13

– Zatrudnij ją – zarządziła Miranda po spotkaniu z Annabelle, dwudziestą dziewczyną, z którą odbyłam rozmowę wstępną; jedną z dwóch, które uznałam za odpowiednie, żeby w ogóle widziały się z Mirandą. Annabelle była rodowitą Francuzką (właściwie mówiła po angielsku tak słabo, że bliźniaczki musiały dla mnie tłumaczyć), absolwentką Sorbony i właścicielką smukłego, silnego ciała oraz wspaniałych brązowych włosów. Miała styl. Nie obawiała się noszenia szpilek do pracy i nie wydawała się zniechęcona obcesowym zachowaniem Mirandy. W sumie sama była dość wycofana, obcesowa i właściwie nie nawiązywała prawdziwego kontaktu wzrokowego. Zawsze trochę znudzona, niezbyt zainteresowana i stuprocentowo pewna siebie. Byłam zachwycona, kiedy Miranda zechciała ją zatrudnić; oszczędzało mi to tygodni kolejnych spotkań z kandydatkami na nianie i oznaczało, że – w jakimś minimalnym zakresie – zaczynam chwytać.

Co chwytać, nie byłam dokładnie pewna, ale wszystko szło tak sprawnie, jak tylko mogłam sobie w tym momencie życzyć. Przez zamawianie ciuchów przeszłam z zaledwie kilkoma ewidentnymi wpadkami. Nie można powiedzieć, żeby była zachwycona, gdy zaprezentowałam wszystko, co zamówiła od Givenchy'ego, i przypadkiem wymówiłam to dokładnie tak, jak się pisze – Givenchy. Po masie wściekłych napomnień i paru złośliwych komentarzach zostałam poinformowana o poprawnej wymowie i wszystko szło w miarę dobrze, dopóki nie trzeba było jej powiedzieć, że sukienki bez ramiączek od Roberta Cavalliego, które zamówiła, nie zostały jeszcze uszyte i będą gotowe za trzy tygodnie. Ale poradziłam sobie z tym i zdołałam skoordynować przymiarki w Szafie z jej krawcem oraz zgromadzić prawie wszystko w garderobie u niej w domu, pomieszczeniu z grubsza wielkości kawalerki.

Organizowanie przyjęcia ciągnęło się podczas nieobecności Mirandy i z pełnym rozmachem ruszyło po jej powrocie, ale paniki było zaskakująco niewiele – wyglądało na to, że wszystko układało się jak należy i nadchodzący piątek miał minąć bez przeszkód. Z Chanel dostarczono jedyną w swoim rodzaju, długą do ziemi, ręcznie wyszywaną paciorkami dopasowaną suknię, kiedy ona była w Europie, i natychmiast posłałam ją do pralni na jeden szybki numerek. Miesiąc wcześniej widziałam podobną suknię od Chanel, czarną, na stronach i kiedy wspomniałam o tym Emily, melancholijnie kiwnęła głową.

– Czterdzieści tysięcy dolarów – powiedziała, poruszając głową w górę i w dół, w górę i w dół. Kliknęła dwa razy w parę czarnych dżinsów na style.com, gdzie spędzała całe miesiące, przetrząsając witrynę w poszukiwaniu pomysłów na zbliżający się wyjazd z Mirandą do Europy.

– Czterdzieści tysięcy… CO?!

– Jej suknia. Ta czerwona od Chanel. W sprzedaży detalicznej kosztuje czterdzieści tysięcy dolarów. Oczywiście Miranda nie płaci pełnej ceny, ale tej nawet ona nie dostała za darmo. Szaleństwo, prawda?

– Czterdzieści tysięcy DOLARÓW? – zapytałam jeszcze raz, wciąż nie mogąc uwierzyć, że zaledwie parę godzin wcześniej trzymałam w rękach pojedynczą rzecz wartą tyle pieniędzy. Nie mogłam się oprzeć i przeprowadziłam szybką konkretyzację czterdziestu kawałków: dwa lata pełnego czesnego za college, wpłata własna na nowy dom, średnia roczna pensja na utrzymanie czteroosobowej amerykańskiej rodziny. Albo co najmniej cholernie dużo torebek od Prady. Ale jedna sukienka? W tym momencie myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, ale doznałam kolejnego szoku, gdy suknia wróciła z pralni chemicznej z kopertą, na której wykaligrafowano „Sz. R Miranda Priestly”. Wewnątrz na kremowym kartoniku znajdowała się ręcznie wypisana faktura, która głosiła: „Typ stroju: suknia wieczorowa. Projektant: Chanel. Długość: do kostki. Kolor: czerwony. Rozmiar: zero. Opis: ręcznie naszywane paciorki, bez rękawów, okrągły dekolt, kryty zamek boczny, jedwabna podszewka. Usługa: podstawowa, pierwsze czyszczenie. Należność: 670$”.

Pod częścią z rachunkiem znajdowała się dodatkowa notka od właścicielki pralni, kobiety, która, byłam pewna, płaciła czynsz i za swój zakład, i za mieszkanie z pieniędzy, które dostawała z Elias w związku z obsesją Mirandy na punkcie czyszczenia na sucho.

„Byliśmy zachwyceni, pracując nad tak wspaniałą suknią, i mamy nadzieję, że będzie się dobrze nosić na przyjęciu w Metropolitan Museum of Art. Zgodnie z zaleceniem odbierzemy suknię w poniedziałek, 28 maja, na czyszczenie po przyjęciu. Proszę nas zawiadomić, gdybyśmy mogli służyć czymś jeszcze. Wszystkiego najlepszego. Colette”.

Tak czy owak był dopiero czwartek i Miranda miała już nowiusieńką i świeżo wyczyszczoną suknię starannie rozwieszoną w szafie, a Emily zlokalizowała dokładnie te srebrne sandały od Jimmy'ego Choo, które ona zamówiła. Stylista fryzury był zamówiony do niej do domu na piątą trzydzieści w piątek, wizażysta na piątą czterdzieści pięć, a Jurij miał czekać dokładnie o szóstej piętnaście, żeby zabrać Mirandę i pana Tomlinsona do muzeum.

Miranda wyszła już z biura obejrzeć zawody gimnastyczne Cassidy i miałam nadzieję zniknąć z pracy wcześniej, żeby zrobić niespodziankę Lily. Zdała właśnie ostatni w tym roku egzamin i chciałam ją dokądś zabrać, żeby to uczcić.

– Hej, Em, myślisz, że mogłabym dzisiaj wyjść o wpół do siódmej albo o siódmej? Miranda stwierdziła, że nie potrzebuje dzisiaj Książki, bo naprawdę nie było nic nowego – dodałam szybko, rozdrażniona koniecznością błagania równej mi stanowiskiem i wiekiem dziewczyny o pozwolenie wyjścia z pracy po zaledwie dwunastu, zamiast zwyczajowych czternastu, godzinach.

– Hm, jasne. Jak chcesz. Ja wychodzę. – Zerknęła na ekran komputera i zobaczyła, że było trochę po piątej. – Zostań jeszcze parę godzin, a potem idź. Jest dzisiaj z bliźniaczkami, więc nie sądzę, żeby dużo dzwoniła. – Zmieniała swoje pumy na parę butów od Jimmy'ego Choo na dzisiejszą randkę z tym facetem, którego poznała w Los Angeles w Nowy Rok. Wreszcie dotarł do Nowego Jorku i – niespodzianka! – naprawdę zadzwonił. Wybierali się do Craftbar na drinka, po czym miała zaprosić go do Nobu, o ile zachowywałby się jak należy. Emily zrobiła rezerwację pięć tygodni wcześniej, kiedy przysłał maiła, że, być może, przyjedzie do miasta, a i tak musiała użyć nazwiska Mirandy, aby mieć miejsce w porze, która jej pasowała.

– A co zrobisz, kiedy się tam zjawisz i okaże się, że zdecydowanie nie jesteś Mirandą Priestly? – zadałam głupie pytanie.

Jak zwykle doczekałam się fachowej kombinacji „wznoszenie oczu do nieba plus głębokie westchnienie”.

– Wyjaśnię im po prostu, że Miranda musiała niespodziewanie wyjechać z miasta, pokażę służbową wizytówkę i powiem, że chciała, żebym skorzystała z jej rezerwacji. Żaden problem.

Po wyjściu Emily Miranda dzwoniła tylko raz, powiedzieć mi, że nie zjawi się w biurze jutro do południa, ale chce kopię recenzji restauracji, którą dzisiaj przeczytała „w gazecie”. Miałam dość przytomności umysłu, żeby zapytać ją, czy przypomina sobie nazwę restauracji albo gazety, w której o niej czytała, ale to ją ogromnie zirytowało.

– Ahn – dre – ah, jestem już spóźniona na zawody. Nie urządzaj mi przesłuchania. To była restauracja azjatycko – kontynentalna i dzisiejsza gazeta. To wszystko. – Iz tymi słowami zatrzasnęła swoją motorolę V60. Miałam nadzieję, jak zwykle, gdy przerywała mi w pół zdania, że któregoś dnia komórka przytrzaśnie jej idealnie wymanikiurowane palce i połknie je w całości, bez pośpiechu przeżuwając te nieskazitelne czerwone paznokcie. Do tej pory nie miałam szczęścia.

W notesie, który założyłam na potrzeby setek stale zmieniających się żądań Mirandy zrobiłam pośpiesznie krótką notkę, żeby z samego rana znaleźć tę restaurację, i popędziłam do samochodu. Lily odebrała w momencie, gdy miałam już zamiar wysiąść i wejść na górę do mieszkania, więc pokiwałam do Johna Fishera – Galliano (który trochę zapuścił włosy i przybrał swój uniform łańcuchami, przez co z dnia na dzień bardziej przypominał projektanta), ale się nie ruszyłam.

Otworzyłam swojego własnego klona motoroli model V60 i wybrałam numer naszego mieszkania.

– Hej, co jest? To ja.

– Czeeeeść – zaświergotała, szczęśliwsza niż zdarzyło mi się ją słyszeć od tygodni, a może i miesięcy. – Wszystko skończyłam. Skończyłam! Żadnej sesji poprawkowej, nic poza drobną, nieznaczącą propozycją tematu pracy magisterskiej, który mogę potem zmienić z dziesięć razy, jeżeli będę chciała. Więc to oznacza luz do połowy czerwca. Wyobrażasz sobie? – Dosłownie rozsadzała ją radość.

– Wiem, tak się cieszę! Masz ochotę świętować? Gdzie tylko zechcesz, Runway stawia.

– Naprawdę? Wszędzie?

