ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Buty cuchnęły, jakby szeryf brodził w nich po kostki w wypatroszonych rybich wnętrznościach. Wziąwszy pod uwagę liczbę zeschniętych łusek, jakie były do nich przyklejone, to wyjaśnienie wcale nie musiało być dalekie od prawdy. Miały grube i wysokie skórzane cholewy oraz żelazne wzmocnienia na czubkach, były ciężkie jak diabli i w ogóle nie przepuszczały powietrza. Jeffrey nawet nie musiał się dokładnie przyglądać, żeby od razu je znienawidzić. Gdyby to tylko było możliwe, pozostałby boso.

W młodości zawsze musiał nosić używane ciuchy i buty, najczęściej kupowane za grosze na kwartalnych wyprzedażach organizowanych przy kościele baptystów. Brzydził się nimi, toteż gdy tylko trochę podrósł, zaczął kraść, najczęściej w domu handlowym Belka w Opelika. Wyczekiwał, kiedy w stoisku z butami robił się tłok i sprzedawcy nie nadążali upilnować, kto wziął jaką parę do przymierzenia. Właśnie w ten sposób zdobył swoją pierwszą parę leżących na nim jak ulał miękkich czarnych pantofli wartych piętnaście dolarów. Wyszedł w nich ze sklepu dumny jak paw, choć o mało nie wywinął orła, bo nowiutkie podeszwy ślizgały się na wypolerowanych płytach marmuru, a serce waliło mu w piersi jak młotem, ale gdy nazajutrz pokazał się w nich w szkole, poczuł się tak, jakby wygrał milion na loterii.

W butach szeryfa czuł się natomiast tak, jakby miał nogi unieruchomione w dwóch masywnych blokach cementu, do tego żle wylanych, bo o półtora numeru za dużych, więc stopy się w nich ślizgały. Już po paru krokach poczuł, że robi mu się pęcherz na pięcie. W dodatku coś go uwierało w podbicie, jakby w środku pozostał kawałek oprawianej ryby.

Reggie powiózł go z powrotem przez miasto w takim samym żółwim tempie jak poprzednio, a nawet jeszcze wolniej, gdyż utknęli za traktorem i wlekli się za nim dobrych parę kilometrów. Opuścił umocowany przed szybą fotoradar, nastawił radio na stację nadającą muzykę country i prowadził, jedną ręką trzymając kierownicę, a drugą postukując w deskę rozdzielczą w rytm piosenki Hanka Williamsa.

Jeffrey raz i drugi zerknął na niego, odrywając na krótko wzrok od widniejącej w przodzie przełęczy Herd’s Gap, gdzie mieszkała matka Jessie. Reggie Ray był średniego wzrostu i raczej wątłej postury. Mógł mieć dwadzieścia pięć, najwyżej dwadzieścia sześć lat, mimo to ciemnoblond włosy nad czołem tworzyły już dość głębokie zakola, a nieco bardziej przylizany kosmyk na czubku głowy sugerował, że i tam zaczynają się przerzedzać. Wszystko wskazywało na to, że chłopak wyłysieje jeszcze przed czterdziestką.

Mimowolnie przeciągnął palcami po swojej głowie, myśląc, że jedyną dobrą rzeczą, jaką odziedziczył po ojcu, są gęste włosy. Nawet dobiegając sześćdziesiątki, Jimmy Tolliver wciąż miał gęstą, lekko falującą czuprynę jak w czasach nauki w szkole średniej. Zresztą, do dzisiaj utrzymywał fryzurę modną w tamtych latach, zaczesywał włosy gładko do tyłu. I w pasiastym więziennym stroju wyglądał jak statysta z któregoś filmu z Elvisem Presleyem.

– Co cię tak śmieszy? – zagadnął Reggie.

Dopiero teraz Jeffrey uzmysłowił sobie, że uśmiecha się na wspomnienie ojca, nie zamierzał jednak mówić o tym zastępcy szeryfa, zwłaszcza po krzywdzie, jaką Jimmy wyrządził rodzinie Rayów.

– Nic – mruknął.

– Te buty cuchną jak cholera – rzekł Reggie, opuszczając bardziej szybę. Do auta wdarło się powietrze jak z rozgrzanego pieca. – Co się stało z twoimi butami?

– Zostawiłem je Sarze – odparł, nie chcąc niczego więcej tłumaczyć.

– Zrobiła na mnie wrażenie bardzo miłej babki.

– Owszem – przyznał, po czym, chcąc jeszcze bardziej rozjątrzyć chłopaka, dodał: – Sam się zastanawiam, czemu jeszcze mnie nie rzuciła.

– Amen – podsumował Reggie.

Zsunął kapelusz na tył głowy, kiedy dotarli na szczyt wzniesienia. W oddali ujrzeli sylwetki ludzi krążących po polu golfowym wiejskiego klubu z Sylacaugi. Jeffrey kilka razy najmował się na pomocnika dla wytrawnych graczy, ale szybko znudziło go protekcjonalne traktowanie ze strony bogaczy. Poza tym w ogóle nie mógł pojąć idei tej gry. Jeśli już miałby spędzić kilka godzin na świeżym powietrzu, wolałby pobiegać czy wykonać trochę ćwiczeń rozwijających muskuły, niż uganiać się w śmiesznym elektrycznym samochodziku za małą białą piłeczką.

Reggie odchrząknął, nie ulegało wątpliwości, że chce o coś zapytać. Po chwili wydusił z siebie:

– Co się dzieje?

– Nie rozumiem.

– Dlaczego Robert chce z tobą rozmawiać? Postanowił odpowiedzieć szczerze, ale tylko dlatego, że Reggie i tak by mu nie uwierzył.

– Nie mam pojęcia.

– Aha – mruknął tamten sceptycznie. – Więc dlaczego Hoss kazał mi cię zawieźć, a nie pojechał sam?

