ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Poniedziałek

Sara w myślach odliczała kolejne sygnały, czekając, aż ktoś odbierze. Ojciec nie cierpiał automatycznych sekretarek, ale po jej powrocie z Atlanty zdecydował się kupić aparat z sekretarką, żeby czuła się bezpieczniej. Kiedy więc po szóstym sygnale urządzenie się włączyło, usłyszała chrapliwy głos ojca proszący o zostawienie wiadomości.

Zaczekała na sygnał i powiedziała:

– Mamo, to ja…

– Sara? – rozległ się niespodziewanie głos Cathy. – Zaczekaj chwilę.

Doleciały ją ciężkie kroki matki, która pobiegła wyłączyć automatyczną sekretarkę stojącą na stoliku w ich sypialni na górze. W domu były tylko dwa aparaty, jeden w kuchni, podłączony dwudziestometrowym kablem, a drugi w sypialni rodziców, do której nie wolno im było nawet wchodzić, gdy obie wkroczyły w etap telefonicznego umawiania się z chłopakami.

Mimo woli obejrzała się na szkielet leżący na tym samym stole, gdzie jeszcze rano dokonywała oględzin zwłok Luke’a Swana. Hoss przywiózł trzy duże kartonowe pudła, żeby przetransportować w nich kości, i choć zrobiło to na niej piorunujące wrażenie, nie czuła się upoważniona, by kwestionować jego metody. Na miejscu pieczołowicie poskładała z powrotem szkielet, szukając jakichkolwiek punktów zaczepienia, które umożliwiłyby identyfikację zwłok. Zajęło jej to parę godzin, ale przynajmniej jednej rzeczy była całkowicie pewna: szkielet należał do dziewczyny, która bez wątpienia została zamordowana.

Po chwili matka odezwała się ponownie:

– Wszystko w porządku? Coś się stało? Skąd dzwonisz?

– Nic mi nie jest, mamo.

– Właśnie wróciłam ze sklepu. Wyskoczyłam, żeby kupić posypkę do babeczek.

Sarę ogarnęło poczucie winy. Matka piekła babeczki tylko wtedy, kiedy chciała jej się przypodobać.

– Ojciec znowu pojechał do Chorskesów – wyjaśniła matka. – Mały Jack po raz kolejny wrzucił do toalety całe pudełko kredek.

– Znowu?

– Znowu – odparła niczym echo matka. – Nie chciałabyś wrócić i pomóc mi przy polewaniu babeczek lukrem?

– Przykro mi, ale na dłużej utknęłam w Sylacaudze.

– Aha – mruknęła Cathy z rozczarowaniem przepełnionym dezaprobatą.

– Powstał pewien problem – zaczęła nieśmiało, zastanawiając się, czy warto matce wyjawić prawdę. W czasie porannej rozmowy powiedziała o strzelaninie w domu Roberta, przemilczała tylko swoje podejrzenia co do tego, kto pociągnął za spust. Teraz jednak uświadomiła sobie, że nie może utrzymywać wszystkiego w tajemnicy przed rodzicami, i pospiesznie wyznała wszystko, włącznie z ostrzeżeniami Reggiego na temat Jeffreya i jego podejrzanym zachowaniem w jaskini, gdy w sekrecie przed nią schował coś do kieszeni.

– To była jakaś bransoletka czy coś w tym rodzaju? – zaciekawiła się Cathy.

– Nie mam pojęcia. Wyglądało na złoty łańcuszek.

– Dlaczego schował go przed tobą?

– Dobre pytanie – mruknęła. – Cały dzień zmitrężyłam nad tym szkieletem.

– I co?

– Szwy ciemiączkowe w czaszce nie są jeszcze do końca zwapniałe. – Pochyliła się nad stołem i popatrzyła na zwłoki, zastanawiając się, z jakiego powodu krótkie życie dziewczyny zakończyło się tak tragicznie. – Podobnie główki kości długich nie zdążyły się jeszcze całkowicie wykształcić.

– O czym to świadczy?

– Że dziewczyna była bardzo młoda, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat.

Cathy milczała przez chwilę, po czym mruknęła:

– Współczuję jej matce.

– Dzwoniłam już do szeryfa z prośbą, żeby sprawdził wszystkie zgłoszenia o zaginięciu młodych dziewcząt.

– I co?

– Jeszcze się nie odezwał. Prawdę mówiąc, od rana z nikim się nie kontaktowałam. – Przypomniała sobie, że nawet kierownik domu pogrzebowego, White, zamienił z nią ledwie parę słów, gdy razem z Hossem przywiozła szkielet. – Nie sądzę, żeby w takim małym miasteczku istniała bardzo długa lista osób zaginionych.

– Myślisz, że to świeża sprawa?

– Nie, raczej sprzed dziesięciu, może nawet piętnastu lat – odparła. – Przez ostatnie pięć godzin składałam szkielet. Mam wrażenie, że wiem, co spotkało tę dziewczynę.

– Bardzo cierpiała?

– Nie – skłamała Sara, mając nadzieję, że nie słychać tego w brzmieniu jej głosu. – W każdym razie nie jestem pewna, czy uda mi się jutro wrócić do domu.

– Zatem zostaniesz jeszcze z Jeffreyem, zgadza się? Przygryzła dolną wargę. Szybko zdecydowała, że skoro powiedziała aż tyle, równie dobrze może wyznać całą prawdę.

– Mam wrażenie, że im więcej złego dowiaduję się o nim od różnych ludzi, tym bardziej…

– Czujesz się z nim związana?

– Nie powiedziałabym tego.

– Chcesz go bronić?

– Mamo… – zająknęła się i po chwili dodała całkiem szczerze: – Sama nie wiem. Martwi mnie, że i wy jesteście tak bardzo przeciwni naszemu związkowi… I że tata aż tak bardzo nienawidzi Jeffreya…

– Pamiętam, że gdy miałaś cztery albo pięć lat… – zaczęła Cathy, a Sara jeszcze mocniej przygryzła wargi, spodziewając się kolejnego moralizatorskiego wykładu -…pojechaliśmy wszyscy nad zatokę, gdzie ojciec zabrał was obie na ryby, chcąc was wreszcie czymś zająć. Przypominasz sobie?

– Nie. – Pamiętała jednak wiele zdjęć z tamtych wakacji, więc miała wrażenie, jakby w jej głowie odżywały również zdarzenia.

– W każdym razie pozakładał wam na wędki gumowe atrapy przynęty, na które nabrały się tylko dwa kraby.

– Matka zaśmiała się głośno. – Z daleka słyszałam jedynie, jak ojciec ciągle na nie wrzeszczy, ponieważ zaciskały szczypce na tych przynętach i nie chciały puścić.

– Urwała na chwilę, jak gdyby chciała pobudzić ją do skojarzeń. – Próbował wszystkiego, nawet walił w nie młotkiem, ale bez skutku. Jak raz zacisnęły szczypce, to koniec, nie dało się z nimi nic zrobić. W końcu poodcinał żyłki z przynętami i wrzucił kraby z powrotem do morza.

Sara westchnęła głośno.

– Porównujesz mnie do takiego upartego kraba czy może jego do nic niewartej przynęty?

– Ciągle jesteś naszą małą dziewczynką – odparła Cathy. – W końcu przyjdziesz do ojca po pomoc, a on odetnie żyłkę z przynętą i uwolni cię od niechcianej zdobyczy.

– A ty?

Cathy znów się zaśmiała.

– Ja będę pełniła rolę młotka.

Sara aż nazbyt dobrze znała to podejście.

– Na razie wolę się kierować tym, co mi podpowiada intuicja.

– A co ci podpowiada?

– Że… – zająknęła się, mając już na końcu języka wyznanie, że kocha Jeffreya, ale nie umiała się przemóc, żeby powiedzieć to głośno.