– Wszędzie. Jestem na dole i mam samochód. Zejdź, pojedziemy w jakieś wspaniałe miejsce.

Zapiszczała z radości.

– Bomba! Miałam zamiar opowiedzieć ci wszystko o Chłopaku od Freuda. Jest piękny! Zaczekaj sekundę, wkładam dżinsy, zaraz schodzę.

Zjawiła się pięć minut później, od długiego czasu nie zdarzyło mi się widzieć jej modniej ubranej i szczęśliwszej. Miała na sobie obcisłe, sprane dżinsy, które ciasno obejmowały biodra, zestawione z lejącą się białą bluzką chłopką z długim rękawem. Klapki, których nigdy wcześniej nie widziałam – brązowe skórzane paski z turkusowymi paciorkami – dopełniały stroju. Zrobiła sobie makijaż, a jej loki sprawiały wrażenie, jakby podczas ostatnich dwudziestu czterech godzin miały kontakt z suszarką.

– Wyglądasz wspaniale – powiedziałam, kiedy wskoczyła na tylne siedzenie. – Co się za tym kryje?

– Chłopak od Freuda, oczywiście. Jest niesamowity. Chyba się zakochałam. Jak na razie ostro zmierza w stronę dziewięciu dziesiątych, wyobrażasz sobie?

– Najpierw zdecydujmy, dokąd jedziemy. Nie zrobiłam nigdzie rezerwacji, ale mogę zadzwonić i użyć nazwiska Mirandy. Gdzie tylko zechcesz.

Wcierała w usta błyszczyk Kiehla i gapiła się na siebie we wstecznym lusterku.

– Wszędzie? – zapytała nieuważnie.

– Wszędzie. Może do Chicamy na mojitos? – zaproponowałam, wiedząc, że Lily należy zachęcić do odwiedzenia jakiejś restauracji, reklamując tamtejsze drinki, nie jedzenie. – Albo są też te niesamowite cosmosy w Bungalowie. A może najlepsze na świecie jabłkowe martini w hotelu Hudson, może mogłybyśmy nawet usiąść na zewnątrz? Ale jeżeli masz ochotę na wino, bardzo chętnie bym spróbowała…

– Andy, możemy pójść do Benihany? Od wieków o tym marzę. – Wyglądała na zakłopotaną.

– Benihana? Chcesz iść do Benihany? Do sieciowej restauracji, gdzie siedzi się z turystami, którzy mają tony jęczących dzieci, a bezrobotni azjatyccy aktorzy przygotowują jedzenie wprost na twoim stole? Do tej Benihany?

Kiwała głową tak entuzjastycznie, że nie miałam wyboru, musiałam zadzwonić z pytaniem o adres.

– Nie, nie, wiem, gdzie to jest. Pięćdziesiąta Szósta między Piątą a Szóstą, północna strona ulicy – oznajmiła kierowcy.

Moja dziwnie podniecona przyjaciółka zdawała się nie zauważać, że się w nią wpatruję. Radośnie paplała o Chłopaku od Freuda – stosowne przezwisko, ponieważ był na ostatnim roku studiów doktoranckich z psychologii. Poznali się w sali dla studentów studiów podyplomowych w piwnicy Dolnej Biblioteki. Dostałam pełne zestawienie wszystkich jego atrybutów: dwadzieścia dziewięć lat („o tyle bardziej dojrzały, a wcale nie za stary”), pochodzący z Montrealu („taki uroczy francuski akcent, ale wiesz, całkiem zamerykanizowany”), dłuższe włosy („ale nie jakiś paskudny kucyk”) i najwłaściwsza ilość zarostu („wygląda jak Antonio Banderas, który nie golił się od trzech dni”).

Kucharze aktorzy z samurajskim zacięciem zrobili swoje, krojąc, siekając i podrzucając pocięte w kostkę mięso po całej restauracji, a Lily śmiała się i klaskała jak mała dziewczynka na pierwszym w życiu przedstawieniu w cyrku. Chociaż nie byłam w stanie uwierzyć, że Lily naprawdę polubiła jakiegoś faceta, wyglądało to na jedyne logiczne wyjaśnienie jej rzucającego się w oczy podniecenia. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się jej twierdzenie, że na razie z nim nie spała („dwa i pół tygodnia łażenia razem po szkole i nic! Nie jesteś ze mnie dumna?”). Kiedy zapytałam, czemu go nie widziałam w mieszkaniu, uśmiechnęła się z dumą i odpowiedziała, że „Nie został jeszcze zaproszony. Nie śpieszymy się”. Stałyśmy dokładnie na wprost wyjścia z restauracji i była w samym środku raczenia mnie wszystkimi anegdotami, które opowiedział, kiedy pojawił się przede mną Christian Collinsworth.

– Andrea. Urocza Andrea. Muszę uznać za dość zaskakujące, że jesteś fanką Benihany… co by sobie pomyślała Miranda? – zapytał prowokująco, obejmując mnie ramieniem.

– Ja, ee, cóż… – Nagle nie mogłam przestać się jąkać. Gdy myśli ze świstem autentycznych pocisków przemykały mi przez głowę, nie było miejsca na słowa. Jedzenie w Benihanie. Christian wiedział! Miranda w Benihanie! Tak rozkosznie wygląda w skórzanej lotniczej kurtce! Na pewno zdoła wyczuć na mnie zapach Benihany! Nie całuj go w policzek! Pocałuj go w policzek! – Ależ nie, żeby ee…

– Właściwie to akurat dyskutowałyśmy, dokąd teraz pójdziemy – zdecydowanie stwierdziła Lily, wyciągając rękę do Christiana, który, co wreszcie do mnie dotarło, był sam. – Tak się zagadałyśmy, nawet nie wiedziałyśmy, że stoimy na środku ulicy! Ha, ha! I co ty na to, Andy? Jestem Lily – powiedziała do Christiana, który potrząsnął jej dłonią, a potem odsunął lok znad oka, dokładnie tak samo jak tyle razy na przyjęciu. Ponownie doświadczyłam dziwnego wrażenia, że mogłabym zapaść w trans na całe godziny, może dni, i tylko obserwować, jak odpycha ten pojedynczy, rozkoszny lok ze swojej idealnej twarzy.

Wpatrywałam się w nich oboje i niejasno zdałam sobie sprawę, że powinnam coś powiedzieć, ale ta dwójka najwyraźniej świetnie dawała sobie radę.

– Lily – Christian obrócił imię na języku. – Lily. Świetne imię. Prawie tak wspaniałe jak Andrea. – Miałam dość przytomności umysłu, żeby przynajmniej na nich spojrzeć, i zauważyłam, że Lily promienieje. Myślała sobie, że facet był nie tylko starszy i seksowny, ale też czarujący. Widziałam, jak obracają się te trybiki w jej głowie, rozważając, czy byłam nim zainteresowana, czy rzeczywiście coś bym zrobiła, a jeśli tak, czy mogła jakoś to przyśpieszyć. Lily uwielbiała Aleksa, bo jakże by inaczej, ale odmówiła przyjęcia do wiadomości, jak dwójka tak młodych ludzi może tyle czasu spędzać razem – tak przynajmniej twierdziła, lecz wiedziałam, że tylko kwestia monogamii ją przerasta. Jeżeli istniał cień szansy na jakiś rozwój wydarzeń między Christianem a mną, Lily zrobiłaby wszystko, żeby podgrzać atmosferę.

– Lily, miło mi cię poznać. Jestem Christian, przyjaciel Andrei. Czy zawsze zatrzymujecie się na pogawędkę przed Benihaną? – Jego uśmiech wywoływał u mnie dziwne wrażenie zapadania się i skurcze żołądka.

Lily odsunęła z twarzy własne brązowe loki i powiedziała:

– Oczywiście nie, Christianie! Właśnie zjadłyśmy kolację w Town i próbujemy wymyślić dobre miejsce na drinka. Jakieś propozycje?

Town! Jedna z najmodniejszych i najdroższych restauracji w mieście. Miranda tam chadzała. Jessica i jej narzeczony tam chadzali. Emily obsesyjnie gadała, że chciałaby tam pójść. Ale Lily?

– A to dziwne – stwierdził Christian, najwyraźniej kupując opowieść. – Właśnie stamtąd wracam, z kolacji z moim agentem. Dziwne, że was nie widziałem…

– Byłyśmy z tyłu, trochę schowane za barem – odparłam szybko, odzyskując ślad panowania nad sobą. Na szczęście uważałam, kiedy Emily kazała mi oglądać maciupeńką fotografię zamieszczoną na citysearch.com, kiedy chciała zdecydować, czy to dobre miejsce na randkę.

– Hm. – Kiwnął głową, wydawał się nieco roztargniony i wyglądał bardziej uroczo niż kiedykolwiek. – Więc jesteście w drodze na drinka, dziewczyny?

Czułam przemożną potrzebę spłukania smrodu Benihany z ubrania i włosów, ale Lily nie dała mi szansy. Przelotnie zastanowiłam się, czy dla Christiana jest równie oczywiste jak dla mnie, że Lily odgrywa rolę stręczycielki, ale on był seksowny, a ona zdeterminowana, więc trzymałam buzię na kłódkę.

– Taa jest, właśnie dyskutowałyśmy, dokąd pójść. Jakieś propozycje? Byłybyśmy zachwycone, gdybyś się do nas przyłączył – oznajmiła Lily, żartobliwie ciągnąc go za rękę. – Mamy tu w pobliżu jakieś miejsce, które lubisz?

– Cóż, nie można powiedzieć, żeby śródmieście słynęło z wyboru barów, ale spotykam się z agentem w Au Bar, gdybyście dziewczyny chciały się przyłączyć. Tylko skoczył do biura po jakieś papiery, ale zaraz powinien tam być. Andy, może chciałabyś go poznać… nigdy nie wiadomo, kiedy możesz potrzebować agenta… Więc Au Bar, co wy na to?

Lily przyglądała mi się badawczo, zachęcając spojrzeniem, które krzyczało: Jest piękny, Andy! Piękny! Może i za diabła nie wiem, kto to taki, ale cię pragnie, więc zbierz się do kupy i powiedz mu, że uwielbiasz Au Bar.

– Uwielbiam Au Bar – stwierdziłam dość przekonująco, chociaż nigdy tam nie byłam. – Moim zdaniem jest idealny.

Lily się uśmiechnęła i Christian się uśmiechnął i razem wyruszyliśmy do Au Bar. Christian Collinsworth i ja szliśmy razem na drinka. Czy to się kwalifikowało jako randka? Oczywiście, że nie, nie bądź śmieszna, zwymyślałam się w duchu. Alex, Alex, Alex, powtarzałam bezgłośnie, z jednej strony zdeterminowana pamiętać, że mam bardzo kochającego chłopaka, z drugiej rozczarowana samą sobą i koniecznością zmuszania się, by pamiętać o swoim bardzo kochającym chłopaku.