To pytanie było trafione w punkt, tyle że Jeffrey nie zastanawiał się dotąd, dlaczego Hoss postanowił osobiście wybrać się po Sarę czekającą w jaskini. W normalnych okolicznościach szeryf na pewno pojechałby z nim na spotkanie z Robertem, a nie wyruszał pieszo przez las na poszukiwanie Sary. Może wykombinował, że zdoła jakoś odwieść ją od powziętego zamiaru. Pozostawało mu więc tylko życzyć szczęścia, które zapewne i tak nie mogłoby mu pomóc w osiągnięciu celu.

– Spryciarzu? – odezwał się znowu Reggie.

– Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywał – odparł Jeffrey z pełną świadomością, że teraz już na pewno pozostanie dla niego Spryciarzem aż do końca swoich dni. – Hoss pojechał po Sarę.

– Zgubiła się w lesie?

– Nie. – Doszedł do wniosku, że nie ma co ukrywać prawdy przed zastępcą szeryfa, który i tak musiał wkrótce ją poznać. – Znalazła coś zagadkowego. A raczej oboje się na to natknęliśmy. Znasz tę jaskinię na samym skraju kamieniołomu?

– Tę z wejściem zabitym deskami? – Reggie musiał pochwycić zdumione spojrzenie Jeffreya, gdyż dodał szybko: – Paula mi o niej opowiadała.

– Jak ją odnalazła? – zdziwił się, bo przecież nigdy nie zabierał siostry Reggiego do jaskini. Już na samym początku ustalili z Robertem i Oposem, że nie będą do niej przyprowadzać żadnych dziewczyn. Tylko raz zrobili wyjątek, ale to była ich wspólna tajemnica.

Reggie wzruszył ramionami, chcąc dać do zrozumienia, że nie zna odpowiedzi.

– I co tam znaleźliście?

– Ludzki szkielet – odparł Jeffrey, uważnie obserwując reakcję młodego gliniarza.

– No, proszę – mruknął Ray, zerkając na niego. – Masz najwyraźniej bardzo kiepski tydzień, prawda, Spryciarzu? – Zachichotał chrapliwie i zaraz ryknął głośnym śmiechem. – Rety! Coś takiego! – Poklepał się Po nodze.

– To bardzo profesjonalne zachowanie, Reggie – syknął Jeffrey, choć w głębi duszy poczuł ulgę.

Skręcili w Elton Drive. Matka Jessie była w ogródku, podlewała kwiaty na grządkach przed piętrowym białym domem z masywnymi kolumnami podtrzymującymi duży taras. Jasper Clemmons był już pewnie na emeryturze, kiedyś pracował jednak jako kierownik zmiany w tutejszym młynie i ten dom świetnie odzwierciedlał jego pozycję społeczną. Kiedy Jeffrey ujrzał go po raz pierwszy, natychmiast skojarzył z dworkiem z Przeminęło z wiatrem. Teraz jednak przypominał mu jedynie tani domek jednorodzinny do wynajęcia, jakich całe osiedla stały na przedmieściach dużych miast. I choć ściany były świeżo odmalowane, a frontowy ogródek wypielęgnowany, jego wytrawne oko bez trudu dostrzegło, że dom okres świetności ma dawno za sobą, co idealnie odzwierciedlało sytuację materialną rodziny Jessie.

Faith Clemmons nigdy go nie lubiła. Pomimo obiegowej opinii, wcale nie chodził ze wszystkimi dziewczętami w mieście, a kobieta najwyraźniej czuła się urażona, że ani razu nie próbował umówić się z jej córką. Owszem, Jessie mu się podobała, nawet bardzo – do dzisiaj była piękna – ale miała w charakterze coś, co jego zdaniem nazbyt trąciło desperacją. Nigdy nie przepadał za dziewczętami trzymającymi się kurczowo matczynej kiecki, w dodatku już jako nastolatek bez trudu rozpoznawał kobiety o przesadnie wygórowanych potrzebach.

Początkowo był niepocieszony, gdy Jessie zagięła parol na Roberta, jednak szybko się przekonał, że tworzyli wręcz idealną parę – jeśli można w ten sposób określić ludzi, którzy potrzebują się nawzajem o wiele bardziej, niż się kochają. Ale Robert zawsze lubił ratować innych z opresji, uwielbiał uchodzić za dobrego faceta, który postępuje właściwie. Jessie, będąca wiecznie księżniczką w potrzebie, była dla niego wspaniałą wymówką, by dosiadać swego białego rumaka i ruszać jej na ratunek. Niektórzy faceci doskonale się czują w podobnej roli, ale dla niego sama myśl o takim postępowaniu była równoznaczna z założeniem sobie stryczka na szyję.

– Witaj, Faith.

– Jeffrey! – wycedziła, nie przerywając podlewania dzielącej ich grządki. – Robert jest w domu.

– Dzięki – rzucił, choć zdążyła się już odwrócić do niego tyłem.

Reggie uśmiechnął się krzywo i bąknął:

– Jeszcze jedna z twoich gorących miłośniczek. Jeffrey zignorował tę uwagę i wszedł do domu. Bąbel na pięcie zaczynał go już niemiłosiernie piec, ale był gotów chodzić choćby na rękach, byle nie okazać słabości wobec Reggiego.

Chcąc zapomnieć o bólu, powędrował myślami do Sary czekającej w jaskini. Hoss lada chwila powinien do niej dotrzeć. Co zamierzał jej powiedzieć? Jaką bajeczkę przedstawić, by chronić Jeffreya? Nie miał żadnych wątpliwości, że Sarę to tylko wkurzy. Nie należała do kobiet, które łatwo nabrać na kłamstwa, wydarzenia z ostatniej nocy omal całkiem nie odstraszyły jej od niego. Było jedynie kwestią czasu, kiedy nabierze przekonania, że musi być choć trochę prawdy w tym, co wszyscy mówią. Najbardziej bolało go to, że sam był sobie winny. Pomysł przywiezienia jej tutaj był niemal równoznaczny z połknięciem odbezpieczonego granatu. Teraz pozostało mu już tylko oczekiwać, aż wybuchnie.