Cathy chyba wyczuła przyczynę jej wahania.

– A co z twoim pieprzeniem się na okrągło?

Nie potrafiła dokładnie nazwać tego, co poczuła, gdy schronili się przed burzą w jaskini, podjęła jednak nieśmiałą próbę:

– Sama nie wiem dlaczego, ale nawet po tym wszystkim, co się tu stało, nadal mu ufam. Czuję się przy nim bezpieczna.

– To już poważna sprawa.

– Owszem. Podejrzewam, że znasz mnie lepiej, niż sądziłam.

– Chyba tak. – Cathy głośno westchnęła z rezygnacją. – Ale i ja powinnam ci bardziej ufać.

Sara zbyła tę uwagę milczeniem.

– W końcu nie mogę cię ochraniać przed całym światem.

– Bo wcale tego nie potrzebuję. Może i chciałabym, ale nie jest mi to potrzebne. – Chcąc nieco osłabić wrażenie, dodała: – Niemniej kocham cię za to, że zawsze jesteś gotowa mi pomóc.

– Ja też cię kocham, dziecino.

Sara pozwoliła sobie na głośne westchnienie, czując, że wszystko wali jej się na głowę. Zwykle w trudnych sytuacjach zaczynała marzyć tylko o tym, żeby znaleźć się przy matce w kuchni i słuchać jej gadania. Od wczesnego dzieciństwa traktowała matkę jak punkt odniesienia w swoim życiu. Teraz jednak marzyła wyłącznie o tym, by zasnąć z głową opartą na ramieniu Jeffreya. Sama była zaskoczona tą przemianą. Jeszcze nigdy dotąd nie myślała w ten sposób o żadnym chłopaku. Nawet gdy wydawało jej się, że kocha Steve’a Manna, kiedy wszystko traktowała jeszcze tak strasznie emocjonalnie, nigdy nie odczuwała aż tak palącej potrzeby jego towarzystwa. Jeffrey działał na nią jak narkotyk, od którego ciągle bardziej się uzależniała. Czuła się schwytana w pułapkę bez wyjścia, mogła tylko czekać, żeby się przekonać, co będzie dalej.

– Muszę już kończyć, mamo – powiedziała. – Zadzwonię jutro, dobrze?

– Uważaj na siebie – odparła Cathy. – Zostawię ci kilka babeczek.

Zaczekała, aż matka odłoży słuchawkę. Chciała już zrobić to samo, gdy złowiła jakiś szum na linii, szmer czyjegoś oddechu, a dopiero potem pstryknięcie przerywanego połączenia.

Ktoś podsłuchiwał jej rozmowę.

Podeszła do drzwi i wyjrzała przez szybę na korytarz. Światła w domu pogrzebowym pogasły już dawno temu, kiedy White poszedł do domu. Wiedziała, że jest jeszcze stażysta o imieniu Harold, który mieszka w przybudówce nad garażem, White uprzedził ją jednak, że po godzinach chłopak zamyka się na cztery spusty i nie wychyla nosa na zewnątrz, chyba że musi pomóc przy transporcie zwłok.

Podniosła jeszcze raz słuchawkę i wcisnęła klawisz opatrzony nalepką z napisem „Służb.”.

Dopiero po szóstym sygnale rozległ się zaspany głos:

– Słucham.

– Harold?

– Aha. – Doleciał ją szelest, jakby stażysta usiadł w pościeli. Najwyraźniej go obudziła. Po chwili rzucił głośniej: – Halo!

– Nie podnosiłeś przed chwilą słuchawki telefonu?

– Co?

Postanowiła zacząć od początku.

– Mówi Sara Linton. Jestem jeszcze w sali sekcyjnej.

– Ach, tak… – mruknął. – Pan White mówił mi, że zostanie pani po godzinach. – Zamilkł i sądząc po odgłosie, ziewnął szeroko. – Przepraszam – bąknął, po czym syknął pod nosem: – Jezu…

Rozciągnęła kabel słuchawki na całą długość, żeby jeszcze raz wyjrzeć przez okienko w drzwiach na korytarz. Jakiś samochód skręcił na parking i po ścianach głównego holu przesunął się odblask świateł reflektorów. Przeszła szybko do okna i osłoniła oczy dłonią, żeby dojrzeć, kto przyjechał. Auto wykręciło na wolne miejsce obok jej bmw i stanęło, ale światła nie zgasły.

– Halo! – powtórzył wyraźnie poirytowany Harold.

– Przepraszam – powiedziała. – Chciałam właśnie wyjść, tylko…

– Ach, tak. Zaraz zejdę i pani otworzę.

– To zbyteczne… – zaczęła, ale już odłożył słuchawkę.

Ponownie wyjrzała na parking, próbując dostrzec w oślepiającym blasku reflektorów, czy ktoś idzie w stronę drzwi. Minęło jednak kilka minut, zanim w snopach światła dojrzała niewyraźny cień człowieka. Harold zapalił światło w głównym holu i stał przed drzwiami frontowymi, podobnie jak ona osłaniając oczy dłonią i wyglądając na zewnątrz. Był w samej piżamie i ziewał szeroko, kiedy do niego podeszła.

– Kto to może być, do diabła? – mruknął, wkładając klucz do zamka.

– Zauważyłam tylko… Urwała, gdyż z rozklekotanej półciężarówki wysiadł Jeffrey. Z nastawionego bardzo głośno radia leciała jakaś piosenka country. Zmełła w ustach przekleństwo i rzuciła stażyście:

– Dziękuję, że zechciałeś mi otworzyć drzwi.

– Nie ma za co – mruknął i po raz kolejny ziewnął tak szeroko, że mogła policzyć plomby w jego zębach trzonowych. Przekręcił klucz i otworzył przed nią drzwi.

Wyszła już przed dom pogrzebowy, lecz odwróciła się i zapytała szybko:

– Czy jest ktoś jeszcze w budynku? Harold zerknął przez ramię.

– Żywego ducha.

Znowu ziewnął szeroko, jednakże częstotliwość jego ziewania nasunęła jej wątpliwości, czy faktycznie spał, kiedy zadzwoniła. Chciała zapytać o to wprost, lecz machnął jej ręką na pożegnanie, zamknął przed nosem oszklone drzwi i ziewnął ponownie, jakby specjalnie dla niej.

Od Jeffreya czuć było alkoholem z daleka, jakby się znalazła w pobliżu browaru. W dodatku ruszył jej na spotkanie wyraźnie chwiejnym krokiem. Aż przystanęła pośrodku parkingu. Nie uważała go za abstynenta, ale jak dotąd ograniczał się zawsze do okazyjnej lampki wina czy jednego piwa. Jednak poznawszy jego matkę, nawet za bardzo się nie zdziwiła, chociaż fakt, że postanowił się upić właśnie tego wieczoru, odebrała jak sygnał ostrzegawczy, na który ani trochę nie była przygotowana.

– Cześć – rzuciła ostrożnie.

Uśmiechnął się głupkowato i wyciągnął w górę palec wskazujący, jakby chciał, żeby umilkła i posłuchała płynącej z radia piosenki Wise men say Elvisa Presleya.

– Jeffrey…

Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie, podejmując żałosną próbę poprowadzenia jej do tańca.

Spojrzała na półciężarówkę, która prawdopodobnie liczyła więcej lat niż ona. W kabinie spostrzegła tylko Jedną szeroką kanapę, do złudzenia przypominającą tę, którą widziała w jaskini. Z podłogi wystawała masywna dźwignia biegów.

– Prowadziłeś w takim stanie? – zapytała.

– Cii… – syknął, do tego stopnia zionąc piwskiem, że aż odwróciła głowę.

– Ile wypiłeś?

Zamruczał w rytm piosenki, po czym podchwycił refren:

– „Falling in love… with… you…”

– Jeffl

– Kocham cię, Saro.

