaczliwa lista wymówek brzmiała żałośnie nawet w moich własnych uszach, ale nie mogłam się powstrzymać. On wiedział, że po prostu zapomniałam, ja też. Nie dlatego, żeby mnie to nie obchodziło albo żebym się nie przejmowała, ale dlatego, że w chwili, gdy przychodziłam do pracy, wszystkie sprawy niezwiązane z Mirandą jakoś przestawały mieć znaczenie. W pewnym sensie wciąż nie rozumiałam i z pewnością nie potrafiłam nikomu wyjaśnić – nie wspominając już o tym, żeby prosić kogokolwiek o zrozumienie – jak to się działo, że świat zewnętrzny po prostu rozpływał się w nicość, że jedynym, co zostawało, był Runway, a reszta znikała. Szczególnie trudno wyjaśnić ten fenomen, skoro właśnie to była jedyna rzecz w moim życiu, którą pogardzałam. A z drugiej strony, tylko ona się liczyła.

– Słuchaj, muszę wracać do Joeya. Ma u siebie dwójkę przyjaciół i pewnie zdążyli już przewrócić cały dom do góry nogami.

– Joey? To znaczy, że jesteś w Larchmont? Zwykle nie pilnujesz go w środy. Wszystko w porządku? – Miałam nadzieję odwrócić jego uwagę od jaskrawej oczywistości faktu, że zagrzebana w pracy nie zauważyłam upływu sześciu kolejnych godzin, a to mi wyglądało na najlepszą drogę. Powiedziałby mi, że jego mamę coś pilnego zatrzymało w pracy albo musiała pójść na zebranie rodziców akurat tego wieczoru, a opiekunce coś wypadło. Oczywiście nigdy nie narzekał, to by nie było w jego stylu, ale przynajmniej powiedziałby, co się dzieje.

– Tak, tak, wszystko w porządku, mama miała dzisiaj awaryjne spotkanie z klientem. Andy, naprawdę nie mogę teraz z tobą rozmawiać, przedtem dzwoniłem, bo miałem dobre wieści. Ale nie oddzwoniłaś – powiedział bez wyrazu.

Tak ciasno owinęłam sznur od telefonu, który powoli zaczął się rozplątywać wokół palców wskazującego i środkowego, że zaczęły pulsować.

– Przepraszam – zdołałam wydusić z siebie tylko tyle, chociaż wiedziałam, że miał rację, wykazałam się brakiem wrażliwości, ale byłam zbyt zmęczona, by wytaczać we własnej obronie wielkie działa. – Alex, proszę. Proszę, nie karz mnie, nie mówiąc mi czegoś dobrego. Wiesz, jak dawno nikt nie dzwonił z dobrymi wieściami? Proszę. Daj mi choć tyle. – Wiedziałam, że zareaguje na moje racjonalne podejście, i rzeczywiście.

– Słuchaj, to nic specjalnie ekscytującego. Po prostu porobiłem różne przygotowania, żebyśmy mogli razem pojechać na pierwsze spotkanie absolwentów.

– Naprawdę? Zrobiłeś to? Jedziemy? – Wcześniej kilka razy o tym wspominałam w sposób, jak chciałabym wierzyć, spontaniczny i przypadkowy, jednak Alex, co nie było w jego stylu, zawsze zachowywał rezerwę i nie potwierdzał, że pojedziemy razem. Wszyscy wiedzą, że pierwszy zjazd po dyplomie to największa impreza ze wszystkich, i chociaż Alex nigdy nie powiedział tego wprost, odniosłam wrażenie, że wolał pojechać z Maksem i chłopakami. Parę tygodni wcześniej porzuciłam temat, uznając, że coś z Lily wykombinujemy, i w sumie wszyscy i tak będziemy się bawić razem. Ale on oczywiście jakimś sposobem wyczuł, jak bardzo chciałam pojechać z nim, jako para, i wszystko zaplanował.

– Tak, załatwione. Mamy wynajęty samochód – dokładniej dżipa – i zarezerwowałem pokój w Biltmore.

– W Biltomore? Żartujesz? Dostałeś pokój? Niesamowite.

– No tak, zawsze mówiłaś, że chcesz się tam zatrzymać, więc uznałem, że powinniśmy spróbować. Zrobiłem nawet rezerwację na niedzielę na brunch w Alforno dla dziesięciu osób, więc każde z nas może zebrać bandę i będziemy mieć wszystkich jednocześnie w tym samym miejscu.

– Niemożliwe. Już to wszystko załatwiłeś?

– Jasne. Myślałem, że będziesz zachwycona. To dlatego tak mi zależało, żeby ci o tym powiedzieć. Ale najwyraźniej byłaś zbyt zajęta, żeby oddzwonić.

– Alex, jestem zachwycona. Nawet nie umiem ci powiedzieć, jak się cieszę, i nie mogę uwierzyć, że wszystko już zorganizowałeś. Naprawdę mi przykro z powodu tego, co zaszło, ale nie mogę się doczekać października. Będziemy się świetnie bawić, i to dzięki tobie.

Rozmawialiśmy przez kilka kolejnych minut. Gdy odłożyłam słuchawkę, nie wydawał się już wściekły, aleja ledwie mogłam się ruszyć. Wysiłek, żeby wszystko odkręcić, znaleźć właściwe słowa, które nie tylko przekonają go, że o nim nie zapomniałam, ale upewnią, że jestem w stosownym stopniu wdzięczna i zachwycona, wyczerpał moje ostatnie rezerwy. Nie pamiętam wsiadania do samochodu ani jazdy do domu, ani tego, czy witałam się z Johnem Fisherem – Galliano w holu swojego budynku. Poza krańcowym wyczerpaniem, tak bolesnym, że niemal przyjemnym, jedno, co pamiętam, to uczucie ulgi, że drzwi Lily są zamknięte i nie widać pod nimi światła. Zastanawiałam się, czy zamówić coś do jedzenia, ale sama myśl o znalezieniu menu i telefonu była zbyt obciążająca – kolejny posiłek, który po prostu się nie wydarzył.

Zamiast tego usiadłam na popękanym betonie mojego nowego, pustego balkonu i leniwie zaciągnęłam się papierosem. Brakowało mi energii, żeby wydmuchnąć dym, więc pozwoliłam, żeby sączył mi się z ust i wisiał w nieruchomym powietrzu wokół mnie. W którymś momencie usłyszałam otwierające się drzwi Lily, jej kroki, szuranie wzdłuż korytarza, ale szybko zgasiłam światło i siedziałam w zaciemnionej ciszy. Minęło piętnaście kolejnych godzin gadania i nie byłam w stanie więcej mówić.

Загрузка...