Przez siatkowe drzwi zajrzał w głąb korytarza biegnącego przez cały budynek. Dom powstał w czasach, kiedy takie posiadłości miały ogromne znaczenie, stanowiły poważną lokatę kapitału, toteż w niczym nie przypominały pustych pudełek, po których tylko rozchodzi się echo kroków mieszkańców. W młodości był tu zaledwie parę razy, ale pamiętał jeszcze z grubsza rozkład pomieszczeń: przestronny salon oraz biblioteka znajdowały się Po przeciwnych stronach frontowego holu, poza nimi na parterze mieściła się jeszcze jadalnia, kuchnia i olbrzymi pokój dzienny na tyłach. Uniósł już rękę, żeby zapukać, kiedy z kuchni wyszła Jessie. Niosła w ręku szklaneczkę z grubego szkła, a sądząc po kolorze płynu i grzechocie kostek lodu, upijała się tym razem szkocką whisky.

Reggie także zwrócił na to uwagę i pospiesznie spojrzał na zegarek.

– Dopiero minęło południe – mruknął.

Jeffrey chciał już coś powiedzieć na jej usprawiedliwienie, ale ugryzł się w język.

– Cześć, chłopcy – powitała ich Jessie.

Do jej niewątpliwych zalet należało to, że rzadko plątał jej się język czy też robiła się ckliwa. Przynajmniej do pewnego etapu alkohol jedynie wyostrzał jej zmysły. Bo ta piękność o idealnej figurze i nieskazitelnej cerze w gruncie rzeczy była zgorzkniałą kobietą dostrzegającą wokół samo zło. I miała tę wadę, że alkohol wypychał to jej zgorzknienie na powierzchnię.

– Jest tu Robert? – zapytał Jeffrey.

– Przecież nie możemy jeszcze wracać do domu – odparła, otwierając im drzwi. Odsunęła się nieco, lecz wciąż blokowała przejście, żeby Jeffrey musiał się o nią otrzeć, wchodząc do środka. Reggie nie został potraktowany tak samo. Już w progu obrzuciła go ostrym spojrzeniem, po czym burknęła: – Zaczekajcie w salonie. Pójdę po niego.

Jeffrey odprowadził ją wzrokiem. Podreptała na tak wysokich szpilkach, że wręcz wydawało się niemożliwe, by można w nich było chodzić. Pozostawało niezgłębioną tajemnicą, jak potrafiła utrzymać na nich równowagę, mając już nieźle w czubie.

Reggie odchrząknął. Stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi niczym doprowadzony do wściekłości belfer. Oczywiście całkowicie błędnie zinterpretował zainteresowanie Jeffreya.

– To przecież żona twojego najlepszego przyjaciela – mruknął z dezaprobatą.

Jeffrey nie odpowiedział, tylko wszedł głębiej do salonu. Tu także niewiele się zmieniło przez lata. Naprzeciwko siebie stały dwie długie sofy przykryte identycznymi jedwabnymi kapami w biało-wiśniowe pasy. Rozdzielał je mały, wątły stolik do kawy. Za dużym panoramicznym oknem wychodzącym na frontowy ogród stały dwa przepaściste fotele zwrócone przodem do ogromnego kominka, w którym można by chyba upiec na ruszcie całego wołu. W rozległej przestrzeni salonu wszystkie meble sprawiały wrażenie kruchych i delikatnych, gotowych się rozsypać przy pierwszym dotknięciu, lecz Jeffrey dobrzeje znał. Rozsiadł się na sofie, żeby zaczekać na Roberta, i popatrzył na Reggiego wciąż stojącego w przejściu z taką samą sarkastyczną miną.

Przeniósł wzrok na biały dywan, który wyglądał tak, jakby codziennie odkurzano go z pietyzmem, centymetr po centymetrze. Zostawił na nim swoje ślady w drodze do sofy. Nie był jednak wcale pewien, czy podejrzany zapach wiszący w pokoju pochodzi od zaschniętych rybich wnętrzności na butach Hossa, czy też od mieszaniny herbatników stojących w wazie na stoliku. Znów powędrował myślami do Sary, zaczął się zastanawiać, co ona teraz robi. Bardzo chciał być przy niej, żeby kontrolować jej odczucia, wpajać jej przeświadczenie, że on wcale nie jest potworem. Gdyby tylko posiadał taką moc, natychmiast strzeliłby palcami, żeby magicznym sposobem znaleźli się gdzie indziej, obojętnie gdzie, byle nie tutaj.

– Matka Jessie również ci wpadła w oko? – zapytał Reggie.

– Co? – zdziwił się Jeffrey, uświadamiając sobie poniewczasie, że w zamyśleniu spogląda przez okno na Faith Clemmons podlewającą grządkę azalii. – Matko Boska, Reggie. Odpuść sobie wreszcie, dobrze?

Zastępca szeryfa znowu skrzyżował ręce na piersi.

– Bo co?

Na schodach rozległy się szybkie kroki i ledwie Robert wkroczył do salonu, Jeffrey poczuł, jak opuszczają go resztki pewności siebie. Już rano przyjaciel wyglądał kiepsko, ale teraz można było odnieść wrażenie, że wpadł pod ciężarówkę i tylko cudem uszedł z życiem. Szedł zgarbiony i lewą rękę przyciskał do zranionego boku niemal tak samo, jak w nocy.

Wstał z sofy, nie wiedząc, od czego zacząć.

– Może usiądziesz? – bąknął.

– Nic mi nie jest – odparł Robert. – Reggie, możesz nas zostawić na parę minut?

– Jasne – odparł z wyraźnym wahaniem Reggie. Uniósł jednak dłoń do ronda kapelusza i wyszedł z salonu.

Robert odczekał, aż zamkną się za nim drzwi, po czym przemówił:

– Znalazłeś szkielet w jaskini.

Jeffrey przyjął to w osłupieniu. Przyjaciel nawet nie sformułował pytania, tylko stwierdził fakt. Zaraz jednak padło wyjaśnienie:

– Dzwonił do mnie Hoss. – Robert ostrożnie usiadł w fotelu. – Powiedział, że to mogą być zwłoki jakiegoś włóczęgi, który się potknął i rozbił sobie głowę. Ale ty wiesz, że to szczątki Julii Kendall.