– Bardzo się cieszę – powiedziała, odpychając go lekko. – Ale lepiej wracajmy do domu, dobrze?

– Nie mogę wrócić do Oposa.

Położyła mu dłonie na ramionach, jakby w ten sposób chciała go przytrzymać w pozycji wyprostowanej.

– Owszem, możesz.

– Aresztowali Roberta.

Nieco zaskoczyła ją ta wiadomość, ale powstrzymała się od komentarza.

– Porozmawiamy o tym, jak wytrzeźwiejesz.

– Przecież jestem trzeźwy.

– Jak diabli.

Obejrzała się, żeby sprawdzić, czy Harold stoi jeszcze przy drzwiach.

– Pojedźmy gdzieś – zaproponował Jeffrey i odwrócił się, by usiąść za kierownicą półciężarówki.

– Zaczekaj…

W porę wyciągnęła ręce, żeby go przytrzymać, kiedy poleciał do tyłu. Zaparła się o jego plecy, potem o pośladki i wepchnęła go do kabiny auta. Usiadł i wybełkotał:

– To był… strasznie męczący dzień…

– Nie mogę uwierzyć, że w tym stanie usiadłeś za kierownicą.

– A co? Kto mnie tu aresztuje? – wycedził. – Gdyby nie ja, Hoss nawet Roberta nie wsadziłby za kratki. – Położył ręce na kierownicy. – Boże, co za chryja… Całe miasto zwariowało, ledwie się tu pokazałem.

– Spadaj stąd. – Trąciła go łokciem w bok.

– Żaden mężczyzna nie powinien pozwolić kobiecie prowadzić.

Zaśmiała się i pchnęła go mocniej.

– No, rusz się, dryblasie. Jutro rano też będziesz mężczyzną.

Pod jego nogami zadzwoniły puste butelki po piwie, kiedy przesuwał się na miejsce pasażera. Schylił się, pogrzebał wśród nich i mruknął:

– Cholera. Piwo się skończyło.

– Jeszcze zdążymy kupić – odparła.

Wsunęła się za kierownicę i zatrzasnęła drzwi. Głośny metaliczny trzask rozszedł się echem po szoferce. Sięgnęła do stacyjki, ale nie było w niej kluczyków.

– Pewnie dostanie wyrok śmierci – rzekł Jeffrey rozpaczliwym tonem. – Jezu… – Ukrył twarz w dłoniach.

Jeszcze raz obejrzała się na oszklone drzwi domu pogrzebowego, nie mając pojęcia, jak zareagować. Podczas praktyki na izbie przyjęć szpitala Grady’ego nieraz miała do czynienia z pijanymi i świetnie wiedziała, że dyskusje z nimi nie mają żadnego sensu, skoro chwilowo nie są zdolni do logicznego myślenia.

– Gdzie masz kluczyki? – zapytała.

Odchylił się do tyłu, oparł głowę o tylną szybę i zamknął oczy.

– W kieszeni.

Popatrzyła na niego z mieszanymi uczuciami, bo nie wiedziała, czy dać mu po pysku, czy objąć, przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Po namyśle poprosiła tylko:

– Przesuń się jeszcze trochę.

Kiedy to zrobił, wsunęła rękę do jego kieszeni.

Uśmiechnął się i wepchnął jej dłoń trochę głębiej. Zaskoczyło ją, że nawet po pijanemu okazywał tak silne Pożądanie.

– Już? – mruknął, kiedy odnalazła kluczyki i wyciągnęła rękę z kieszeni.

– Przykro mi – odparła rozbawiona, wkładając kluczyk do stacyjki.

– A co powiesz na małe lizanko? Zaśmiała się głośno.

– Zdaje się, że to ty jesteś pijany, a nie ja. – Przekręciła kluczyk i odetchnęła z ulgą, kiedy silnik zaczął pracować. – Zapnij pas.

– Tu nie ma żadnych pasów – odparł, przysuwają się do niej.

Naparła na dźwignię i wrzuciła wsteczny bieg. Jeffrey usadowił się tak, żeby mieć dźwignię między nogami.

– Ile wypiłeś? – spytała z zaciekawieniem.

– Za dużo – przyznał szczerze, pocierając oczy. Kiedy wycofała wóz sprzed wejścia i blask neonu na dachu domu pogrzebowego wlał się do szoferki, naliczyła co najmniej osiem pustych butelek taczających się po podłodze. Jeffrey miał na nogach wielkie czarne buty, których przedtem nie widziała. Podwinęła mu się jedna nogawka dżinsów, odsłaniając owłosioną łydkę.

Wyprowadziła samochód na autostradę i zapytała:

– Kiedy aresztowali Roberta?

– Niedługo po tym, jak się rozstaliśmy – mruknął, rozcierając sobie czoło, którym uderzył w boczną szybę na zakręcie. – Poprosił, żebym przyjechał do niego. Nawet się ucieszyłem, że chce ze mną rozmawiać.

Umilkł na dłużej, toteż zapytała:

– I co ci powiedział?

– Przyznał się do winy. – Jeffrey z rezygnacją machnął ręką. – Stałem na wprost niego w tym wielkim idiotycznym salonie w domu rodziców Jessie, a on, patrząc mi w oczy, przyznał się otwarcie do zabójstwa.

Wyłowiwszy sens z tej chaotycznej relacji, powiedziała cicho:

– Przykro mi.

– Wrócił ze sklepu i zwyczajnie go zastrzelił. O nic nie pytał.

Mogła tylko powtórzyć:

– Przykro mi.

– Miałaś rację.

– To marna pociecha.

– Naprawdę?

Zerknęła na niego. Sprawiał wrażenie, jakby powoli dochodził do siebie, ale z ust wciąż śmierdziało mu tak, że szybko odwróciła głowę i skupiła się na prowadzeniu auta.

– Oczywiście – odparła. Położyła mu rękę na kolanie. – Przykro mi, że tak to się skończyło. Wiem, że robiłeś wszystko, co w twojej mocy, by ratować przyjaciela.

– Coś takiego. Od razu wiedziałaś, że Robert kłamie, a ja ci tłumaczyłem, że jesteś w błędzie, ale myślę, że jednak miałaś rację. To znaczy… Moim zdaniem teraz jeszcze bardziej kłamie.

Sara wpatrywała się w drogę.

– Myślisz, że próbuję ratować przyjaciela, ale to nieprawda. Wiem, jak to wygląda z boku. Wiem, że jego relacja trzyma się kupy. Ale to przecież gliniarz. Miał wystarczająco dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć i tak dopracować szczegóły, by nie można się było do niczego przyczepić. – Po stu kał się palcem w czoło, nie za każdym razem trafiając. – Mam przeczucie. Za długo służę w policji, żeby się nie orientować, kiedy ludzie kłamią.

– Porozmawiamy o tym jutro – odparła, zdając sobie sprawę, że i tak nic nie wskóra.

Oparł głowę na jej ramieniu i powtórzył:

– Kocham cię, Saro.

Poprzednio zbyła to milczeniem, ale teraz poczuła się zobligowana, żeby odpowiedzieć.

– Chyba rzeczywiście za dużo wypiłeś.

– Mylisz się – burknął, zionąc piwskiem. – Wcale nie wiesz, co naprawdę czuję.

Ścisnęła go lekko za kolano i wrzuciła czwarty bieg.

– Spróbuj się zdrzemnąć.

– Wcale nie chcę spać – zaoponował. – Chcę z tobą rozmawiać.

– Powiedziałam, że porozmawiamy jutro.

Zwolniła przed skrzyżowaniem, usiłując sobie przypomnieć, w którą stronę powinna skręcić. Wielki billboard z reklamą banku wydał jej się znajomy, toteż wybrała drogę w lewo.

– Dobrze jadę? – zapytała.