Chociaż był zwykły środowy wieczór, selekcjonerzy przy aksamitnej linie stali w pełnej gotowości i mimo że nie mieli problemu z wpuszczeniem naszej trójki, nikt nie proponował żadnej obniżki: dwadzieścia dolców za samo wejście.

Zanim zdążyłam sięgnąć po pieniądze, Christian zgrabnie oddzielił trzy dwudziestki z grubego zwitka, który wyciągnął z kieszeni, i wręczył je im bez słowa.

Próbowałam protestować, ale Christian przyłożył dwa palce do moich ust.

– Kochana Andy, nie zajmuj tym swojej ślicznej główki. – Nim zdążyłam umknąć, drugą ręką sięgnął za moją głowę i ujął moją twarz w obie dłonie. Gdzieś w zakamarkach kompletnie otumanionego mózgu eksplodujące synapsy ostrzegały, że ma zamiar mnie pocałować. Wiedziałam, czułam to, ale nie mogłam się ruszyć. Krótkie wahanie, czy mam się odsunąć, uznał za przyzwolenie, pochylił się i dotknął wargami mojej szyi. Tylko przelotne muśnięcie, może z odrobiną języczka, tuż pod linią szczęki i obok ucha, ale jednak dokładnie w szyję, a potem sięgnął po moją dłoń i wciągnął mnie do środka.

– Christian, zaczekaj! Ja, ee, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam, niepewna, czy jeden niesprowokowany pocałunek nie w usta, z minimalną ingerencją języka, naprawdę wymagał całych drugich wyjaśnień, że mam chłopaka i nie chciałam wysyłać niewłaściwych sygnałów. Najwyraźniej Christian uważał, że to niekonieczne, bo odprowadził mnie do sofy w ciemnym kątku i kazał usiąść. Co uczyniłam.

– Przyniosę dla nas drinki, okej? Nie przejmuj się tak bardzo. Nie gryzę. – Roześmiał się, a ja poczułam, że się czerwienię. – A jeśli nawet, to obiecuję, że będzie ci się podobało. – Odwrócił się i ruszył w stronę baru.

Żeby nie zemdleć i uniknąć konieczności rozważenia na serio, co właśnie zaszło, przekopałam ciemne, przepastne pomieszczenie w poszukiwaniu Lily. Byliśmy tu poniżej trzech minut, a ona zdążyła już zagłębić się w rozmowie z wysokim czarnym facetem, uważnie słuchając każdego jego słowa i z zachwytem odchylając głowę. Przemknęłam przez tłum międzynarodowych gości. Skąd oni wszyscy wiedzieli, że tu właśnie należy przyjść, kiedy się nie ma amerykańskiego paszportu? Minęłam grupę mężczyzn około trzydziestki, wykrzykujących po japońsku, jak sądzę, dwie kobiety machające rękoma i zapalczywie rozprawiające po arabsku oraz parę młodych ludzi, niezadowolonych, gniewnie mierzących się wzrokiem i ze złością szepczących do siebie w języku, który brzmiał jak hiszpański, ale mógł być też portugalskim. Facet Lily trzymał już rękę w okolicach jej talii i wyglądał na całkowicie oczarowanego. Nie ma czasu na uprzejmości, pomyślałam. Christian Collinsworth właśnie pieścił ustami moją szyję. Ignorując faceta, zacisnęłam dłoń na jej prawym ramieniu i odwróciłam się, ciągnąc ją z powrotem na sofę.

– Andy! Przestań – syknęła, wyrywając rękę, ale nie zapominając o uśmiechu dla faceta. – Jesteś niegrzeczna. Chciałabym ci przedstawić mojego przyjaciela. William, to moja najlepsza przyjaciółka, Andrea, która zwykle tak się nie zachowuje. Andy, to William. – Uśmiechnęła się dobrotliwie, gdy wymienialiśmy uścisk dłoni.

– Czy mogę cię zapytać, czemu wykradasz mi swoją przyjaciółkę, Ahn – dre – ah? – zapytał William głębokim głosem, który niemal echem odbił się w podziemnej sali. Być może w innym miejscu i czasie albo z inną osobą zauważyłabym jego ciepły uśmiech czy rycerskość, z jaką wstał, gdy tylko do nich podeszłam, i to, że zaproponował mi swoje miejsce. Jedynym, na czym zdołałam się skupić, był ten brytyjski akcent. Nie miało znaczenia, że to mężczyzna, potężny, czarny mężczyzna, który w niczym nie przypominał Mirandy Priestly. Sam dźwięk tego akcentu, sposób, w jaki wymówił moje imię dokładnie jak ona, wystarczył, żeby całkiem dosłownie mocniej zabiło mi serce.

– William, przepraszam, nie traktuj tego osobiście. Mam po prostu mały problem i chciałabym pomówić z Lily na osobności. Zaraz ci ją oddam. – Z tymi słowami chwyciłam ją za ramię, tym razem mocniej, i szarpnęłam. Koniec z tym gównem, potrzebna mi moja przyjaciółka.

Kiedy usiadłyśmy na sofie, na której umieścił mnie Christian, i sprawdziłam, czy na pewno wciąż jeszcze stara się przyciągnąć uwagę barmana (heteroseksualny facet przy barze – może tam stać całą noc), wzięłam głęboki wdech.

– Christian mnie pocałował.

– I w czym problem? Kiepsko całuje? O to chodzi, prawda? Nie ma szybszego sposobu na zrujnowanie dobrej konfiguracji ułamka niż…

– Lily, dobrze, źle, co za różnica?

Brwi podjechały jej na czoło i otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale ja nie skończyłam.

– I nie, żeby to miało jakieś znaczenie, ale pocałował mnie w szyję. Problem nie leży w tym, jak to zrobił, ale że to się w ogóle stało. Co z Aleksem? Przecież się nie całuję z innymi facetami, rozumiesz.

– Nigdy w życiu – wymamrotała pod nosem, zanim się odezwała. – Andy, jesteś śmieszna. Kochasz Aleksa, a on kocha ciebie, ale to całkowicie w porządku, jeżeli raz na jakiś czas masz ochotę pocałować innego faceta. Masz dwadzieścia trzy lata, na litość boską, daj sobie trochę luzu!

– Ale ja go nie pocałowałam… on pocałował mnie!

– Przede wszystkim, postawmy to jasno. Pamiętasz, kiedy Monica robiła Billowi laskę i cały kraj, wszyscy nasi rodzice i Ken Starr zapędzili się i uznali to za seks? To nie był seks. Podobnie jak to, że facet, który pewnie chciał cię pocałować w policzek, ale zamiast tego trafił w szyję, nie kwalifikuje się jako „całowanie się z kimś”.

– Ale…

– Zamknij się i daj mi skończyć. Ważniejszy niż to, co się na prawdę stało, jest fakt, że chciałaś, żeby to się stało. Po prostu się do tego przyznaj, Andy. Chciałaś pocałować Christiana bez względu na to, czy to „niewłaściwie”, „źle” czy „wbrew zasadom”. A jeżeli się do tego nie przyznasz, to kłamiesz.

– Lily, poważnie, nie uważam, żeby to było w porządku…

– Znam cię od dziewięciu lat, Andy, nie rozumiesz, że widzę to wypisane na twojej twarzy? Że go uwielbiasz? Wiesz, że nie powinnaś… bo on nie do końca przestrzega twoich zasad, prawda? Ale prawdopodobnie właśnie dlatego ci się podoba. Idź za ciosem, baw się dobrze. Jeżeli Alex jest tą właściwą osobą, zawsze nią będzie. A teraz musisz mi wybaczyć, bo znalazłam kogoś, kto jest odpowiedni dla mnie… na ten moment. – Dosłownie zeskoczyła z sofy i pośpiesznie wróciła do Williama, który wyglądał na niezaprzeczalnie uszczęśliwionego jej widokiem.

Czułam się nieswojo, siedząc samotnie na wielkiej aksamitnej sofie, i rozejrzałam się, chcąc znaleźć Christiana, ale nie było go już przy barze. To jeszcze trochę potrwa, stwierdziłam. Wszystko się samo ułoży, jeżeli przestanę się za bardzo martwić. Może Lily miała rację i Christian mi się podobał – co w tym takiego złego? Inteligentny i bezsprzecznie wspaniały, a cała ta pewność siebie, z jaką przejmował kontrolę nad sytuacją, była niesamowicie seksowna. Spotkania z kimś, kto, tak się składa, jest seksowny, nie można uznać za zdradę. Z pewnością przez te lata zdarzyło się, że Alex poznał świetną, atrakcyjną dziewczynę i mógł o niej myśleć. Czy to oznacza, że był nielojalny?

Oczywiście nie. Ze wzmożoną ufnością (i rozpaczliwą teraz potrzebą zobaczenia, oglądania, słuchania, po prostu bycia znów w pobliżu Christiana) zaczęłam krążyć po sali.

Znalazłam go pochylonego, pogrążonego w rozmowie ze starszym mężczyzną, prawdopodobnie zdecydowanie po czterdziestce, ubranym w solidny trzyczęściowy garnitur. Christian entuzjastycznie gestykulował, wymachiwał rękoma, z wyrazem twarzy, który plasował się gdzieś pomiędzy „rozbawiony” a „poważnie rozzłoszczony”, podczas gdy mężczyzna o szpakowatych włosach przyglądał mu się z powagą. Byłam za daleko, żeby usłyszeć, o czym dyskutowali, ale musiałam przypatrywać im się dość intensywnie, bo oczy mężczyzny przeniosły się na mnie. Uśmiechnął się. Christian cofnął się nieco, powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem, i zobaczył mnie, przyglądającą im się obu.

– Andy, kochanie – odezwał się tonem zupełnie odmiennym od tego sprzed paru minut. Zauważyłam, że przemiana z uwodziciela w przyjaciela domu poszła mu całkiem gładko. – Chodź do nas, chciałbym, żebyś poznała mojego przyjaciela. To Gabriel Brooks, mój agent, menedżer i w ogóle mój dobry duch. Gabrielu, to Andrea Sachs, aktualnie pracuje w Runwayu.

– Andrea, miło mi cię poznać – powiedział Gabriel, wyciągając rękę i ujmując moją w jednym z tych irytująco delikatnych nie – ściskam – ci – ręki – po – męsku – bo – z – pewnością – złamałbym – twoje – dziewczęce – kosteczki – na – pół uścisków. – Christian wiele mi o tobie opowiadał.