To nazwisko naelektryzowało atmosferę w pokoju. Jeffrey poczuł, że mimo działającego klimatyzatora krople potu występują mu na czoło. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął naszyjnik z wisiorkiem w kształcie serduszka.

– Znalazłem to pod naszą kanapą.

Robert wyciągnął rękę i Jeffrey podał mu łańcuszek. Przyjaciel paznokciem kciuka otworzył medalion i popatrzył na zdjęcia dzieci.

Jeffrey spojrzał za okno. Faith odstawiła konewkę i rozmawiała z Reggiem. Zapewne oboje świetnie się bawili, wymieniając uwagi na temat dupka, za jakiego go uważali. Zastępca szeryfa może nawet opowiadał jej o znalezieniu zwłok Julii. Wyglądało na to, że plotki rozejdą się po mieście, zanim on zyska okazję, by cokolwiek wyjaśnić Sarze. A nie miał żadnych wątpliwości, że jeśli usłyszy tę historię od kogoś obcego, zinterpretuje ją błędnie. Odchylił się na oparcie sofy, myśląc, że nie zniesie po raz drugi takiego spojrzenia, jakim obrzuciła go w nocy.

– Co powiedziałeś Sarze? – spytał Robert.

– Nic.

Poczuł nieznośną falę wyrzutów sumienia. Od razu powinien był jej wszystko wyznać, jeszcze tam, w jaskini. Przecież niewykluczone, że widziała, jak znalazł łańcuszek i schował go do kieszeni. Już wtedy powinien jej wszystko wyjaśnić, a nie zachowywać się tak, jakby był czemuś winny.

– Ale ukryłem przed nią łańcuszek – dodał.

– Dlaczego?

– Bo wystarczy, że wszyscy jej tłumaczą, jakim jestem bydlakiem. Nie muszę już sam tego udowadniać.

– A czego to miałoby dowodzić? – Robert oddał mu łańcuszek. Nikt nie chciał go zatrzymać, jakby parzył w palce. Jeffrey był coraz bardziej rozwścieczony, że stale wraca do niego.

– Znów całe to gówno wypłynie na powierzchnię i rozejdzie się smród. Boże, jak ja nie cierpię tego miasta.

Robert spojrzał na swoje dłonie.

– Wszyscy byli zdania, że stąd uciekła.

– Tak, wiem.

Na chwilę obaj zamilkli, prawdopodobnie myśląc to samo. Jeffrey miał dziwne wrażenie, że całe jego życie właśnie wywraca się na nice, a on nie może nic zrobić, żeby temu zapobiec.

– Wiesz, co czeka gliniarzy w więzieniu? – zapytał Robert.

Poczuł, że ściska go w gardle.

– Nie pójdziemy do więzienia – wydusił z siebie. – Nawet gdyby znaleźli jakieś dowody… coś, co pozwalałoby nas z nią łączyć… to przecież minęło tyle lat…

– Źle mnie zrozumiałeś – przerwał mu Robert. – Pytałem o to ciebie. Sam wiem na ten temat tyle, ile widziałem w telewizji, ale i to wystarczy, żeby zmrozić krew w żyłach. Więc powiedz wprost, co czeka gliniarzy w więzieniu.

– Robert…

– Pytam poważnie. Co mnie tam czeka? Czego powinienem się spodziewać?

Jeffrey spojrzał na przyjaciela takim wzrokiem, jakby dopiero teraz go zauważył. Nie licząc kilku zmarszczek w kącikach oczu, Robert nic się nie zmienił od czasu szkoły średniej. Może trochę wyszczuplał. Ale wciąż tryskał energią. Całkiem nowe było tylko to zgarbienie ramion czy też nerwowe postukiwanie piętą o podłogę. Kiedy wychodzili razem na boisko, Jeffrey był przekonany, że zna każdą myśl, jaka pojawia się w głowie przyjaciela. Teraz jednak za nic nie potrafił odgadnąć, o czym myśli.

– Usiłujesz mi coś powiedzieć, Bobby? – zapytał w końcu ostrożnie.

– Nie usiłuję, tylko mówię. Zastrzeliłem Luke’a. Zabiłem go z zimną krwią.

Jeffrey był pewien, że się przesłyszał.

– Miał romans z Jessie. Osłupienie odebrało mu na chwilę mowę.

– Czyś ty…

Uderzyło go jednak, że przyjaciel mówi spokojnie, rzeczowym tonem, jakby rozmawiali o wybijaniu mrówek w ogródku Neli, a nie o zabójstwie człowieka.

– Poszedłem do sklepu po parę rzeczy, a kiedy wróciłem, zastałem ich razem. Luke… Do cholery, chyba nie muszę ci tłumaczyć, co jej robił.

Tego było za wiele. Jeffrey miał dość rewelacji jak na jeden dzień.

– Dlaczego tak mówisz? Przecież to nieprawda.

– Wyjąłem pistolet z sejfu i zastrzeliłem go z zimna krwią. – Pokręcił głową. – Nawet nie tak. Kiedy ich zobaczyłem, poszedłem po pistolet. Wróciłem do pokoju i wtedy Jessie krzyknęła. Zapytałem, co tu robią, do cholery, a gdy Luke próbował się tłumaczyć, po prostu pociągnąłem za spust. Jeffrey wstał z sofy.

– Niczego więcej nie chcę już słuchać.

– A jego głowa… jak gdyby eksplodowała.

– Zamknij się, do jasnej cholery! Potrzebujesz adwokata.

– Nie potrzebuję adwokata, tylko czegoś, co pozwoliłoby mi o tym zapomnieć. Czegoś, co odegnałoby mi sprzed oczu ten widok jego głowy…

– Robert! – uciął stanowczo Jeffrey. – Nie musisz mi nic więcej mówić.