– Dlaczego ludzie mówią szczerze o swoich uczuciach tylko wtedy, gdy są pijani? – zapytał retorycznie. – Bo przecież alkohol zawsze skłania człowieka do mówienia prawdy.

– Nie wiem, dlaczego tak jest – odparła, z radością witając stację benzynową, którą widziała tego ranka. W sąsiadującym z nią sklepie panowały ciemności, prawdopodobnie już od dawna był zamknięty, podobnie jak wszystkie inne w tym mieście.

– Kocham cię.

Zaśmiała się, nie mając pojęcia, jak zareagować.

– Skręć tutaj – rzekł, a gdy się zawahała, złapał kierownicę i obrócił nią gwałtownie.

– Jeffrey! – krzyknęła, a serce podeszło jej do gardła, gdy spostrzegła, że skierował ją w jakąś polną żwirową drogę.

– Jedź dalej prosto – mruknął, wskazując mrok za przednią szybą.

Zdążyła wyhamować i opanowała samochód.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytała.

– Jeszcze kawałek.

Pochyliła się nad kierownicą, próbując dojrzeć coś w przodzie. Zauważyła w snopach reflektorów zwalone drzewo i zatrzymała wóz.

– Dalej nie pojedziemy.

– Jeszcze tylko trochę.

Przerzuciła na luz, zaciągnęła ręczny hamulec i obróciła się do niego.

– Jeffrey, jest już bardzo późno. Ja jestem zmęczona, a ty pijany…

Pocałował ją szybko, ale nie tak, jak do tego przywykła, tylko pospiesznie i gwałtownie, sięgając do zapięcia jej dżinsów.

– Zaczekaj…

– Tak bardzo cię pragnę.

W to nie wątpiła, widząc silne wybrzuszenie jego spodni, i chociaż jej zmysły zaczynały reagować na jego dotyk, seks był akurat ostatnią rzeczą, jaka chodziła jej teraz po głowie.

– Saro… – szepnął i wpił się ustami w jej wargi tak mocno, że ledwie mogła oddychać.

Udało jej się go trochę odsunąć, a gdy spuścił głowę i zaczął ją całować po szyi, mruknęła:

– Nie tak szybko.

– Pragnę cię. Tak jak ostatniej nocy.

– Wczoraj nie siedzieliśmy w samochodzie stojącym na pustkowiu.

– No to udawajmy, że jesteśmy gdzie indziej. Na przykład na plaży.

Wsunął jej dłonie pod pośladki i szarpnął do siebie, aż pisnęła, gdy nie wiedzieć kiedy znalazła się w pozycji horyzontalnej ze stopami opartymi o jedne drzwi i głową wciśniętą w drugie. Przypomniała sobie, że po raz ostatni znajdowała się w takiej pozycji w szoferce półciężarówki, gdy była w dziesiątej klasie.

Jeffrey próbował się na niej ułożyć, ale wziąwszy pod uwagę, że oboje byli dorosłymi ludźmi dość słusznego wzrostu ściśniętymi na przestrzeni o długości najwyżej półtora metra, kolejne próby kończyły się niepowodzeniem.

– Kochanie – mruknęła, mając zamiar przemówić mu do rozsądku.

Kiedy podniosła mu głowę do góry i spojrzała prosto w oczy, zaskoczyło ją, że dostrzegła w nich jedynie błyski pożądania.

– Kocham cię – rzekł i pochylił się, żeby ją pocałować. Tym razem odwzajemniła pocałunek, mimo wszystko próbując ostudzić jego zapał. Na szczęście nie był już tak gwałtowny. Gdy podniósł głowę dla zaczerpnięcia tchu, powtórzył:

– Kocham cię.

– Wiem – odparła, wodząc dłonią po jego karku. Znowu uniósł głowę i spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby po raz pierwszy od spotkania przed domem pogrzebowym ujrzał ją wyraźnie. Miał przy tym zrozpaczoną minę, jakby czuł się odrzucony przez wszystkich i w niej widział jedyną nadzieję dla siebie.

– Tak dobrze? – zapytał. Pokiwała głową, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Tak dobrze? – powtórzył.

– Tak – mruknęła, pomagając mu ściągnąć z siebie dżinsy.

Chociaż fizycznie była na to gotowa, spięła się wyjątkowo, kiedy w nią wszedł. Szybko zasłoniła sobie czubek głowy dłonią, żeby nie walić nią w klamkę przy każdym ruchu. Zwróciła uwagę na kartkę wetkniętą za osłonę przeciwsłoneczną, na której kobiecą ręką była spisana lista zakupów. Między ruchami Jeffreya zaczęła odczytywać kolejne pozycje: jajka… mleko… sok… papier toaletowy…

Próbowała się nieco przesunąć, żeby dźwignia biegów nie uwierała jej w bok, przez co jak gdyby zdopingowała go do skończenia, bo zaraz znieruchomiał i legł na niej całym ciężarem.

Przyłożyła sobie dłoń do czoła, zastanawiając się, jak w ogóle mogła do tego dopuścić.

– No cóż, to było nawet romantyczne – mruknęła. Nie odpowiedział, a gdy położyła mu rękę na karku, obrócił głowę i głośno sapnął. Spał jak zabity.

Obudziła się z dotkliwym bólem głowy, który emanował z karku i rozprzestrzeniał się pod czaszką, jakby ściskano jej mózg w imadle. Nawet nie umiała sobie wyobrazić, jak tego ranka będzie czuł się Jeffrey, ale w głębi ducha miała nadzieję, że jeszcze gorzej niż ona. Zdarzało jej się miewać nieudane kontakty seksualne, ale wczorajsza przygoda nadawała się z pewnością na pierwsze miejsce tej, na szczęście krótkiej, listy.

Usiadła na kanapie i macając stopami w poszukiwaniu butów, zaczęła się zastanawiać, która może być godzina. Biorąc pod uwagę jaskrawe słońce wlewające się przez okno do pokoju, oceniła, że co najmniej dziesiąta. Ale rzut oka na zegar wystarczył, by się przekonała, że dochodziła dwunasta.

– Niech to… – mruknęła, unosząc w górę ręce. Miała wrażenie, że mięśnie karku zawiązały jej się w ciasny supeł, a kręgosłup pozostał wygięty na kształt litery S od spania w niewygodnej pozycji.

Szeroko wymachując rękoma, wstała i ruszyła do drzwi, by rozejrzeć się za Neli. W kuchni nikogo nie było, umyte talerze i garnki piętrzyły się na suszarce. Przez okno dostrzegła gospodynię na sąsiednim podwórku, stojącą z siekierą uniesioną wysoko nad głową. Neli wzięła tęgi zamach i uderzyła siekierą w łańcuch, którym psy były przywiązane do drzewa.

– Co to było? – rozległ się za jej plecami czyjś głos.

Odwróciła się na pięcie i popatrzyła na ciemnowłosego chłopaka stojącego w drzwiach. Miał na sobie tylko szorty, bez koszuli. Jego wąska klatka piersiowa była lekko zapadnięta.

– Jared?

– Tak, proszę pani – odparł, rozglądając się po kuchni. – Gdzie mama?

– Na podwórku – wyjaśniła, zachodząc w głowę, czy Neli wyjawiła synowi, co zamierza. Prawdę powiedziawszy, i ją to ciekawiło.

Jared ruszył do wyjścia, szurając butami o podłogę. Sara świetnie znała to zjawisko występujące prawie u wszystkich chłopców w tym wieku. Dziwnym sposobem większość z nich aż do dwudziestego roku życia nie mogła się nauczyć prawidłowego podnoszenia nóg, tylko ciągała je po ziemi.

Wyszła za nim przed dom, trzymając się parę metrów w tyle, żeby nie ubrudzić sobie nóg w tumanach kurzu wzbijanych przez niego na ścieżce. Przypominał jej niezgrabnego Pataszona ze starych komiksów.