– Naprawdę? – zapytałam, ściskając trochę mocniej, co skłoniło go wyłącznie do rozluźnienia i tak już wiotkiego chwytu. – Same dobre rzeczy, mam nadzieję?

– Oczywiście. Powiedział, że jesteś początkującą pisarką, jak nasz wspólny przyjaciel tutaj. – Uśmiechnął się.

Byłam zaskoczona, że faktycznie słyszał o mnie od Christiana, skoro nasza rozmowa to były tylko takie tam pogaduszki.

– Tak, cóż, marzę o tym, żeby pisać, więc mam nadzieję, że pewnego dnia…

– Jeżeli jesteś przynajmniej w połowie tak dobra jak inni, których mi podesłał, to nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam coś twojego autorstwa. – Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni i wyciągnął skórzane etui, a z niego wizytówkę. – Wiem, nie jesteś jeszcze gotowa, ale kiedy nadejdzie czas, by pokazać komuś swoje teksty, mam nadzieję, że będziesz o mnie pamiętać.

Musiałam wykorzystać całą siłę woli, żeby zachować wyprostowaną postawę, nie pozwolić, żeby kolana się pode mną ugięły. Mam nadzieję, że będziesz o mnie pamiętać? Człowiek, który reprezentował Christiana Collinswortha, literackiego geniusza i cudowne dziecko, właśnie poprosił, żebym o nim pamiętała? Jakieś szaleństwo.

– Ależ dziękuję – wychrypiałam, wciskając wizytówkę do torby z myślą, że przy pierwszej okazji zbadam ją centymetr po centymetrze. Obaj się do mnie uśmiechnęli i chwilę trwało, zanim rozpoznałam w tym sygnał dla siebie, żeby odejść. – Cóż, panie Brook, hm, Gabrielu, naprawdę jestem zachwycona, że cię poznałam. Będę już zmykać do domu, ale mam nadzieję, że niedługo nasze ścieżki się skrzyżują.

– Cała przyjemność po mojej stronie, Andrea. I jeszcze raz gratulacje z powodu zdobycia takiej fantastycznej pracy. Prosto po college'u i pracuje w Runwayu. To robi wielkie wrażenie.

– Odprowadzę cię – powiedział Christian, kładąc rękę na moim łokciu i sygnalizując Gabrielowi, że zaraz wróci.

Zatrzymaliśmy się przy barze i mogłam powiedzieć Lily, że zmierzam do domu, a ona całkiem niepotrzebnie poinformowała mnie – w przerwach między pieszczotami Williama – że się do mnie nie przyłączy. U stóp schodów, które miały wyprowadzić mnie na poziom ulicy, Christian pocałował mnie w policzek.

– Wspaniale, że dziś na ciebie wpadłem. Mam przeczucie, że będę musiał wysłuchać od Gabriela, jak to i on jest zachwycony. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Przecież ledwie zamieniliśmy dwa słowa – wytknęłam, zastanawiając się, czemu wszyscy tak szafują komplementami.

– Tak, Andy, ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, że pisarski świat jest mały. Wszystko jedno, czy piszesz kryminały, powieści obyczajowe czy artykuły do gazety, wszyscy znają wszystkich. Gabriel nie musi wiele o tobie wiedzieć, by stwierdzić, że masz potencjał: byłaś dość dobra, żeby dostać posadę w Runwayu, mówisz inteligentnie i składnie i, do licha, jesteś moją przyjaciółką. Nic nie traci, dając ci wizytówkę. Kto wie? Może właśnie odkrył kolejnego autora bestsellerów. I zaufaj mi, Gabriel Brooks to człowiek, którego powinnaś znać.

– Hm, pewnie masz rację. Cóż, tak czy owak muszę wracać do domu, skoro za parę godzin mam być z powrotem w pracy. Dzięki za wszystko, naprawdę to doceniam. – Pochyliłam się, żeby pocałować go w policzek, na wpół oczekując, by odwrócił się enface i na wpół tego chcąc, ale on tylko się uśmiechnął.

– Cała przyjemność zdecydowanie po mojej stronie, Andrea. Dobrej nocy. – I zanim zdążyłam wystartować z czymś inteligentnym, zmierzał już z powrotem do Gabriela.

Sama nad sobą wzniosłam oczy i wyszłam na ulicę zatrzymać taksówkę. Zaczęło padać – żadna ulewa, po prostu lekki, niezmienny deszcz – więc oczywiście nigdzie na Manhattanie nie było ani jednej wolnej taksówki. Zadzwoniłam do serwisu transportowego Elias – Clark, podałam im numer mojej karty VIPA – a i dokładnie za sześć minut miałam samochód podjeżdżający do krawężnika. Alex zostawił wiadomość w poczcie głosowej z pytaniem, jak mi minął dzień, i zapowiedzią, że cały wieczór będzie w domu pisał konspekty lekcji. Za dużo już minęło czasu, odkąd zrobiłam mu jakąś niespodziankę! Nadszedł moment, żeby trochę się postarać i zachować spontanicznie. Kierowca zgodził się zaczekać, ile będzie trzeba, więc pobiegłam na górę, wskoczyłam pod prysznic, jeszcze trochę zmarudziłam, układając włosy, po czym wrzuciłam do torby parę rzeczy na jutro do pracy. Było już po jedenastej i ruch zelżał, więc dotarliśmy do mieszkania Aleksa w Brooklynie w czasie krótszym niż piętnaście minut. Wydawał się szczerze zadowolony na mój widok, kiedy otworzył drzwi, powtarzając w kółko, jak nie może uwierzyć, że przyjechałam cały ten kawał drogi w środku tygodnia, tak późno, i że to najlepsza niespodzianka, jakiej mógł sobie życzyć. I gdy leżałam z głową na moim ulubionym miejscu na jego piersi, oglądając Conana i słuchając jego rytmicznego oddechu, a on bawił się moimi włosami, właściwie nie myślałam o Christianie.

– Hm, cześć. Czy mogłabym rozmawiać z waszym redaktorem działu poświęconemu jedzeniu? Nie? Okej, może z asystentem redakcyjnym albo z kimś, kto mi powie, kiedy dawaliście recenzje restauracji? – zapytałam prezentującą otwartą wrogość recepcjonistkę w New York Timesie. Odebrała telefon z warknięciem „Co!” i udawała teraz – a może i nie – że nie mówimy tym samym językiem. Upór jednak się opłacił i po trzykrotnym zapytaniu o jej nazwisko („Nie podajemy naszych nazwisk, paniusiu”), groźbie złożenia na nią skargi menedżerowi („Co? Myśli pani, że go to obchodzi? Już z nim łączę”) i w końcu po gorących groźbach z mojej strony, że osobiście zjawię się w biurach przy Times Square i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby z miejsca ją zwolnili („Doprawdy? Już się boję”), zmęczyła się mną i połączyła z kimś innym.

– Redakcja – warknęła kłótliwym tonem kolejna kobieta. Zaczęłam się zastanawiać, czy sama tak się odzywałam, odbierając telefon w biurze Mirandy, a jeśli nie, czy było to moim celem. Dźwięk głosu, który tak niesamowicie wyraźnie pokazywał, że nikt nie chce z tobą rozmawiać, stanowił potężny czynnik zniechęcający i człowiek właściwie miał ochotę odłożyć słuchawkę.

– Cześć, mam tylko krótkie pytanie. – Słowa wylały się ze mnie w rozpaczliwej próbie przykucia jej uwagi, zanim nieuchronnie rzuci słuchawką. – Zastanawiałam się, czy dawaliście wczoraj jakieś recenzje azjatycko – kontynentalnych restauracji?

Westchnęła, jakbym właśnie poprosiła ją o podarowanie jednej z kończyn na cele naukowe, a potem westchnęła ponownie.

– Sprawdzałaś w Internecie? – Kolejne westchnienie.

– Tak, tak, oczywiście, ale nie mogę…

– Bo tam byś znalazła, gdybyśmy coś dawali. Nie mogę śledzić każdego słowa, które pojawia się w gazecie, rozumiesz.

Wzięłam głęboki wdech i próbowałam zachować spokój.

– Wasza czarująca recepcjonistka połączyła mnie z tobą, ponieważ pracujesz w dziale archiwalnym. Więc wygląda na to, że faktycznie twoja praca polega na śledzeniu każdego słowa.

– Słuchaj, gdybym próbowała odnaleźć każdy nieistotny opis, z którym codziennie do mnie wydzwaniają, nie byłabym w stanie zajmować się niczym innym. Naprawdę musisz sprawdzić w Internecie. – Westchnęła kolejne dwa razy i zaczęłam się martwić, że może zacząć się hiperwentylować.

– Nie, nie, to ty mnie przez chwilę posłuchaj – zaczęłam, szykując się, żeby zjechać tę leniwą dziewczynę, która miała pracę o tyle lepszą od mojej. – Dzwonię z biura Mirandy Priestly i tak się składa, że…

– Przepraszam, ale powiedziałaś, że dzwonisz z biura Mirandy Priestly? – zapytała i wyczułam, jak przy drugim końcu linii telefonicznej nadstawia ucha. – Mirandy Priestly… z Runwaya.

– Tej samej. A czemu? Znasz moją szefową?

Właśnie w tym momencie dokonała się transformacja z przeciążonej pracą asystentki redakcyjnej w wylewną niewolnicę mody.

– Czy znam? Oczywiście! Czy ktokolwiek może nie znać Mirandy Priestly? Przecież to najważniejsza osoba w modzie. I mówiłaś, że czego szukasz?

– Recenzji. Wczorajsza gazeta. Restauracja azjatycko – kontynentalna. Nie widziałam tego w Internecie i nie jestem pewna, czy dobrze sprawdziłam. – W pewnym sensie było to kłamstwo. Sprawdziłam w Internecie i byłam całkowicie przekonana, że w New York Timesie nie zamieszczano żadnych recenzji azjatycko – kontynentalnych restauracji w trakcie całego ubiegłego tygodnia, ale tego nie zamierzałam jej mówić. Może Schizofreniczna Dziewczyna z Redakcji uczyni w tym zakresie jakiś cud.

Do tej pory dzwoniłam do New York Timesa, Post i Daily News, ale niczego nie uzyskałam. Skorzystałam z numeru jej karty klubowej, żeby uzyskać dostęp do płatnych archiwów Wall Street Journal i nawet znalazłam krótką notkę na temat nowej tajskiej restauracji, ale nie mogłam brać jej pod uwagę, ponieważ zauważyłam, że średnia cena za danie główne wynosiła zaledwie siedem dolarów, a citysearch.com umieściło obok niej tylko jeden symbol dolara *.