– Owszem. Muszę. Składam przed tobą zeznania. Nikt się do nas nie włamał. Ten drugi pistolet to mój zapasowy. Sam się z niego postrzeliłem. Sara od razu się domyśliła, kiedy obejrzała ranę. Jezu, postąpiłem jak idiota. Ale jestem winny. Działałem bezmyślnie. Nie miałem czasu. W sąsiednich domach już zapalały się światła. Pewnie byłeś wzywany do podobnych wypadków i myślisz teraz: Boże, co za pieprzony idiota! Ale prawda jest taka, że gdy sięga się po broń, nie ma już czasu do namysłu. Może kieruje człowiekiem szok albo strach czy jakieś inne, równie głupie pobudki, jednakże zawsze popełnia się błędy. Nikt nie chce, żeby go złapano, ale zarazem nie sposób klarownie myśleć, co zrobić, żeby nie dać się złapać. – Wskazał drugi fotel. – Siadaj. Denerwujesz mnie, kiedy tak stoisz.

Jeffrey klapnął ciężko na fotel.

– Dlaczego to robisz?

– Bo muszę postępować słusznie. Kiedy rozmawiałem dziś rano z Hossem, powiedziałem mu mniej więcej to samo, co tobie w nocy. Ale poczułem się tak, jakbym znowu był w szkole średniej. Pamiętasz? Znajdował luki w każdej bajeczce, jaką próbowaliśmy mu mydlić oczy.

– Więc jeszcze nie wie o tym, co mi powiedziałeś?

– Nie. Chciałem, żebyś dowiedział się pierwszy. Jestem ci to winien.

– Robert… – zaczął Jeffrey, myśląc, że przyjaciel wyrządził mu niedźwiedzią przysługę. Opowieść brzmiała sensownie, ale nie potrafił dać jej wiary. Przecież wychowywali się razem, wspólnie długimi godzinami słuchali muzyki, rozmawiali o dziewczynach, snuli plany na temat samochodów, które sobie kupią, jak tylko skończą szesnaście lat.

– Muszę odpowiedzieć za swoje czyny – ciągnął Robert. – Ten człowiek zginął przeze mnie, ponieważ nie umiałem nad sobą zapanować, dałem się ponieść wściekłości i nienawiści… Po prostu mnie poniosło, a gdy doszedłem do siebie, on leżał już martwy na podłodze. – Zaczął szlochać. – Zabiłem go. Nie wytrzymałem. Sypiał z moją żoną i go zastrzeliłem.

Jeffrey przycisnął palcami skronie, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Wiedziałeś, że kilka miesięcy temu Jessie poroniła?

Jeffrey odchrząknął, żeby móc wydobyć z siebie głos przez zaciśnięte gardło.

– Nie – wychrypiał.

– To byłby chłopiec. I co ty na to? Tylko ta jedna rzecz wreszcie by ją uszczęśliwiła, tymczasem Bóg na to nie pozwolił.

Jeffrey poważnie wątpił, czy cokolwiek naprawdę uszczęśliwiłoby Jessie, lecz mruknął tylko:

– Bardzo mi przykro.

– I to też przeze mnie – rzekł Robert. – Mam w sobie coś takiego… Sam nie wiem, Spryciarzu. To coś, co ani trochę jej nie służy. Jak trucizna.

– Nieprawda.

– Nie jestem dobrym człowiekiem. Nie jestem dobrym mężem. – Westchnął głośno. – Nigdy nie byłem. Ludzie błądzą z różnych powodów, ale koniec końców… – Podniósł wzrok. – Nawet dla ciebie nie byłem zbyt dobrym przyjacielem.

– Nieprawda.

Robert wpatrywał się w niego wzrokiem pełnym desperacji. Osunął się jeszcze bardziej w fotelu, jakby już nie miał siły siedzieć prosto. Lekko wodził oczami, jak gdyby czytał coś z jego twarzy.

– To przeze mnie – dodał po chwili. – Wszystko przeze mnie. Zabiłem Swana. A wcześniej zabiłem także Julię.

Jeffrey poczuł się tak, jakby zabrakło mu tchu.

– Cała reszta… to też moja wina…

– Niemożliwe – odparł z naciskiem. Co on wygadywał, do cholery?! Przecież na pewno nie mógł nikogo zamordować z zimną krwią!

– Uderzyłem ją kamieniem w głowę – wyjaśnił Robert. – Wszystko stało się tak szybko.

– Nie mogłeś tego zrobić – syknął Jeffrey głosem drżącym ze strachu i wściekłości. Miał tego zdecydowanie dosyć. – Wszyscy sądzili, że uciekła z miasta. Sam to powiedziałeś nie dalej, jak pięć minut temu.

– Kłamałem – odparł. – Teraz mówię prawdę. Wyrzuciłem ten kamień do kamieniołomu. Pewnie go nigdy nie znajdziecie, ale moje zeznania powinny wystarczyć.

– Dlaczego mi to mówisz?

Robert wstał powoli, krzywiąc się z bólu.

– Lepiej idź po Reggiego.

– Nigdzie nie pójdę, dopóki mi nie powiesz, po co to wszystko zmyśliłeś.

Ale Robert zapukał w szybę i gestem przywołał zastępcę szeryfa.

– Chcę, żeby to on mnie zawiózł na posterunek.

– Przecież…

– Tak będzie lepiej, Spryciarzu. Łatwiej. Teraz wszystko jest wreszcie jasne. Możemy z tym skończyć. – Wytarł łzy z twarzy. – Patrz, płaczę jak głupia smarkula. – Zaśmiał się sztucznie. – Jak Reggie mnie zobaczy w takim stanie, jeszcze pomyśli, że jestem ciotą.

– Chrzań Reggiego – burknął Jeffrey, kiedy już zastępca szeryfa stanął w przejściu.

Reggie zmierzył go nienawistnym spojrzeniem, unosząc brwi, ale na szczęście nie odezwał się ani słowem. Robert wyciągnął w jego kierunku obie ręce.

– Musisz mnie zakuć.

Reggie z osłupiałą miną popatrzył na jednego, potem na drugiego.

– To jakiś głupi dowcip?

– Dziś w nocy zastrzeliłem Luke’a Swana.

Robert sięgnął do kieszeni. Nie wiadomo czemu Jeffrey owi przemknęło przez głowę, że zamierza dobyć broni, ale przyjaciel wyciągnął na otwartej dłoni pocisk z pistoletu.

Zastępca szeryfa przyjrzał mu się uważnie.