Przed gankiem domu sąsiada Neli wiązała psy na smyczach. Na widok Jareda zapytała:

– Czemu wstałeś z łóżka?

– Bo się nudzę.

– Powinieneś był o tym pomyśleć, zanim zdecydowałeś, że za kiepsko się czujesz, by iść na wycieczkę. – Uśmiechnęła się do Sary. – Przedstawiłeś się doktor Linton?

– Doktor? – powtórzył wyraźnie przestraszony.

– Lepiej natychmiast kładź się z powrotem, zanim ją poproszę, żeby ci zmierzyła gorączkę.

Sara zwróciła uwagę na dziwnie znaną jej reakcję chłopaka – pogardliwe wygięcie ust i błyski irytacji w oczach. Aż przyłapała się na tym, że gapi się na niego z rozwartymi ustami.

– O co chodzi? – zapytał, zerkając na nią podejrzliwie.

Pokręciła głową, nie mogąc dobyć z siebie głosu. Jego podobieństwo do Jeffreya było uderzające.

Neli spostrzegła jej osłupienie i pospiesznie zagnała syna z powrotem do domu:

– No, już, zmykaj stąd. I zabierz siekierę. Podreptał do kuchennych drzwi, wlokąc za sobą ciężką siekierę. Sara przygryzła wargi, żeby nie wyskoczyć z cisnącym jej się na usta pytaniem.

Neli cmoknęła głośno i szarpnęła smyczami. Psy natychmiast się uspokoiły i wlepiły w nią ślepia.

– Masz taką minę, jakbyś chciała coś powiedzieć.

– To nie moja sprawa.

– Mnie to nigdy nie powstrzymywało – odparła Neli, prowadząc oba boksery przed fronton domu. – Jeffrey o niczym nie wie.

Sara pokiwała głową, chcąc dać do zrozumienia, że słyszała, bo nadal nie ufała swoim możliwościom powstrzymania się od komentarza.

Neli odwróciła się przed drzwiami i z głośnym westchnieniem usiadła na schodkach werandy.

– Wzięliśmy z Oposem ślub parę tygodni po wyjeździe Jeffreya do Auburn.

– I nic mu nie powiedziałaś?

– Żeby rzucił studia i ożenił się ze mną? – zapytała, klepiąc psa po łbie. – Nic by z tego nie wyszło. Już po tygodniu skoczylibyśmy sobie do oczu. Ja mu działałam na nerwy, bo zawsze skwapliwie wytykałam wszystkie błędy, a on mnie, bo nigdy nie chciał przyznać, że mam rację.

Sara wpatrywała się w nią w milczeniu.

– Na pewno postąpiłby jak należy – ciągnęła Neli. – A ja nie chciałam, żeby ktoś się ze mną żenił tylko dlatego, że tak należy. – Bokser położył się na grzbiecie, zaczęła go więc drapać po brzuchu. – Poza tym, kocham Oposa. Lubiłam go od początku. A gdy Jeffrey wyjechał, od razu zaczął się do mnie przystawiać. Później urodziłam Jareda, krótko potem Jen… – Uśmiechnęła się niewyraźnie. – Bardzo krótko. No i teraz jesteśmy rodziną, mamy wspólne życie. Opos to dobry człowiek. Jeśli musi zostać choćby na pięć minut po zamknięciu sklepu, zawsze dzwoni i uprzedza, że się spóźni. Nie wstydzi się, gdy kupuje dla mnie podpaski albo tampony w supermarkecie i ani razu nie powiedział, że jestem gruba albo źle w czymś wyglądam, nawet jak przez trzy lata po urodzeniu Jen chodziłam tylko w luźnych dresach. Wiem, gdzie jest o każdej porze dnia, i mogę być pewna, że jak puszczę bąka w kościele, weźmie za to winę na siebie. – Zmierzyła Sarę uważnym spojrzeniem i dodała: – Lubię swoje życie takim, jakie jest.

– Nie sądzisz, że Jeffrey ma prawo znać prawdę?

– Po co? To Opos jest ojcem Jareda, to on zmieniał mu pieluchy i nosił na rękach po całym pokoju, gdy ja padałam już z nóg. On podpisuje uwagi w szkolnym dzienniczku i wozi go na treningi ligi juniorów. Na pewno żaden z nich nie chciałby robić burzy w szklance wody, więc nie widzę ku temu żadnego powodu.

– Rozumiem.

– Czyżby?

– W każdym razie ja mu tego nie powiem – zapewniła Sara, nie mając pojęcia, czy zdoła utrzymać coś takiego w sekrecie.

– Źle się złożyło, że Jeffrey wrócił akurat teraz – mówiła dalej Neli. – Bóg jeden wie, jak bardzo się na niego wściekałam, że tak długo się nie pokazuje, ale to już historia. Zbyt wiele się wydarzyło od tamtej pory. – Zrzuciła kapeć i zaczęła palcami stopy drapać po brzuchu drugiego psa, który też domagał się pieszczot. – Jeffrey wyrósł na porządnego faceta. Naprawdę. Jest w nim sporo dobrego, jak u Oposa, tyle że trzeba zedrzeć to, co jest na wierzchu, by się do tego dobrać. Nawet nie wiem, jak to określić, ale moim zdaniem, wyrósł na kogoś, kogo zawsze w nim widziałam, pod warunkiem, że zdoła wyrwać się z… – zamilkła i ruchem głowy wskazała ulicę -…z tej zapadłej dziury, gdzie wszyscy myślą, że znają cię na wylot, i nie wahają się ani przez chwilę przed mówieniem głośno, co o tobie sądzą.

– Reggie Ray dał mi tego zasmakować.

– Nie słuchaj tego prostackiego durnia – mruknęła. – To jeden z najgorszych typków. Wciąż powtarza, że urodził się na nowo, ale taki musiałby się rodzić na nowo ze sto razy, zanim zmieniłby się w porządnego faceta.

– Na mnie zrobił całkiem niezłe wrażenie.

– W takim razie za mało jeszcze słyszałaś – ostrzegła Neli. – Są dwie podstawowe rzeczy, które powinnaś wiedzieć o tutejszych mieszkańcach, Saro: Rayowie sądzą, że ich gówno śmierdzi inaczej, a Kendallowie to zwykła hołota. – Skinęła głową w kierunku własnego podwórka i dodała: – Pewnie nie powinnam się za bardzo wymądrzać, biorąc pod uwagę te śmieci, którymi Opos ozdobił nasz dom, ale przynajmniej moje dzieciaki nie chodzą do szkoły w brudnych ciuchach.

– Kim są Kendallowie?

– Prowadzą warzywniak na końcu miasta. To bezwzględne łotry, co do jednego. Nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko biedzie, w końcu sami z Oposem zrobiliśmy z niej dzieło sztuki, ale to przecież nie oznacza, że można puszczać dzieci z karkami zarośniętymi brudem i błotem pod paznokciami. Gdybyś spotkała któreś z nich w sklepie, musiałabyś wstrzymać oddech, tak śmierdzą. – Z dezaprobatą pokręciła głową. – Kilka lat temu któreś przywlokło wszy do szkoły, zaraziło nimi całą dziewiątą klasę.

– Nikt nie powiadomił opieki społecznej? Neli prychnęła pogardliwie.

– Hoss przez lata próbował wygryźć całą tę rodzinkę z miasta. Stary budził przerażenie, wyżywał się na żonie, bił dzieci, katował psy. Najlepszą rzeczą, jaką w życiu osiągnął, był atak serca, który powalił go trupem, gdy kosił trawę na placu za sklepem ogrodniczym. – Jeszcze raz pokręciła głową. – Niemniej zostawił żonę w ciąży i właśnie to najmłodsze okazało się najgorsze. Dzięki Bogu, że nie chodzi do jednej klasy z Jaredem. Nie ma dnia, żeby go nie wyrzucili ze szkoły za bójki, kradzieże i Bóg wie, co jeszcze. W ubiegłym tygodniu rzucił się z pięściami na dziewczynkę. Cholerny szczeniak idzie w ślady ojca.