– Jasne, zaczekaj sekundkę. Zaraz to dla ciebie sprawdzę. – I nagle panienka nie – można – ode – mnie – oczekiwać – że – będę – pamiętać – każde – słowo – które – pojawia – się – w – gazecie stukała w klawiaturę i mruczała z podnieceniem do słuchawki.

Po wczorajszej lawinie wieczornych wydarzeń bolała mnie głowa. Zabawnie było zrobić niespodziankę Aleksowi, a leniuchowanie w jego mieszkaniu okazało się zaskakująco odprężające, ale pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy nie mogłam zasnąć. W kółko miałam poczucie winy, wciąż powracał obraz Christiana całującego mnie w szyję i myśl, że zaraz potem wskoczyłam w samochód, żeby zobaczyć się z Aleksem, ale nic mu nie powiedziałam. Mimo że próbowałam wyrzucić te myśli z głowy, uparcie wracały, każda następna bardziej dotkliwa niż poprzednia. Kiedy wreszcie zdołałam zasnąć, śniło mi się, że Alex został zatrudniony jako niania u Mirandy i – chociaż w rzeczywistości wcale nie wymagała tego od nianiek – musiał się wprowadzić i zamieszkać z jej rodziną. Za każdym razem, kiedy w tym śnie chciałam się zobaczyć z Aleksem, musiałam jechać z Mirandą do domu, jednym samochodem, i odwiedzać go w jej mieszkaniu. Ona uparcie nazywała mnie Emily i wysyłała z rozmaitymi idiotycznymi sprawami do załatwienia, mimo moich powtarzających się zapewnień, że przyszłam tylko odwiedzić swojego chłopaka. Zanim wreszcie nadszedł ranek, Alex znalazł się pod urokiem Mirandy i nie mógł zrozumieć, czemu uważałam, że jest taka zła, a co gorsza, Miranda zaczęła się umawiać z Christianem. Na szczęście ten koszmar zakończył się w chwili, gdy obudziłam się z przestrachem, bo we śnie Miranda, Christian i Alex co niedziela siadywali wszyscy razem w szlafrokach Frette, czytali Timesa i chichotali, podczas gdy ja przy gotowywałam śniadanie, obsługiwałam wszystkich i potem po nich sprzątałam. Ostatniej nocy sen był równie relaksujący jak spokojna samotna przechadzka po Harlemie o czwartej nad ranem, a teraz ta recenzja restauracji rujnowała resztki mojej nadziei na spokojny piątek.

– Hm, nie, ostatnio nie dawaliśmy nic o kuchni azjatycko – kontynentalnej. Próbuję wymyślić, tak prywatnie, rozumiesz, czy są jakieś nowe, topowe knajpy z taką kuchnią. No wiesz, miejsca, które Miranda mogłaby wziąć pod uwagę? – zapytała tonem, który sugerował, że zrobiłaby wszystko, żeby przedłużyć rozmowę.

Zignorowałam jej poufałe przejście na mówienie o Mirandzie po imieniu i podjęłam próbę zwolnienia linii.

– No cóż, tak też myślałam. W każdym razie dziękuję, doceniam twoją pomoc. Cześć.

– Zaczekaj! – krzyknęła i chociaż słuchawka była już w połowie drogi na widełki, naleganie w jej głosie zmusiło mnie do ponownego jej uniesienia. – Tak?

– Och, cóż, ja, ee, ja tylko chciałam powiedzieć, że jeżeli mogłabym jeszcze coś zrobić… albo w ogóle my tutaj… to dzwoń bez oporów, wiesz? Uwielbiamy tu Mirandę i, no wiesz, ee, chętnie służymy wszelką pomocą.

Można by pomyśleć, że to Pierwsza Dama Stanów Zjednoczonych poprosiła Schizofreniczną Dziewczynę z Redakcji o znalezienie artykułu dla prezydenta, i to artykułu zawierającego informacje kluczowe w kontekście zbliżającej się wojny, a nie że chodziło o jakąś niezidentyfikowaną recenzję niezidentyfikowanej restauracji w niezidentyfikowanej gazecie. A najsmutniejsze, że wcale nie byłam zaskoczona: wiedziałam, że tak będzie.

– Okej, na pewno przekażę. Bardzo dziękuję.

Emily podniosła wzrok znad kolejnego zestawienia wydatków, które przygotowywała i zapytała:

– Nadal nic?

– Nic. Nie mam pojęcia, o co jej chodziło, i najwyraźniej nie wie też nikt w całym mieście. Rozmawiałam już z ludźmi z każdej gazety z Manhattanu, jaką czyta, sprawdziłam w Internecie, pytałam archiwistów, ludzi, którzy piszą o kuchni, i szefów kuchni. Ani jedna osoba nie potrafi wymyślić żadnego stosownego miejsca, które by się otworzyło w ubiegłym tygodniu, pomijając już kwestię recenzji na przestrzeni ostatnich dwudziestu czterech godzin. Najwyraźniej jej odbiło. I co teraz? – Oklapłam na krześle i zebrałam włosy w koński ogon. Nie było jeszcze dziewiątej, a ból głowy obejmował mi już szyję i kark.

– Chyba – powiedziała wolno i z ubolewaniem – nie masz wyjścia i musisz poprosić o dodatkowe informacje.

– Och nie, tylko nie to! Jak ona na to zareaguje?

Emily jak zwykle nie wykazała zrozumienia dla mojego sarkazmu.

– Będzie tu w południe. Na twoim miejscu zawczasu przygotowałabym sobie, co chcę powiedzieć, bo nie będzie zadowolona, jeżeli nie znajdziesz tej recenzji. Szczególnie że prosiła o nią wczoraj wieczorem – wytknęła z ledwie ukrywanym uśmiechem. Najwyraźniej była zachwycona, że mi się dostanie.

Nie zostało mi nic innego, jak czekać. Taki już mój pech, że Miranda była w trakcie swojej comiesięcznej, przedłużonej sesji z psychoterapeutą („Po prostu nie ma czasu, żeby chodzić raz na tydzień” – wyjaśniła Emily, gdy zapytałam, czemu wybiera się tam na całe trzy godziny). Jedyny moment podczas dnia i nocy, kiedy z pewnością do nas nie zadzwoni, i oczywiście jedyny, kiedy była mi potrzebna. Góra poczty, o której otwarcie nie zadbałam od dwóch dni, groziła zwaleniem się z biurka, a kolejna, tym razem złożona z brudnych ciuchów z dwóch dni, walała się pod biurkiem, pod moimi nogami. Potężne westchnienie, które miało pokazać światu, jaka byłam nieszczęśliwa, i wybrałam numer do pralni.

– Cześć, Mario. To ja. Tak, wiem, całe dwa dni bez słowa. Mogę prosić o odbiór? Świetnie. Dzięki. – Odłożyłam słuchawkę i zmusiłam się, żeby wziąć część ubrań na kolana, gdzie mogłabym je posortować i wciągnąć do komputerowego rejestru, który stworzyłam dla oddawanych do czyszczenia ciuchów. Gdy Miranada zadzwoniła do biura o dziewiątej czterdzieści pięć i zażądała informacji, gdzie jest jej marszczona spódnica od Prady, musiałam tylko otworzyć odpowiedni dokument i powiedzieć jej, że została oddana do pralni przedwczoraj i ma zostać dostarczona pojutrze. Wpisałam dzisiejsze ciuchy (jedna bluzka Missoni, dwie identyczne pary spodni od Alberty Ferretti, dwa swetry Jil Sander, dwie białe apaszki od Hermesa i jeden trencz Burberry), wrzuciłam je do torby ozdobionej napisem Runway i wezwałam posłańca, żeby zaniósł na dół, skąd miały zostać odebrane przez personel pralni.

Co za ulga! Pranie należało do najbardziej znienawidzonych zadań, bo chociaż zajmowałam się tym setki razy, wciąż tak samo brzydziłam się dotykania cudzych brudnych ubrań gołymi rękoma. Każdego dnia po zakończeniu sortowania i pakowania musiałam umyć ręce: utrwalony zapach Mirandy był wszechobecny i chociaż składał się z mieszanki perfum Bulgariego, balsamu i od czasu do czasu śladu woni papierosów SGG i wcale nie był taki niemiły, czułam się od niego dosłownie chora. Brytyjski akcent, perfumy Bulgariego, białe jedwabne apaszki – kilka drobnych życiowych przyjemności, które na zawsze zostały mi odebrane.

Poczta jak zwykle, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach śmieci, których Miranda nigdy nie miała zobaczyć. Wszystko opisane „Redaktor naczelna” szło prosto do ludzi, którzy redagowali strony z listami do redakcji, ale czytelnicy byli teraz dość sprytni, żeby adresować korespondencję wprost do Mirandy. Mniej więcej cztery sekundy zajmowało mi przejrzenie listu i sprawdzenie, czy to coś do redakcji, a nie zaproszenie na bal charytatywny albo krótki liścik od dawno niewidzianego przyjaciela – te po prostu odkładałam. Dzisiaj były ich całe tony. Pełne wykrzykników liściki od nastolatek, gospodyń domowych i nawet kilku gejów (albo, żeby oddać im sprawiedliwość, może heteroseksualnych mężczyzn bardzo dobrze obeznanych z modą). „Mirando, jest pani nie tylko najukochańszą osobą w całym świecie mody, ale też Królową mojego świata!” – wybuchał entuzjazmem jeden z nich. „Nie mogę nie pochwalić słuszności wyboru tematu w kwietniowym numerze, że czerwony jest nowym czarnym – zajebiste, a co za odwaga!” – krzyczał kolejny. Kilka listów pełnych oburzenia na reklamę Gucciego, zbyt seksualną, ponieważ przedstawiała dwie kobiety w szpilkach i podwiązkach leżące w zmiętej pościeli i dotykające się genitaliami, kilka kolejnych otwarcie potępiających modelki o zapadniętych oczach, wyniszczone głodówką dziewczyny wyglądające na uzależnione od heroiny, z których Runway skorzystał w artykule „Zdrowie przede wszystkim: poradnik, jak czuć się lepiej”. Była też zwykła kartka pocztowa, z jednej strony ozdobnym pismem zaadresowana do Mirandy Priestly, z drugiej zawierająca po prostu zdanie „Dlaczego? Czemu wydajecie takie nudne, głupie pismo?”. Roześmiałam się głośno i wetknęłam ją do swojej torby, na później – moja kolekcja krytycznych listów i kartek wciąż rosła i niedługo mogło mi się skończyć miejsce na lodówce. Lily uważała, że przynoszenie do domu negatywnych myśli oraz wrogości innych ludzi to zła karma, i tylko potrząsała głową, kiedy się upierałam, że każda zła karma wymierzona pierwotnie w Mirandę może mnie tylko uszczęśliwić.