– Z dostaw federalnych – rzekł w końcu, co oznaczało, że nabój pochodził z tego samego źródła, co kule wystrzelone ze służbowego glocka.

– Wystawał mu z głowy – wyjaśnił Robert, wskazując miejsce za uchem. – Wyraźnie go było widać. Nigdy bym nie przypuszczał, że pocisk może roztrzaskać czaszkę, przejść przez całą głowę i utkwić w skórze, jakby ktoś go tam przykleił. Nawet nie musiałem go wydłubywać.

Reggie nadal spoglądał na niego z niedowierzaniem. Chciał oddać pocisk Robertowi, ten jednak cofnął rękę.

– Robicie mnie w konia, prawda? – zaśmiał się sztucznie. – Wymyśliłeś jakiś nowy kawał, Bubba? Chcesz mi znowu narobić kłopotów u Hossa?

– Przestań się wreszcie wymądrzać, gówniarzu – syknął ostro Robert, czym zaskoczył nawet Jeffreya. Był przełożonym Reggiego, toteż najwyraźniej postanowił mu wydać rozkaz, gdyż wycedził: – Masz mnie zakuć i odczytać mi moje prawa! Zgodnie z przepisami!

Do pokoju weszła Jessie z kolejną porcją whisky w szklaneczce.

– Może się czegoś…

Urwała gwałtownie, spostrzegłszy, że wyjątkowo nie jest tu główną postacią. Spojrzała na męża i w jej oczach na krótko pojawiły się błyski przerażenia. Opanowała się szybko, ale oparła dłoń na klamce, jakby musiała się czegoś przytrzymać, żeby nie upaść.

– Co im powiedziałeś?

Robertowi znowu łzy napłynęły do oczu. Dziwnie miękkim głosem odparł:

– Prawdę, kochanie. Tylko prawdę. – Ponownie wyciągnął obie ręce w kierunku Reggiego. – Luke Swan miał romans z moją żoną. Po powrocie do domu przyłapałem ich w łóżku i zabiłem go. – Potrząsnął rękoma. – No, dalej, Reggie. Skończmy wreszcie z tym.

– Jezu… – syknęła Jessie.

– Skuj mnie! – nakazał Robert.

Zastępca szeryfa sięgnął do pasa za plecami, ale nie wyciągnął kajdanek.

– Nie będę cię skuwał – odrzekł. – Zabiorę cię na posterunek, żebyś pogadał z Hossem, ale nie zamierzam cię skuwać.

– To rozkaz, Reggie!

– Nie ma mowy. Nawet z przyjemnością powiózłbym cię w kajdankach przez miasto, wolę jednak, żeby Hoss nie wyżywał się na mnie za to, co zrobiłeś – i dodał po chwili: – W każdym razie nie dzisiaj.

– Musisz postępować zgodnie z przepisami – powiedział Robert.

Reggie był jednak nieprzejednany.

– Pójdę uruchomić samochód, może w tym czasie trochę ochłoniesz. Wyjdziesz sam, jak będziesz gotów.

– Już jestem gotów – wycedził Robert. Kiedy Jeffrey zrobił dwa kroki, żeby mu towarzyszyć, zatrzymał go szybko, podnosząc rękę. – Nie, zostań. Pozwól, że sam to załatwię.

Jessie wciąż stała jak wmurowana w przejściu, toteż musiał się przecisnąć obok niej. Pochylił się szybko i cmoknął ją w policzek, a ona skrzywiła się przelotnie, wciąż próbując robić dobrą minę do złej gry. Jeffrey miał ochotę złapać ją za ramiona i potrząsnąć z całej siły albo wręcz powalić na ziemię i okładać pięściami, dopóki jeszcze będzie zipała, za to, jak potraktowała swojego męża. Bo wciąż nie mógł uwierzyć, żeby Robert był zdolny kogoś zabić z zimną krwią. Nie kupował jego bajeczki. Coś mu się tu nadal nie zgadzało.

Robert obejrzał się na niego i poprosił:

– Zaopiekuj się Jess, dobrze? Skinął głową, a po chwili rzekł:

– Później przyjadę na posterunek.

– Jess, daj mu kluczyki od mojej półciężarówki. – Uśmiechnął się smutno. – Wygląda na to, że na razie nie będę jej potrzebował.

– Z nikim nie rozmawiaj, nawet z Hossem – ostrzegł go Jeffrey. – Musimy najpierw znaleźć ci dobrego adwokata.

Ale Robert bez słowa wyszedł z pokoju. Chwilę później stuknęły siatkowe drzwi prowadzące na ganek.

– Cholera – mruknęła Jessie i uniosła pełną szklankę do ust. Kiedy ją w końcu opuściła, pozostały w niej jedynie kostki lodu. Jeffrey przyglądał się temu z rosnącą pogardą, nie mogąc zrozumieć, jak ona może być tak spokojna, kiedy jej mężowi grozi oskarżenie o morderstwo.

Wzięła do ust kostkę lodu, possała przez chwilę, po czym wypluła z powrotem do szklaneczki.

– To musi być najwspanialszy dzień dla tego wieśniaka. – Popatrzyła na niego, jakby oczekiwała, że coś powie. Ale napotkawszy jego milczenie, dodała: – Reggie przez tyle lat czekał jak wygłodniały sęp, aż Robertowi powinie się noga. Jestem pewna, że już jutro zacznie sie podlizywać Hossowi, by dostać awans, który tak długo go omijał.

– A ja odnoszę wrażenie, że to nie Robertowi powinęła się noga – powiedział w końcu, starając się zawrzeć w tych słowach jak najwięcej goryczy dławiącej go w gardle. W końcu to ona była winna. To ona ściągnęła klątwę na głowę Roberta. Klątwę na nich wszystkich.

– Cudownie, Spryciarzu. Można się było tego spodziewać. Przecież to on pociągnął za spust i zabił człowieka, a ty mimo wszystko znajdujesz powody, by mnie oczerniać?

– Czemu go zdradzałaś? – zapytał ostrzej. – Dlaczego?

Wzruszyła ramionami, jakby to była normalna rzecz. Nie potrafiła jednak ukryć zdenerwowania, była wręcz roztrzęsiona.