– To rzeczywiście straszne – przyznała Sara, choć w głębi ducha żal jej było chłopaka. Często się zastanawiała, czy takie dzieci miałyby szansę wyrosnąć na porządnych ludzi pod opieką innych rodziców. Nigdy nie wierzyła w teorię „złych genów”, lecz wyglądało na to, że Neli, podobnie jak wszyscy tutaj, jest gorącą zwolenniczką zasady, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– Późno wczoraj wróciliście – powiedziała gospodyni, najwyraźniej chcąc zmienić temat.

– Mam nadzieję, że was nie obudziliśmy.

– Ja i Opos byliśmy już na nogach. Ten głupiec walnął wczoraj szczęką o ladę w sklepie. Tylko nie pytaj mnie, jak to zrobił. W każdym razie przez całą noc bolał go ząb. Przewracał się w łóżku, aż miałam ochotę go udusić.

Na ulicy przed domem pojawił się wolno sunący samochód, którym jechała kobieta z dzieckiem. Trzymała na kierownicy rozpostartą kartkę papieru, chyba z planem drogi.

– Jeffrey trochę za dużo wypił – mruknęła Sara. Neli popatrzyła na nią w zdumieniu.

– Jeszcze nigdy nie widziałam go pijanego.

– Przy mnie też mu się to dotąd nie zdarzyło.

Neli utkwiła w niej świdrujące spojrzenie, jakby chciała przeniknąć na wylot jej myśli.

– Poszło o Julię?

– Jaką Julię?

Gospodyni szybko odwróciła głowę i popatrzyła na ulicę. Samochód, który dopiero co zniknął im z oczu, podjechał tyłem i zatrzymał się na wysokości podjazdu.

– Kim jest Julia? – powtórzyła Sara. – Nie powiesz? Neli wstała ze schodków.

– Lepiej porozmawiaj o tym z Jeffreyem.

– O czym?

Pomachała ręką do kobiety wysiadającej z auta i zawołała:

– Trafiła pani!

Tamta uśmiechnęła się szeroko. Chłopczyk od razu podbiegł do psów, objął pierwszego z nich rączkami i przytulił się do niego.

– Wyglądają dokładnie tak, jak na zdjęciach.

– Ten to Henry – wyjaśniła Neli, wskazując pierwszego boksera. – A to Lucinda, ale prawdę mówiąc, reaguje tylko na zdrobnienie Lucy. – Wyciągnęła końce smyczy w kierunku chłopca, który chwycił je ochoczo.

Nieznajoma otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, lecz Neli pospiesznie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła kilka złożonych banknotów.

– To powinno wystarczyć na ich sterylizację. Jakoś z mężem nie mogliśmy się na to zdecydować.

– Bardzo dziękuję – odparła kobieta, której gotówka z pewnością pomogła w podjęciu decyzji. – Czy mają jakieś szczególne upodobania żywieniowe?

– Nie, żrą wszystko – odparła Neli. – Prawie ciągle są głodne. I uwielbiają dzieci.

– Są wspaniałe! – wykrzyknął chłopczyk z takim entuzjazmem, z jakim dzieci w jego wieku przekonują rodziców, że zostaną kiedyś astronautami czy prezydentami, jeśli tylko dostaną to, czego chcą.

– No cóż… – mruknęła Neli, zerknąwszy na Sarę. – Muszę się zbierać. Trzeba skończyć pakowanie rzeczy. Ludzie od przeprowadzki mają przyjechać o drugiej.

Kobieta uśmiechnęła się do niej.

– Szkoda, że nie będziecie mogli się nimi opiekować w mieście.

– Właściciel domu postawił sprawę jasno. – Neli wyciągnęła rękę na pożegnanie. – Jeszcze raz dziękuję.

– To ja dziękuję – odparła nieznajoma, serdecznie ściskając jej dłoń. Pożegnała się także z Sarą i upomniała chłopca: – Podziękuj pani, kochanie.

Malec wymamrotał nieśmiałe „dziękuję”, ale był już całkowicie pochłonięty psami. Pociągnął je w stronę samochodu, a gdy ruszyły, biegł za nimi wielkimi susami, ledwie mogąc utrzymać na smyczy niesforne zwierzaki.

Kiedy kobieta zajęła miejsce za kierownicą, Sara obejrzała się na Neli, lecz ta szybko uniosła rękę, nakazując jej milczenie. Po chwili wyjaśniła:

– Dałam ogłoszenie do gazety. Szkoda, żeby takie psy się marnowały, kiedy są ludzie, którzy zajmą się nimi z ochotą.

– A co powiesz sąsiadowi, kiedy wróci z pracy?

– Że zerwały się z łańcucha. – Wzruszyła ramionami. – Pójdę lepiej zobaczyć, co porabia Jared.

– Neli…

– O nic mnie nie pytaj, Saro. I tak za dużo gadam. A o pewnych sprawach powinnaś się dowiedzieć tylko od Jeffreya.

– Nie za bardzo się pali, żeby mi o czymkolwiek opowiadać.

– Jest teraz u swojej matki – rzuciła Neli. – Nie bój się, stara wróci dopiero za kilka godzin. We wtorki zostaje po lunchu w szpitalu.

– Posłuchaj…

Jednakże Neli powstrzymała ją, unosząc rękę, i poszła do domu.

Przemierzywszy dwukrotnie całą długość ulicy, doszła do wniosku, że może popatrzeć na nazwiska wypisane na skrzynkach na listy, zamiast próbować sobie przypomnieć wygląd rodzinnego domu Jeffreya. Odnalazła tę z napisem „Tolliver” zaledwie pięć posesji od domu Neli i odetchnęła z ulgą, mając nadzieję, że nikt nie widział, jak robi z siebie idiotkę. Poczuła się tym bardziej głupio, gdy ujrzała stojącą na podjeździe półciężarówkę Roberta.

W dziennym świetle dom sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zaniedbanego niż wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Ściany, przez lata pokrywane kolejnymi warstwami farby, teraz przypominały powierzchnię wzburzonej i spienionej wody. Na frontowym trawniku dominowało przygnębiająco brązowe zielsko, a rosnące przed gankiem drzewo o powykręcanych konarach wyglądało tak, jakby miało lada chwila runąć.

Zewnętrzne drzwi były otwarte na oścież, a siatkowe tylko przymknięte, lecz mimo to zapukała w nie i zawołała:

– Jeffrey?

Nikt się nie odezwał. Usłyszała jednak gdzieś w głębi domu stukot drzwi, toteż weszła do środka i powtórzyła:

– Jeffrey?

– Sara? – zdziwił się, wchodząc do saloniku. W jednym ręku trzymał niewielki palnik gazowy, a w drugim klucz francuski.

– Neli powiedziała, że cię tu znajdę.

– Aha – mruknął, spoglądając gdzieś ponad jej ramieniem. Machnął palnikiem i wyjaśnił: – Rura w kuchni pękła już jakieś dwa lata temu, od tamtej pory matka musiała zmywać talerze w łazience. – Kiedy nie odpowiedziała, ruchem ręki zaprosił ją do kuchni. – Muszę skończyć robotę, a potem jadę do aresztu, żeby zobaczyć się z Robertem. Ani trochę nie wierzę w to, co wczoraj wygadywał. Czuję, że jest coś, czego nie chciał mi powiedzieć.

– Strasznie tu tego dużo – mruknęła.

– Czego?

Wzruszyła ramionami, spoglądając na bałagan panujący w kuchni. Rozebrał całą szafkę pod zlewem, żeby wymienić kawałek rury.

