Maggie wdrapywała się po stopniach, zła, że kolana nie chcą utrzymać jej ciężaru. W boku ją paliło, ogień drążył wciąż głębiej, podpalając już żołądek i płuca. Miała wrażenie, jakby odłamany kawałek ostrza noża przebijał się przez jej wnętrzności. Boże, powinna już mieć w tym wprawę. Praktyka czyni mistrza, mówią. Kiedy jednak brnęła w górę ku światłu księżyca, na widok własnej krwi robiło jej się słabo. Cały bok miała zakrwawiony, krew wsiąkała w ubranie, a czerwony sweterek stał się czarny od ziemi wymieszanej z krwią.
Odgarnęła włosy z twarzy, z dala od spoconego czoła, i poczuła krew w dłoni. Wyzwoliła się z kurtki i oderwała kawałek podszewki, wystarczająco duży, by zatamować krwotok w boku. Nałożyła garść śniegu na materiał i przyłożyła go do rany. Gwiazdy na niebie rozmnożyły się niespodzianie. Maggie zacisnęła powieki z bólu. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała zbliżający się czarny cień, który chwiał się między nagrobkami jak pijany. Sięgnęła po broń, jej palce trafiły na pustą kaburę. No tak, przypomniała sobie. Jej rewolwer leży gdzieś na dole w ciemności.
– Maggie? – zawołał „pijak”. Poznała głos Nicka i poczuła tak wielką ulgę, że na sekundę zapomniała o bólu.
Był cały w błocie i ziemi, i kiedy ukląkł przy niej, zemdliło ją od smrodu. Mimo to oparła się o niego, ciesząc się, że czuje jego silne ramię.
– Jezu, Maggie. Co ci się stało?
– Mam świeżą ranę. Widziałeś go? Złapałeś go?
Zobaczyła odpowiedź w jego oczach, i nie było to jedynie rozczarowanie, tylko coś znacznie więcej.
– Ten tunel to labirynt – powiedział bez tchu. – Zdaje się, że wybrałem złą drogę.
– Musimy go zatrzymać. Jest pewnie w kościele. Może i Timmy tam jest.
– Był.
– Co?
– Znalazłem pomieszczenie, gdzie go trzymał. Był tam płaszcz Timmy’ego.
– Musimy go znaleźć. – Usiłowała się podnieść, ale z powrotem upadła w jego ramiona.
– Chyba spóźniliśmy się, Maggie. – Słowa wolno przeciskały się przez jego gardło. – Widziałem też… była tam zakrwawiona poduszka.
Oparła głowę na jego piersi. Słuchała bicia jego serca, urywanego oddechu. Nie, to był jej oddech.
– Jezu, Maggie. Strasznie krwawisz. Muszę cię zawieźć do szpitala. Nie mam zamiaru jednej nocy stracić dwoje ludzi, których kocham.
Podtrzymywał ją, nieco chwiejnie pnąc się do góry. Uczepiwszy się go, podniosła się z trudem. Ból uderzał gwałtownymi dźgnięciami, piekąc i rwąc, jakby kawałki rozpalonego szkła przebijały się przez jej wnętrzności. Uwieszona na jego ramieniu nie wiedziała, czy się nie przesłyszała. Powiedział, że ją kocha?
– Maggie, pozwól, że cię zaniosę do dżipa.
– Widziałam, jak chodzisz, Morrelli. Wolę zaryzykować marsz na własnych nogach. – Wyprostowała się, zaciskając zęby z nieustającego bólu.
– Trzymaj się mnie.
Byli już o krok od dżipa, kiedy Maggie przypomniała sobie o skrzynce.
– Nick, zaczekaj. Musimy zawrócić.