Ostatni list z wielkiego stosu, po którym miałam się zmierzyć z mniej więcej dwudziestoma zaproszeniami, jakie Miranda codziennie otrzymywała, był zaadresowany pełnym zawijasów dziewczęcym pismem nastolatki i starannie ozdobiony, łącznie z serduszkami i uśmiechniętymi buźkami. Miałam zamiar go tylko przejrzeć, ale nie nadawał się do przeglądania: od pierwszego wersu był zbyt smutny i szczery – cała strona pełna bólu, próśb i błagań. Wstępnie przewidziane cztery sekundy minęły, a ja wciąż czytałam.

Droga Mirando!

Nazywam się Anita, i mam siedemnaście lat i jestem w ostatniej klasie w liceum Barringer w Newark, w stanie Nowy Jork. Tak się wstydzę swojego ciała, chociaż wszyscy mi mówią, ze nie jestem gruba. Chcę wyglądać jak modelki, które masz w swoim piśmie. Co miesiąc czekam, aż Runway przyjdzie pocztą, chociaż moja mama mówi, że to głupio wydawać cale kieszonkowe na pismo o modzie. Ale ona nie rozumie, że mam swoje marzenie, ale ty rozumiesz, prawda? Jest to moje marzenie od czasu, kiedy byłam mała, ale chyba się nie spełni. Dlaczego, zapytasz? Moje piersi są bardzo płaskie, a pupa większa niż u twoich modelek i bardzo się tego wstydzę. Zadaję sobie pytanie, czy w ten sposób chcę przeżyć swoje życie i odpowiedź brzmi NIE!!!, ponieważ chcę się zmienić i chcę wyglądać i czuć się lepiej, więc proszę cię o pomoc. Chcę dokonać pozytywnej zmiany i patrzeć w lustrze na swoje piersi i pupę z zachwytem, żeby wyglądały jak te w najlepszym piśmie na świecie!!!

Mirando, wiem, że jesteś cudowną osobą i redaktorem od spraw mody i możesz zmienić mnie w nową osobę i możesz mi wierzyć, będę ci wdzięczna na wieki. Ale jeżeli nie możesz zrobić ze mnie nowej osoby, może możesz mi załatwić naprawdę bardzo, bardzo, bardzo ładną sukienkę na bal na koniec szkoły? Nie mam chłopaka, z którym mogłabym pójść, ale moja mama mówi, że to w porządku, żeby dziewczyny szły same, więc idę. Mam jedną starą sukienkę, ale to nie jest suknia od żadnego projektanta ani nic, co byście pokazali w Runwayu. Moi ulubieni projektanci to Prada (nr 1), Yersace (nr 2), John Paul Gotier (nr 3). Mam wielu ulubionych, ale to są moi trzej ukochani. Nie mam na własność żadnych ich ubrań i nie widziałam ich w sklepie (nie jestem pewna, czy w Newark sprzedaje się gdzieś tych projektantów, ale jeżeli wiesz gdzie, proszę, powiedz mi, żebym mogła tam pójść i zobaczyć, jak wyglądają z bliska), ale widziałam ich ubrania w Runwayu i muszę powiedzieć, że naprawdę bardzo je uwielbiam.

Nie będę ci więcej zawracać głowy, ale chcę, żebyś wiedziała, że nawet jeżeli wyrzucisz ten list do śmieci, wciąż będę wielką fanką twojego pisma, ponieważ kocham modelki i ubrania i wszystko, i oczywiście kocham też ciebie.

Szczerze oddana

Anita Alvarez

PS Mój telefon to 555 – 555 – 3948. Możesz napisać albo zadzwonić, ale proszę, zrób to przed tygodniem, w którym jest 4 czerwca, bo naprawdę potrzebuję mieć przedtem ładną sukienkę. KOCHAM CIĘ!! Dziękuję!!!!

List pachniał Jean Nate, wodą toaletową o ostrym zapachu, lubianą przez nastolatki w całym kraju. Ale nie od tego ścisnęło mnie w piersi, nie to wywołało skurcz w gardle. Ile było takich Anit? Młodych dziewczyn, które miały w życiu tak niewiele, że oceniały swoją wartość, pewność siebie, całą swoją egzystencję przez pryzmat ubrań i modelek, który widziały w Runwayu? Ile z nich postanowiło obdarzyć bezwarunkową miłością kobietę, która co miesiąc składała to wszystko w całość – dyrygowała tak kuszącym marzeniem – mimo że nie była warta nawet jednej sekundy ich adoracji? Ile dziewcząt nie miało pojęcia, że obiektem ich uwielbienia była samotna, głęboko nieszczęśliwa i często okrutna kobieta, która nie zasłużyła na przelotne nawet objawy niewinnego uczucia i podziwu?

Chciało mi się płakać z powodu Anity i wszystkich jej przyjaciółek, które poświęcały tyle energii, żeby wtłoczyć się we wzorzec wyznaczany przez Shalom, Stellę czy Carmen, próbowały zrobić wrażenie, zadowolić czy przypochlebić się kobiecie, która skwitowałby ich listy wzniesieniem oczu do nieba albo wzruszeniem ramion i wyrzuciła je, nie poświęcając jednej myśli dziewczynie przekazującej w tej pisaninie kawałek siebie. Ale tylko wetknęłam list do górnej szuflady biurka i przysięgłam sobie, że znajdę sposób, żeby pomóc tej dziewczynie. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zdesperowanej niż inne, które pisały, i przy całej tej masie zbytecznych ciuchów dookoła nie było powodu, żebym nie miała znaleźć dla niej przyzwoitego stroju na bal.

– Hej, Em, polecę tylko na dół i sprawdzę, czy mają już Women s Wear Daily. Aż trudno uwierzyć, że tak się dzisiaj spóźniają. Chcesz coś?

– Przyniesiesz mi colę light? – zapytała.

– Jasne. Za chwilę – stwierdziłam i pośpiesznie przemknęłam między wieszakami i przez przedsionek do windy dla personelu, gdzie usłyszałam, jak Jessica i James dzielą się papierosem i zastanawiają, kto będzie na dzisiejszym przyjęciu Mirandy w muzeum. Ahmed zdołał wreszcie zdobyć egzemplarz Women s Wear Daily, co przyjęłam z ulgą. Chwyciłam puszkę dietetycznej coli dla Emily i pepsi dla siebie, ale po namyśle dla siebie też wzięłam dietetyczną. Różnica w smaku i przyjemność picia nie były warte pełnych dezaprobaty spojrzeń i/lub komentarzy, których z pewnością doczekałabym się w drodze do biurka.

Byłam tak zajęta oglądaniem kolorowego zdjęcia ze skutkami trzęsienia ziemi na pierwszej stronie, że nawet nie zauważyłam, kiedy otworzyły się drzwi do jednej z wind i można było wsiąść. Kątem oka dostrzegłam przelotny przebłysk zieleni, bardzo charakterystycznej zieleni. Szczególnie wartej zauważenia, ponieważ Miranda miała tweedowy kostium Chanel dokładnie w tym odcieniu, w kolorze, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam, ale który bardzo mi się podobał. I chociaż mój umysł wiedział swoje, nie zdołałam powstrzymać oczu od spojrzenia w górę, do wnętrza windy, gdzie bez specjalnego zaskoczenia dostrzegły wpatrującą się we mnie Mirandę. Stała prosto jak strzała, włosy miała jak zwykle mocno ściągnięte do tyłu, oczy z uwagą śledziły moją twarz, z pewnością wyrażającą przerażenie.

– Hm, dzień dobry, Mirando – powiedziałam, ale wyszło to jak szept. Drzwi zamknęły się za nami: miałyśmy zupełnie same przejechać siedemnaście pięter. Nie odezwała się do mnie, ale wyciągnęła swój skórzany elektroniczny notes. Stałyśmy ramię w ramię, a z każdą sekundą jej milczenia cisza pogłębiała się dziesięciokrotnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle mnie rozpoznała. Czy istniała możliwość, by pozostawała całkowicie nieświadoma, że byłam jej asystentką od siedmiu miesięcy – a może faktycznie szeptałam tak cicho, że nie usłyszała? Zastanawiałam się, czemu z miejsca nie zapytała mnie o recenzję restauracji ani czy dostałam jej wiadomość na temat zamówienia nowej porcelany albo czy wszystko było gotowe na wieczorne przyjęcie. Zachowywała się, jakby była w windzie sama, jakby w małej kabinie nie znajdowała się żadna oprócz niej istota ludzka – albo, dokładniej, żadna istota ludzka warta zauważenia.

Prawie minutę później spostrzegłam, że nie przemieszczamy się między piętrami. O mój boże! Widziała mnie, ponieważ nie przycisnęła guzika, a ja byłam zbyt osłupiała, żeby się ruszyć. Sięgnęłam w przód powoli, ze strachem, nacisnęłam numer siedemnaście i podświadomie oczekiwałam, że coś wybuchnie. Ale natychmiast pomknęłyśmy w górę i nawet nie miałam pewności, czy zauważyła, że nie jechałyśmy cały czas.

Piąte, szóste, siódme… miałam wrażenie, że pokonanie każdego piętra zajmowało windzie dziesięć minut, a cisza zaczęła mi dzwonić w uszach. Kiedy zebrałam dość odwagi, by zerknąć w stronę Mirandy, odkryłam, że mierzy mnie wzrokiem z góry na dół. Bez skrępowania sprawdziła najpierw moje buty, a potem spodnie, a wreszcie bluzkę i przesuwała wzrok w górę, na twarz i włosy, cały czas unikając moich oczu. Wyraz jej twarzy zdradzał spokojne obrzydzenie, takie samo, z jakim uodpornieni na okropności detektywi z Law & Order przyjmowali widok kolejnego pobitego i zakrwawionego ciała. W myślach pospiesznie dokonałam przeglądu i zastanowiłam się, co właściwie wywołało tę reakcję. Koszula z krótkimi rękawami w wojskowym stylu, nowiutka para dżinsów Seven, przysłana mi przez ich dział PR wyłącznie z tego powodu, że pracowałam w Runwayu i para relatywnie płaskich (pięciocentymetrowe obcasy) czarnych pantofli bez pięty, jedynych jak na razie butów niebędących kozakami/tenisówkami/mokasynami, które pozwalały mi przetrwać cztery i więcej wypraw do Starbucks dziennie, nie robiąc mi ze stóp sieczki. Zwykle starałam się nosić szpilki od Jimmy'ego Choo, które dał mi Jeffy, ale co tydzień potrzebowałam mniej więcej dnia luzu, żeby stopy przestały mnie boleć w podbiciu. Włosy miałam czyste i zebrane w celowo bałaganiarski węzeł, który u Emily przechodził bez komentarza, a paznokcie – chociaż niepomalowane – długie i w miarę ładnie opiłowane. Podczas ostatnich czterdziestu ośmiu godzin goliłam się pod pachami. Kiedy ostatnio sprawdzałam, na twarzy nie miałam żadnych dramatycznych wykwitów. Zegarek Fossil był odwrócony tarczą do wewnątrz, na wypadek, gdyby ktoś zechciał rzucić okiem na jego markę, a szybki ruch prawej ręki pozwolił stwierdzić, że nie wystawały mi ramiączka od stanika. Więc co? Co właściwie spowodowało, że patrzyła na mnie w ten sposób?