– Zakręciłeś przynajmniej wodę? – spytała fachowo.

– A jak myślisz, co robiłem za domem? – odparł, siadając na podłodze.

Podniósł kawałek płótna ściernego i zaczął szlifować końcówkę odcinka miedzianej rury z gorliwością znamionującą amatora. Sara usiadła przy stole, z trudem się powstrzymując, by nie skrytykować wykonanej dotychczas pracy. Pomyślała, że gdyby jej ojciec to zobaczył, ani chybi nazwałby poczynania Jeffreya „babską robotą”.

– Postanowiłem iść na całość i wymienić cały ten odcinek – rzekł z wyraźną dumą w głosie.

– Aha. Nie potrzebujesz pomocy?

Obrzucił ją krytycznym spojrzeniem, nasuwającym wniosek, że podobnie jak prowadzenie pojazdu, również to zajęcie uznaje za wyłącznie męską dziedzinę. Wziąwszy pod uwagę, że razem z siostrą musiała się nauczyć od ojca, jak bezpiecznie obchodzić się z palnikiem, zarówno podłączanym do butli gazowej, jak i z acetylenowym, zanim jeszcze obie potrafiły wymawiać poprawnie ich nazwy, poczuła się z lekka urażona. Przełknęła jednak dumę i mruknęła:

– Nie powiedziałam ci wczoraj wieczorem, że…

– Jeśli o to chodzi – wtrącił pospiesznie – to bardzo przepraszam. Możesz mi wierzyć, że zwykle się tak nie upijam.

– Nie zauważyłam dotąd, żebyś to robił.

– A co do reszty… – zająknął się, a ona przysunęła sobie puszkę z topnikiem, by zająć czymś ręce.

– Niczym się nie przejmuj. Nie zamierzam się upierać przy konsekwencjach.

– Jakich konsekwencjach? Wzruszyła ramionami.

– Tego, co powiedziałeś.

– A co powiedziałem? – zapytał, coraz bardziej zdumiony.

– Nic ważnego – odrzekła, próbując otworzyć puszkę.

– Chodziło mi o to, co zrobiliśmy… – zaczął, lecz szybko skorygował: – Co ja zrobiłem.

– Wszystko w porządku.

– Nieprawda – zaprzeczył, wziął od niej puszkę i otworzył ją. – Nie jestem… – Urwał, jakby szukał właściwego określenia. – Zwykle nie jestem aż taki samolubny.

– Nie ma o czym mówić – odparła, chociaż jego pokrętne tłumaczenie podniosło ją trochę na duchu. Zanurzyła koniec pędzla w topniku i zaczęła go rozsmarowywać na końcu oszlifowanego już kolanka leżącego na stole. – Chciałam z tobą porozmawiać o tym szkielecie.

Mina mu zrzedła. W oczach pojawiły się błyski rezerwy.

– A konkretnie?

– To szczątki kobiety. W dodatku bardzo młodej.

Popatrzył na nią badawczo.

– Jesteś pewna?

– Kształt czaszki nie zostawia żadnych wątpliwości. Mężczyźni mają zwykle większe głowy. – Sięgnęła po taśmę i zmierzyła odległość między mocowaniami kranu w zlewie a wylotem kurka przy podłodze. – A ich czaszki są cięższe i zazwyczaj mają wałki kostne nad otworami oczodołów. – Odmierzyła tę samą długość na odcinku rury i zaznaczyła miejsce cięcia. – Ponadto mężczyźni mają dłuższe kły i szersze kręgi w kręgosłupie. – Wsunęła rurę pod gilotynę i szybko odcięła potrzebny fragment. – I przede wszystkim mają inną budowę miednicy. U kobiet są one szersze, przystosowane do rodzenia dzieci. – Zaczęła lekko czyścić płótnem ściernym koniec odciętego kawałka rury. – I mają wysuniętą kość łonową. Jeśli jej rozstaw jest mniejszy od dziewięćdziesięciu stopni, mamy do czynienia z kośćmi mężczyzny, a jeśli większy, to na pewno szkielet kobiety.

Jeffrey zaczął pospiesznie smarować koniec rury topnikiem, podczas gdy ona włożyła okulary ochronne. Z obojętną miną nasunął kolanko na rurę, czekając, aż Sara zapali palnik.

– A skąd wiesz, że zginęła w młodym wieku?

Sara wyregulowała płomień i skierowała go na łączenie, czekając, aż topnik zacznie wrzeć.

– Też po miednicy, której przednie części schodzą się przy kości łonowej. Jeśli ich krawędzie są pomarszczone i nierówne, oznacza to, że mamy do czynienia ze szkieletem młodej osoby. U ludzi starszych krawędzie są wygładzone.

Zgasiła palnik i przytknęła do rozgrzanej rury lut, obserwując, jak się topi i wypełnia łączenie.

– Poza tym, w przedniej części miednicy jest zagłębienie. U kobiety, która urodziła dziecko, pozostaje wyraźna szczelina w miejscu, gdzie kości się rozsunęły, by główka dziecka mogła się między nimi przecisnąć.

Odniosła wrażenie, że Jeffrey na chwilę wstrzymał oddech. Nie doczekawszy się na dalsze wyjaśnienia, zapytał:

– A ona miała dziecko?

– Tak. Na pewno rodziła.

Wyciągnął trzymany kawałek rury przed siebie.

– Kim jest Julia? – zapytała. Westchnął ciężko.

– Neli ci nie powiedziała?

– Kazała zapytać ciebie. Przesunął się, oparł plecami o szafkę, ułożył łokcie na kolanach i zapatrzył się w podłogę.

– To stara historia.

– Jak stara?

– Sprzed dziesięciu lat. Może nawet starsza.

– I co?

– Julia była… Sam nie wiem. Może zabrzmi to głupio, ale była tutejszą ladacznicą. – Otarł dłonią usta. – Robiła różne rzeczy. No, wiesz… dotykała chłopców. – Zerknął na nią i szybko odwrócił wzrok. – Wszyscy gadali, że bierze w usta, jeśli kupi się jej coś fajnego. Jakiś ciuch, lunch czy coś innego. Była bardzo biedna, więc…

– Ile miała lat?

– Była w naszym wieku. Chodziła ze mną i Robertem do jednej klasy.

Sara zaczęła się domyślać, co będzie dalej.

– Kupiłeś jej kiedyś coś ładnego? Spojrzał na nią z obrażoną miną.

– Nie. Nigdy nie musiałem płacić za takie rzeczy.

– No tak, jasne.

– Chcesz usłyszeć coś więcej, czy nie?

– Chcę usłyszeć, co się z nią stało.

– Po prostu pewnego dnia zniknęła – odparł, wzruszając ramionami. – Kręciła się po ulicach i nagle przepadła.

– Ale na tym nie koniec, prawda?

– Nie mogę… – urwał, a po chwili dodał: – Znalazłem to wczoraj w jaskini. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął złoty łańcuszek z wisiorkiem.

– Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś? Otworzył wisiorek w kształcie serduszka i spojrzał na jego zawartość.

– Nie wiem. Po prostu… – zawahał się. – Nie chciałem, żebyś dowiedziała się o mnie jeszcze jednej złej rzeczy.

– Jakiej?

– To tylko plotki – bąknął, patrząc jej w oczy. – Zwykłe plotki, Saro. Takie same bzdury, jakich mnóstwo wygadywano o mnie w tym mieście. Wystarczy, że raz się coś przeskrobie, a wszyscy obarczają cię winą za wszystko inne.

– Za co obarczają cię tu winą? Zacisnął łańcuszek w garści.

– Pokazałem go Hossowi, ale nawet nie chciał o tym słyszeć.