– Przecież był dla ciebie taki dobry.

– Tylko nie próbuj wchodzić mi na głowę. Chyba zapominasz, z kim rozmawiasz.

– Ja nigdy nikogo nie zdradziłem – rzekł z obrzydzeniem w głosie, lekceważąc jej ironiczne spojrzenie. W końcu nie kłamał, jeśli nawet można go było uznać za kobieciarza, to przecież zawsze dbał o to, by kobiety, z którymi się zadawał, doskonale wiedziały, na czym stoją i czego powinny oczekiwać. – Kiedy komuś coś obiecuję, zawsze dotrzymuję słowa. I za nic w świecie nie skakałbym tak wokół żony, jak on to robił.

– Łatwo ci mówić – mruknęła, dopijając resztki whisky spomiędzy kostek lodu. Oblizała wargi i dodała: – Jesteś jeszcze gorszy od niego, bo myślisz, że tobie coś takiego nie mogłoby się przydarzyć.

– Ani trochę cię nie obchodzi, że pójdzie do więzienia? W tym stanie nadal obowiązuje kara śmierci, Jessie.

Popatrzyła na szklaneczkę i zagrzechotała kostkami lodu.

– Jak to się zaczęło? – spytał. – Robert kupował narkotyki od Swana?

– Narkotyki? – Popatrzyła na niego zdziwiona. – Robert?

– Wszyscy wiedzą, że Luke ćpał. Od tego się zaczęła wasza znajomość? – Złapał ją za rękę i obrócił zgięciem ku górze, szukając śladów po igle. – Dawaliście sobie razem w żyłę, a potem poszliście dalej?

– Przestań! To boli!

Podwinął jej rękaw i zadarł rękę do góry, żeby zajrzeć pod pachę.

– Dość tego!

Chwycił jej drugą rękę, przez co kostki lodu wysypały się na podłogę.

– Co cię do tego skłoniło, Jessie? Co?

– Do cholery, Spryciarzu! – krzyknęła, odpychając Jeffreya. – Kto ci dał prawo tak się zachowywać?!

– Nie mam czasu na uprzejmości – warknął, myśląc jednocześnie, że jeśli zaraz nie odejdzie, rzeczywiście gotów jest zrobić jej krzywdę. Ogarnęło go tym większe obrzydzenie, że przypomniał sobie reakcję Sary w analogicznej sytuacji. Ale teraz zależało mu wyłącznie na tym, żeby wbić Jessie do głowy trochę zdrowego rozsądku.

– Daj mi kluczyki od wozu Roberta – wycedził. Jeszcze przez chwilę spoglądała mu w oczy, po czym mruknęła:

– Są w mojej torebce w kuchni. – Zawiesiła na chwilę głos, dając mu do zrozumienia, że się waha z podjęciem decyzji. Wreszcie dodała: – Pójdę po nie.

Zaczął nerwowo krążyć po holu, czekając na jej powrót. Miał tego wszystkiego powyżej uszu. Mógł cierpliwie znosić złośliwe docinki Reggiego, ale nie zamierzał pozwolić na to samo tej zapijaczonej ladacznicy.

– Masz. – Jessie wróciła z kuchni z kluczykami w jednym ręku i pełną szklaneczką w drugim.

– Niezła z ciebie sztuka – mruknął, wyciągając rękę po kluczyki.

Obrzuciła go zagadkowym spojrzeniem, którego nie był w stanie rozszyfrować.

– Powinnam była wyjść za ciebie.

– Jakoś sobie nie przypominam, żebym ci to proponował.

Wybuchnęła gromkim śmiechem, jakby usłyszała najlepszy dowcip.

– Uważaj, Spryciarzu.

– Na co?

– Żeby ta twoja Sara nie owinęła cię sobie wokół palca.

– Jej w to nie mieszaj.

– Niby dlaczego? Uważasz, że jest lepsza ode mnie?

Coś w tym było, nie zamierzał jednak ciągnąć dyskusji na ten temat. Już dawno się nauczył, żeby nie oczekiwać logicznego rozumowania od kogoś będącego pod wpływem alkoholu.

– Daj mi te cholerne kluczyki.

– Jeśli się z nią ożenisz, sam zaczniesz skakać wokół niej.

– Nie będę się powtarzał, Jessie.

– Nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy zrozumiesz, że już nie jesteś dla niej pępkiem świata, a wtedy znów zaczniesz uganiać się w poszukiwaniu nowych wrażeń. Wspomnisz moje słowa.

Wyciągnął rękę jeszcze dalej, zmuszając się do milczenia.

Z ociąganiem wrzuciła mu kluczyki w otwartą dłoń.

– Wpadnij do mnie za kilka lat.

– Prędzej mi kutas zgnije i odpadnie. Uśmiechnęła się szeroko i uniosła szklaneczkę jak do toastu.

– Do zobaczenia.

Okazało się, że Robert wciąż jeździł rozklekotaną półciężarówką Chevrolet, rocznik sześćdziesiąty ósmy, którą kupił jeszcze w szkole średniej. Trzeba było się mocno zapierać, żeby przerzucić biegi, a przy tym sprzęgło wyło i rzęziło. Znacznej sztuki wymagało też samo uruchomienie silnika, o czym przez lata zapomniał. Przed każdym skrzyżowaniem zatrzymywał się gwałtownie, niczym szesnastolatek podczas próbnej jazdy na kursie, po czym silnik oczywiście gasł, a gdy już zdołał go na nowo zapalić, rozlegał się piekielny zgrzyt, kiedy próbował ruszyć na pierwszym biegu.

Opuściwszy Herd’s Gap, zaczął się zastanawiać, dokąd pojechać. Sara była zapewne w domu pogrzebowym, zajęta oględzinami znalezionego szkieletu. Hoss musiał już wrócić na posterunek i pewnie przesłuchiwał teraz Roberta. Przemknęło mu przez myśl, żeby zajrzeć do domu, ale zaraz uświadomił sobie, że o tej porze matka je lunch, a nie miał ochoty patrzeć, jak podbudowuje się tanią wódką przed rozpoczęciem pracy na drugiej zmianie w szpitalu. Miał dość spotkań z alkoholiczkami jak na jeden dzień. Zdecydował więc, że pojedzie do Neli, która musiała już wiedzieć o aresztowaniu Roberta, gdy nagle przypomniał sobie o Oposie.