Dwanaście, trzynaście, czternaście… winda się zatrzymała, a drzwi rozsunęły, ukazując kolejną nieskalanie białą recepcję. Kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat zrobiła krok, żeby wejść, ale kiedy zobaczyła Mirandę, zatrzymała się w odległości sześćdziesięciu centymetrów od drzwi.

– Och, ja, ee… – zająknęła się głośno, rozpaczliwie rozglądając się w poszukiwaniu wymówki, która pozwoliłaby jej nie wchodzić do naszego prywatnego piekła. I chociaż byłoby mi milej mieć ją na pokładzie, w duchu trzymałam kciuki, żeby uciekła. – Ja, hm, och! Zapomniałam zdjęć potrzebnych na zebranie – zdołała wreszcie wydusić, zrobiła w tył zwrot na wyjątkowo chybotliwych obcasach od Manola i zwiała na teren recepcji. Miranda wyglądała, jakby niczego nie zauważyła, i drzwi windy raz jeszcze się zasunęły.

Piętnaste, szesnaste i wreszcie – wreszcie! – siedemnaste, gdzie otwierające się drzwi ujawniły grupkę asystentek z działu mody w drodze po papierosy, dietetyczną colę i różne zielska, składające się na lunch. Każda z tych młodych, pięknych twarzy wydawała się bardziej przerażona niż poprzednia i mało się nie potratowały podczas próby zejścia Mirandzie z drogi. Rozdzieliły się dokładnie pośrodku, trzy po jednej stronie, dwie pod drugiej, i łaskawie zechciała między nimi przejść. Wszystkie w milczeniu śledziły ją wzrokiem, gdy przecinała teren recepcji. Nie miałam wyboru, musiałam ruszyć za nią. Niczego nie zauważyła, uznałam. Spędziłyśmy właśnie zamknięte razem w klatce o wymiarach półtora metra na dziewięćdziesiąt centymetrów czas, który wydawał się ciągnąć nieznośnie jak cały tydzień, a ona nie dostrzegła mojej obecności. Ale gdy tylko stanęłam na piętrze, odwróciła się.

– Ahn – dre – ah? – zapytała, jej głos przeciął ciszę, która wypełniała całe pomieszczenie. Nie zareagowałam, bo uznałam, że to figura retoryczna, ale ona czekała.

– Ahn – dre – ah?

– Tak, Mirando?

– Czyje buty nosisz? – Jedną rękę lekko wsparła o biodro obciągnięte tweedem i wpatrywała się we mnie. Winda zdążyła już odjechać bez asystentek, zbyt przytłoczonych widokiem – i głosem! – Mirandy Priestly we własnej osobie. Czułam ciężar wzroku sześciu par oczu i chociaż chwilę wcześniej było mi zupełnie wygodnie, teraz, pod badawczym spojrzeniem pięciu asystentek działu mody i jednej guru w tej dziedzinie stopy zaczęły mnie piec i swędzić.

Zdenerwowanie z powodu niespodziewanej wspólnej przejażdżki windą (pierwszej) i nieruchomych spojrzeń tylu osób zmąciły mi umysł, więc kiedy Miranda zapytała, czyje buty noszę, pomyślałam, że może uważa, że nie należą do mnie.

– Hm, własne – odparłam, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówię, dopóki słowa nie zostały wypowiedziane i zabrzmiały nie tylko niegrzecznie, ale wręcz bezczelnie. Stadko Klakierek zaczęło nerwowo chichotać, ale Miranda skierowała wściekłość w ich stronę.

– Zastanawiam się, czemu przytłaczająca większość asystentek z działu mody sprawia wrażenie, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko plotkować jak małe dziewczynki. – Zaczęła zwracać się do nich po kolei, wskazując palcem, bo nawet pod groźbą broni nie byłaby w stanie przypomnieć sobie ani jednego imienia.

– Ty! – odezwała się ostro do pogodnej nowej dziewczyny, która prawdopodobnie widziała Mirandę po raz pierwszy. – Zatrudniliśmy cię do tego czy do zamawiania garniturów do zdjęć? – Dziewczyna zwiesiła głowę i otworzyła usta, żeby przeprosić, ale Miranda galopowała dalej.

– A ty! – podeszła i stała dokładnie na wprost Vanessy, najwyższej wśród nich rangą i ulubienicy wszystkich redaktorów. – Myślisz, że nie ma milionów dziewcząt, które chciałyby mieć twoją posadę i równie dobrze znają się na modzie? – Odsunęła się o krok, powoli przesunęła wzrokiem po ich ciałach, zatrzymując się na czas wystarczająco długi, by każda poczuła się gruba, brzydka i niestosownie ubrana, po czym nakazała im wszystkim wrócić do pracy. Energicznie pokiwały pochylonymi głowami. Niektóre, szybko wracając do działu mody, mamrotały najszczersze słowa przeprosin. Gdy wszystkie wyszły, zdałam sobie sprawę, że zostałyśmy same. Znowu.

– Ahn – dre – ah? Nie będę tolerować takich odżywek ze strony własnej asystentki – oznajmiła, idąc w kierunku drzwi, które zaprowadziłyby nas do korytarza. Nie byłam pewna, czy powinnam iść za nią, czy nie, i przelotnie pomyślałam, że może Eduardo, Sophy albo któraś z dziewczyn ostrzegły Emily, że Miranda była w drodze.

– Mirando, ja…

– Dość. – Zatrzymała się przy drzwiach i spojrzała na mnie. – Czyje buty nosisz? – zapytała ponownie niezadowolonym głosem.

Spojrzałam na swoje czarne buty bez pięty i zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć najbardziej stylowej kobiecie na półkuli zachodniej, że mam na nogach parę butów nabytych u Ann Taylor Loft. Kolejne zerknięcie na jej twarz i widziałam, że tego powiedzieć nie mogę.

– Kupiłam je w Hiszpanii – odparłam pośpiesznie, odwracając wzrok. – W uroczym butiku zaraz przy Las Ramblas, który prezentował kolekcję tego nowego hiszpańskiego projektanta. – Skąd, do cholery, coś takiego przyszło mi do głowy?

Zwinęła jedną z dłoni w pieść, przyłożyła do ust i odchyliła głowę. Zobaczyłam Jamesa zbliżającego się do szklanych drzwi z drugiej strony, ale kiedy zauważył Mirandę, odwrócił się i zwiał.

– Ahn – dre – ah, sanie do przyjęcia. Moje dziewczęta muszą reprezentować pismo Runway, a te buty to nie jest wiadomość, jaką chciałabym przekazywać. Znajdź w szafie Jimmy'ego Choo. I przynieś mi kawę. – Spojrzała na mnie, a potem na drzwi i zrozumiałam, że mam sięgnąć do klamki i otworzyć je dla niej, co też zrobiłam. Przeszła przez nie bez słowa podziękowania i udała się do biura. Musiałam wziąć pieniądze i papierosy na wypad po kawę, ale żadna z tych rzeczy nie była warta pójścia za nią jak z pokorą przyjmujące reprymendę, ale lojalne pisklę, więc zawróciłam w stronę windy. Eduardo mógł użyczyć mi pięć dolców na latte, a Ahmed dopisać nową paczkę do rachunku firmy, jak to robił od miesięcy. Nie liczyłam na to, że ona cokolwiek zauważy, ale jej głos trafił w tył mojej głowy jak cios łopatą.

– Ahn – dre – ah!

– Tak, Mirando? – Stanęłam w miejscu i odwróciłam się.

– Spodziewam się, że recenzja restauracji, o którą cię prosiłam, jest na moim biurku.

– Hm, właściwie mam trochę kłopotów, żeby ją zlokalizować. Rozmawiałam ze wszystkimi gazetami i wygląda na to, że żadna nie zamieszczała recenzji azjatycko – kontynentalnej restauracji w ciągu ostatnich paru dni. Może zapamiętałaś nazwę restauracji? – Nie zdając sobie z tego sprawy, wstrzymywałam oddech i przygotowywałam się na atak.

Wyszło na to, że moje wyjaśnienie niespecjalnie ją zainteresowało, ponieważ podjęła wędrówkę w stronę biura.

– Ahn – dre – ah, już ci mówiłam, że to było w Post - czy naprawdę tak trudno to znaleźć? – I z tymi słowami znikła. Postl Rozmawiałam z człowiekiem, który pisywał dla nich recenzje restauracji, nie dalej jak dziś rano i przysiągł, że nie było żadnych recenzji odpowiadających mojemu opisowi – przez cały tydzień nie otwarto niczego godnego uwagi. Ewidentnie zaczynało jej odbijać i to ja zostanę obarczona winą.

Wypad po kawę zajął mi zaledwie kilka minut, ponieważ był środek dnia, więc pozwoliłam sobie przeciągnąć sprawę o dodatkowych dziesięć, żeby zadzwonić do Aleksa, który miał jeść lunch dokładnie o dwunastej trzydzieści. Na szczęście odebrał komórkę, więc nie musiałam znów pertraktować z żadnym z nauczycieli.

– Hej, mała, jak ci mija dzień? – sprawiał wrażenie zadowolonego aż do przesady i musiałam opanować rosnącą irytację.

– Na razie fantastycznie, jak zwykle. Naprawdę uwielbiam pracę tutaj. Ostatnie pięć godzin spędziłam na poszukiwaniu wymyślonego artykułu. Przyśnił się cierpiącej na urojenia kobiecie, która pewnie prędzej by się zabiła, niż przyznała do pomyłki. A co u ciebie?