Sara popatrzyła na tandetne pozłacane serduszko i wklejone w środku dwie fotografie. Przedstawiały małe dzieci, jeszcze niemowlęta mające najwyżej po kilka tygodni.

– Zawsze nosiła ten łańcuszek – ciągnął Jeffrey. – Wszyscy go widzieli na jej szyi, nie tylko ja. – Zaśmiał się chrapliwie. – Tyle że nikt nie miał pojęcia, co zrobiła, żeby go zdobyć. Na pewno go nie ukradła, bo i skąd. Gdy któregoś dnia przyszła do szkoły w nowej sukience, zaczęliśmy wymyślać najgorsze rzeczy: kto jej kupił i za co. A tym… – Uniósł nieco wyżej wisiorek -…przed wszystkimi się chwaliła. To był jej największy skarb. Myślała, że jest sporo wart. A to przecież nawet nie jest złoto, tylko pozłacana blaszka. – Przygarbił się i znowu wbił spojrzenie w ziemię. – Aż nie chce mi się myśleć, co zrobiła, żeby to zdobyć.

– Wygląda dość staro. Może to jeszcze nie antyk, ale ma dużo lat.

Wzruszył ramionami.

– Na zdjęciach to jej dzieci?

Obrócił wisiorek do siebie i popatrzył na fotografie.

– Nie wiem.

– Zatem już wczoraj w jaskini wiedziałeś, że to jej szkielet? – zapytała, nadal zachodząc w głowę, czemu od razu jej nie powiedział.

– Aż bałem się tak myśleć – odparł. – Przez całe życie dręczyło mnie poczucie winy za coś, czego nie powinienem się wstydzić i na co nie miałem żadnego wpływu. – Jeszcze raz westchnął ciężko. – Za swoich rodziców, dom, w którym się wychowywałem, moje ubrania. Przez ten wstyd za wszelką cenę chciałem wszystkim udowodnić, że jestem lepszy, niż na to wyglądam. – Odwrócił głowę w bok. – Właśnie dlatego wyjechałem, chciałem uciec stąd jak najdalej i nigdy nie wracać. Miałem dość bycia synem Jimmy’ego Tollivera. Miałem dość świdrujących spojrzeń ludzi, którzy obserwowali mnie na każdym kroku, czekając tylko, aż mi się noga powinie.

Sara milczała.

– Ty postrzegasz mnie tylko z tej dobrej strony – dodał.

Przytaknęła ruchem głowy, bo nie mogła zaprzeczyć, choć zdrowy rozsądek podpowiadał jej co innego.

– Dlaczego? – zapytał z naciskiem, jakby nie potrafił tego zrozumieć.

– Bo nie chcę… – urwała i wzruszyła ramionami. – Właściwie to sama nie wiem. Logika podpowiada mi tyle różnych rzeczy, jednak… – Postanowiła wyrazić to jak najprościej. – Czuję to tutaj. – Postukała się palcem w piersi. – Uczucia, które we mnie wzbudzasz, kiedy się kochamy, kiedy starannie zawiązujesz mi buty na kokardkę, żeby się nie rozwiązały, kiedy mnie słuchasz… choćby tak, jak teraz, jak gdybyś cały zamieniał się w słuch, bo naprawdę chcesz wiedzieć, co myślę… – Przypomniała sobie o liście żołnierza, który jej przeczytał dwa dni temu, chociaż miała wrażenie, że od tamtej pory minęły lata. Uznała jednak, że to dobry odnośnik i dodała: – Przecież ty również postrzegasz we mnie tylko to, co dobre.

Chwycił ją za rękę.

– Ta historia ze szkieletem… Pewnie rozpęta tutaj istną burzę.

– Dlaczego?

– Z powodu… Julii – rzekł z ociąganiem, jakby imię dziewczyny nie chciało mu przejść przez gardło. – Jesteś mi potrzebna, Saro. Bardzo pragnę, żeby ktoś widział mnie takim, jakim jestem naprawdę.

– Wyjaśnij mi, o co w tym wszystkim chodzi.

– Nie mogę – rzucił. Wydało jej się, że dostrzega łzy w jego oczach, ale szybko odwrócił głowę i mruknął: – To nazbyt skomplikowane. Myślałem, że może Robert…

– A co on ma z tym wspólnego? Z trudem przełknął ślinę.

– Przyznał się, że ją zamordował.

Sara mimowolnie przytknęła dłoń do piersi.

– Co takiego?

– Powiedział mi to wczoraj.

– Rano?

– Nie, już po tym, jak znaleźliśmy szkielet. – Otworzyła usta, chcąc wyjaśnić, że to nie ma żadnego sensu, lecz dodał szybko: – Pokazałem mu łańcuszek, a on powiedział, że ją zabił, uderzył kamieniem w głowę.

Odchyliła się na oparcie krzesła, zastanawiając się gorączkowo nad tym, co usłyszała.

– Powiedziałeś mu wcześniej, że czaszka jest pęknięta?

– Nie.

– To skąd miałby o tym wiedzieć?

– Może dowiedział się od Hossa. Czemu pytasz?

– Bo to pęknięcie wcale nie było przyczyną jej śmierci. Powstało co najmniej trzy tygodnie wcześniej.

– Jesteś tego pewna?

– Jak najbardziej. Kość to także żywa tkanka. Pęknięcie zaczynało się już zrastać, kiedy zginęła.

– Dla mnie wyglądało tak, jakby ktoś rozłupał jej głowę.

– To jeszcze coś innego. Dziura została wybita w czaszce dużo później. Może ciężki odłamek oderwał się od skały albo jakieś zwierzę… – zawahała się, nie chcąc tłumaczyć, jakich spustoszeń w ludzkich szczątkach potrafią dokonać zwierzęta. – Ze względu na brak skóry i tkanek miękkich nie umiem dokładnie powiedzieć, na ile przed śmiercią odniosła to obrażenie, które mogło być wynikiem uderzenia kamieniem w głowę. To jednak nie ma znaczenia, bo przyczyną śmierci było pęknięcie kości gnykowej.

– Jakiej?

– Gnykowej – powtórzyła, unosząc rękę do gardła. – To taka mała kostka tutaj, w kształcie litery U. Nie mogła pęknąć sama z siebie. Ktoś musiał ją bardzo silnie nacisnąć, chciał udusić dziewczynę, albo uderzył ją w krtań tępym narzędziem. – Popatrzyła na Jeffreya, próbując ocenić jego reakcję. – Ta kostka nie tylko pękła, ale rozłamała się na dwie części.

Wyprostował się.

– Jesteś tego pewna?

– Pokażę ci, jeśli chcesz.

– Nie – mruknął, chowając łańcuszek do kieszeni. – Dlaczego więc Robert twierdzi, że ją zabił, kiedy tego nie zrobił?

– Właśnie chciałam o to zapytać.

– Jeśli kłamie w tej jednej sprawie, równie dobrze może kłamać co do wydarzeń z ubiegłej nocy.

– Tylko dlaczego? Po co miałby kłamać?

– Nie wiem – odparł. – Ale spróbuję się tego dowiedzieć. – Wskazał rozebrany zlew. – Możesz to za mnie dokończyć?

Westchnęła i obrzuciła niechętnym spojrzeniem bałagan w kuchni.

– Chyba tak.

Poderwał się z podłogi, ale w drzwiach jeszcze przystanął.

– Mówiłem zupełnie poważnie, Saro. Spojrzała na niego.

– Nie rozumiem.

– Chodzi mi o to, co ci powiedziałem w nocy. Naprawdę cię kocham.

Uśmiechnęła się mimowolnie, jakby w jednej chwili zapomniała o wszystkich przykrych rzeczach, jakie ją spotkały w ciągu ostatnich dni.

– Jedź porozmawiać z Robertem – powiedziała. – Ja skończę tę robotę i zaczekam na ciebie u Neli.

Загрузка...