– Miałem po prostu wspaniały dzień. Pamiętasz, że opowiadałem ci o Shaunie? – Kiwnęłam głową, chociaż przez telefon nie mógł mnie widzieć. Shauna była jedną z dziewczynek i do tej pory nie wypowiedziała w klasie ani słowa, bez względu na to, czy Alex groził jej lub próbował ją przekupić, czy pracował z nią oddzielnie poza lekcjami. Alex nie mógł skłonić jej do mówienia. Za pierwszym razem, kiedy zjawiła się w klasie przyprowadzona przez pracownicę socjalną, która odkryła, że ta dziewięcioletnia dziewczynka nigdy nie widziała szkoły od środka, był na skraju histerii i od tej pory obsesyjnie pragnął jej pomóc.

– Cóż, wygląda na to, że buzia jej się nie zamyka! Potrzeba było tylko trochę śpiewu. Miałem dzisiaj na lekcji folkową piosenkarkę, która pograła dla dzieciaków na gitarze, i Shauna zaczęła jej odśpiewywać. A kiedy już przełamała lody, gada ze wszystkimi jak najęta. Zna angielski. Ma odpowiedni do wieku zasób słownictwa. Jest kompletnie i całkowicie normalna! – Wyraźny zachwyt Aleksa zmusił mnie do uśmiechu i nagle zaczęłam za nim tęsknić. Tęsknić w taki sposób, w jaki tęskni się za kimś widywanym często i regularnie, ale bez nawiązywania prawdziwego, znaczącego kontaktu. Wspaniale było zaskoczyć go ostatniej nocy, ale jak zwykle zasnęłam parę sekund po doczołganiu się do łóżka. Zasadniczo oboje rozumieliśmy, że po prostu przeczekujemy mój wyrok, przeczekujemy mój rok poddaństwa, przeczekujemy, aż wszystko ułoży się tak jak przedtem. Ale i tak za nim tęskniłam. I czułam się straszliwie winna z powodu całej tej sytuacji z Christianem.

– Hej, gratulacje! Nie żebyś potrzebował potwierdzenia, że jesteś wspaniałym nauczycielem, ale i tak je masz! Powinieneś być zachwycony.

– Tak, to podniecające. – Usłyszałam w tle dźwięk dzwonka.

– Słuchaj, czy ta propozycja dzisiejszej randki jest nadal aktualna… tylko ty i ja? – zapytałam z nadzieją, że nie zrobił jeszcze żadnych planów, ale spodziewając się odmowy. Kiedy rano zwlokłam się z łóżka i umieściłam swoje wyczerpane, obolałe ciało pod prysznicem, zawołał, że chciałby po prostu wypożyczyć jakiś film, zamówić coś do jedzenia i poleniuchować. Wymamrotałam coś niepotrzebnie sarkastycznego, jak to szkoda jego czasu, bo nie wrócę do domu do późna, a potem tylko zasnę i że przynajmniej jedno z nas powinno mieć jakieś życie i bawić się w piątkowy wieczór. Chciałam mu teraz powiedzieć, że byłam zła na Mirandę, na Runwaya, na siebie, ale nie na niego, i że najbardziej na świecie chciałabym się zwinąć na kanapie i przytulać przez kolejne piętnaście godzin.

– Jasne – wydawał się zaskoczony, ale zadowolony. – Może poczekam u ciebie, a potem wymyślimy, co chcemy robić? Zaczekam z Lily, aż wrócisz.

– Brzmi cudownie. Będziesz mógł usłyszeć wszystko o Chłopaku od Freuda…

– O kim?

– Nieważne. Słuchaj, muszę lecieć. Królowa nie zaczeka dłużej na tę kawę. Do zobaczenia wieczorem… nie mogę się doczekać.

Eduardo wpuścił mnie po zaśpiewaniu zaledwie dwóch refrenów – według mojego uznania – z We Didn 't Start the Fire, a Miranda rozmawiała z kimś z ożywieniem, gdy postawiłam jej kawową ucztę w lewym rogu biurka. Resztę popołudnia spędziłam, kłócąc się ze wszystkimi asystentami i redaktorami, których udało mi się dopaść w New York Post, upierając się, że znam ich gazetę lepiej niż oni sami, i czy mogłabym, bardzo proszę, dostać tylko jedną skromną kopię recenzji azjatycko – kontynentalnej restauracji opisanej dzień wcześniej?

– Szanowna pani, powiedziałem to już ze dwadzieścia razy i powiem ponownie: nie recenzowaliśmy żadnej takiej restauracji. Wiem, że pani Priestly to szalona kobieta, i nie wątpię, że zmienia pani życie w piekło, ale nie mogę stworzyć artykułu, który nie istnieje. Rozumie pani? – To wreszcie usłyszałam od współpracownika Post, który, chociaż pracował dla Page Six, został oddelegowany do znalezienia tego artykułu, żeby zamknąć mi usta. Był cierpliwy i pełen dobrej woli, ale na tym zakończył swoją działalność dobroczynną. Emily z drugiej linii rozmawiała z jednym z dziennikarzy wolnych strzelców piszących dla nich o jedzeniu i zmusiłam Jamesa, żeby zadzwonił do jednego ze swoich byłych chłopaków, który pracował tam w dziale reklamy, żeby sprawdzić, czy mógłby coś – cokolwiek – zrobić. Była już godzina trzecia na drugi dzień po tym, gdy czegoś zażądała; po raz pierwszy zdarzyło się, że nie dostała czegoś od razu.

– Emily! – zawołała Miranda z wnętrza swojego zwodniczo pogodnego gabinetu.

– Tak, Mirando? – Odpowiedziałyśmy obie, zrywając się, żeby sprawdzić, na którą z nas wskaże.

– Emily, słyszę, że właśnie rozmawiałaś z ludźmi z Post - powiedziała, kierując uwagę w moją stronę. Prawdziwa Emily z ulgą usiadła.

– Tak, Mirando, właśnie się rozłączyłam. Rozmawiałam w sumie z trzema różnymi osobami i wszyscy się upierają, że w ubiegłym tygodniu nie recenzowali żadnej azjatycko – kontynentalnej restauracji na Manhattanie. Może to było wcześniej? – Na chwiejnych nogach stałam teraz przed jej biurkiem z głową pochyloną wystarczająco nisko, by wpatrywać się w czarne szpilki bez pięt od Jimmy'ego Choo na dziesięciocentymetrowych obcasach, które Jeffy dostarczył mi ze złośliwą satysfakcją wypisaną na twarzy.

– Manhattan? – Wyglądała na zmieszaną, oburzoną i wściekłą jednocześnie. – A kto powiedział coś o Manhattanie?

Teraz przyszła moja kolej na zmieszanie.

– Ahn – dre – ah, mówiłam ci już co najmniej pięć razy, że ta recenzja dotyczyła nowej restauracji w Waszyngtonie. Ponieważ będę tam w przyszłym tygodniu, masz mi zrobić rezerwację. – Odchyliła głowę i ułożyła usta w coś, czego nie dało się opisać inaczej niż mianem niegodziwego uśmieszku. – Która dokładnie część tego zadania stanowi dla ciebie tak poważne wyzwanie?

Waszyngton? Pięć razy mi mówiła, że restauracja jest w Waszyngtonie? Nie sądzę. Najwyraźniej traciła rozum albo czerpała sadystyczną przyjemność z obserwowania, że ja go tracę. Ale będąc dokładnie taką idiotką, za jaką mnie miała, znów odezwałam się bez zastanowienia.

– Ale Mirando, jestem całkiem pewna, że New York Post nie zamieszcza recenzji na temat restauracji w Waszyngtonie. Wydaje mi się, że odwiedzają i recenzują tylko miejsca w Nowym Jorku.

– Czy to miało być zabawne, Ahn – dre – ah? Czy tak sobie wyobrażasz poczucie humoru? – Jej uśmiech zniknął i gdy siedząc na krześle, pochylała się w przód, wyglądała jak sęp, który niecierpliwie krąży wokół zdobyczy.

– Hm, nie, Mirando. Po prostu myślałam, że…

– Ahn – dre – ah, jak wyraźnie zaznaczyłam do tej pory jakieś dwadzieścia razy, recenzja, której szukam, jest w Washington Post. Słyszałaś o tej gazetce, prawda? Tak jak Nowy Jork ma New York Jimesa, także Waszyngton ma własną gazetę. Widzisz, jak to działa? – Było to coś więcej niż szyderstwo: zwracała się do mnie w sposób tak protekcjonalny, jakby zaledwie krok dzielił ją od mówienia do mnie jak do niemowlaka.

– Zaraz ci ją przyniosę – oznajmiłam najspokojniej, jak potrafiłam i cicho wyszłam.

– Och, i Ahn – dre – ah? – Serce mi drgnęło, a żołądek zaczął powątpiewać, czy zniesie kolejną „niespodziankę”. – Spodziewam się, że weźmiesz udział w dzisiejszym przyjęciu, żeby powitać gości. To wszystko.

Spojrzałam na Emily, która wyglądała na kompletnie otumanioną, zmarszczone czoło nadawało jej wygląd dokładnie tak oszołomionej, jak sama się czułam.

– Czy ja dobrze usłyszałam? – wyszeptałam do Emily, która nie mogła zrobić nic innego, tylko skinąć głową i ruchem ręki nakazać mi przejść na jej stronę biura.

– Obawiałam się tego – wyszeptała ponuro jak chirurg, który mówi członkowi rodziny pacjenta, że po otwarciu klatki piersiowej znaleźli coś potwornego.

– Ona nie może mówić poważnie. Jest czwarta po południu w piątek. Przyjęcie zaczyna się o siódmej. Obowiązują stroje wieczorowe, na litość boską. Nie ma mowy, żeby spodziewała się, że tam pójdę. – Ponownie z niedowierzaniem zerknęłam na zegarek i spróbowałam dokładnie odtworzyć sobie jej słowa.

– Och, mówiła całkiem poważnie – odparła Emily, sięgając po telefon. – Pomogę ci, okej? Ty znajdź tę recenzję w Washington Post i daj jej kopię, zanim wyjdzie. Jurij przyjeżdża za piętnaście minut, żeby zabrać ją do domu na czesanie i makijaż. Załatwię ci suknię i wszystko, czego potrzebujesz na wieczór. Nie martw się, załatwimy to. – Z szybkością karabinu maszynowego zaczęła wybierać numery i pełnym nacisku szeptem przekazywać instrukcje. Stałam i gapiłam się na nią, ale nie podnosząc wzroku, machnęła ręką i gwałtownie wróciłam do rzeczywistości.

– Ruszaj – szepnęła, spoglądając na mnie z niezwykłą jak na nią odrobiną współczucia. Ruszyłam.

Загрузка...