Niezmiennie od lat, brał go pod uwagę dopiero na końcu. W przeciwieństwie do Roberta, z którym wybiegał razem na boisko i rozumiał się bez słów, Oposa traktował zawsze jak piąte koło u wozu, które często tylko niepotrzebnie wlokło się za nimi. Co prawda Opos wygłupiał się razem z nimi i pilnie odnotowywał kolejne zdobycze, ale w końcu nie robił tego bezinteresownie. Od czasu do czasu udawało mu się pocieszyć którąś z dziewczyn rzuconych przez Jeffreya czy Roberta.

Jedną nich była właśnie Nell. Jeffrey był nawet bardzo rad, że się od niej uwolnił. Bo już w wieku kilkunastu lat Neli doskonale wiedziała, czego chce, i nigdy nie wahała się powiedzieć tego głośno. Utrapieniem stał się dla niego fakt, że zaczęła się koncentrować na wszystkim, co uznawała za jego potknięcia. A że była bardzo wygadana, często psuła mu dobry nastrój, zaczynając pomstować na jego kolejne wybryki. Gdyby nie to, że w szkole należała do wąskiego grona dziewcząt godnych zainteresowania i nie broniła się specjalnie przed pójściem do łóżka, rzuciłby ją już po pierwszej randce.

Zawsze przyznawał otwarcie, że lubi trudne wyzwania, Neli zaliczał jednak do osób, z którymi nie sposób było wygrać. Ostatecznie pogodził się nawet z tym, że Opos dużo bardziej do niej pasuje, bo nie przeszkadzało mu wieczne dogadywanie i rozkazywanie, niemniej zaskoczyło go, że już miesiąc po wyjeździe do Auburn dotarła do niego wiadomość o ich ślubie. Zaczął się wtedy zastanawiać, co naprawdę działo się tutaj za jego plecami. I już dziewięć miesięcy później przekonał się dobitnie, co to było. Ilekroć wracał do tego myślami, przykra świadomość stawała mu ością w gardle, ale tłumaczył sobie, że przecież to on pierwszy powiedział Neli, iż oboje powinni się zacząć spotykać z innymi. Problem polegał na tym, że w jego mniemaniu ona powinna trzymać się go kurczowo, a nie od razu wskakiwać do łóżka z jego przyjacielem.

Z wysiłkiem wrzucił drugi bieg i skręcił na parking przy sklepie Oposa, przygnębiającej ruderze z dwiema wyblakłymi chorągwiami zespołu z Auburn po obu stronach drzwi. Tabliczka w witrynie zachwalała zimne piwo i żywą przynętę na ryby, dwa najważniejsze artykuły w każdym małomiasteczkowym sklepiku.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał przenikliwie, kiedy Jeffrey wszedł do środka. Drewniana podłoga, położona zapewne jeszcze w czasach wielkiego kryzysu, głośno trzeszczała przy każdym kroku, w szczelinach między deskami zalegał sześćdziesięcioletni kurz wnoszony tu na pantofelkach, trampkach i kaloszach.

Poszedł prosto na tyły i wyjął z chłodziarki sześciopak budweissera. Zanim drzwi zamknęły się automatycznie, wyciągnął drugi i zawrócił z nimi do lady.

– Halo! – zawołał, stawiając piwo przy kasie. Był to stary mechaniczny kolos, do którego bez trudu mógłby się włamać. Obok stał automat do rozmieniania banknotów, przez pleksiglasową osłonę widać było, że jest w nim około stu dolarów w monetach. Właściciel jak zwykle polegał na uczciwości swoich klientów.

– Opos?! – zawołał, wyciągając butelkę z kartonowego opakowania. Przymocowanym pod ladą otwieraczem do coca-coli ściągnął z niej kapsel i łakomie pociągnął łyk gorzkawego piwa, mając nadzieję, że spłucze nim gorycz wciąż dławiącą go w gardle. Wszedł za ladę i popatrzył na zdjęcia przyklejone po wewnętrznej stronie plastikowej gabloty z papierosami. Podobnie jak Robert, Opos miał mnóstwo fotografii z czasów szkoły średniej, ale w przeciwieństwie do Roberta, trzymał tutaj wyłącznie zdjęcia swoich dzieci w różnym wieku. Kilka przedstawiało Jennifer, od niemowlęcia w beciku aż po uroczą dziewczynkę, kilka innych Jareda, który wyrósł na wysokiego i wysportowanego chłopaka. Jeffrey pomyślał, że musi mieć teraz jakieś dziewięć lat, i poczuł ogarniającą go falę sympatii. On w tym wieku odznaczał się nieproporcjonalnie długimi oraz chudymi rękami i nogami, przypominał świeżo urodzonego cielaka, który dopiero się uczy stać i chodzić. Jared odziedziczył po matce ciemne włosy i lekko zadartą brodę, chyba w niczym nie przypominał Oposa. Za to Jennifer była wykapaną córeczką ojca. Miała jego oczy i podobnie przygarbione ramiona, znamionujące ciamajdę, choć w przypadku Oposa wcale tak nie było.

Pociągnął spory łyk piwa i mlasnął językiem, żeby wreszcie poczuć jego smak. Pomyślał o piekle, jakie musiał przejść Robert, kiedy Jessie poroniła. Tym bardziej zniechęcało go to do małżeństwa, w którym ciągle następowały jakieś zmiany, jedne powolne, inne bardzo gwałtowne. Kiedy jeszcze pełnił służbę patrolową, nienawidził wezwań do kłótni rodzinnych, bo prawie zawsze dawały o sobie znać silne więzy łączące małżonków, toteż natychmiast przestawali skakać sobie do oczu i razem obracali się przeciwko człowiekowi, który próbował ingerować w ich życie prywatne, to znaczy wezwanemu policjantowi. Mogli się wydzierać na siebie nawzajem i obsypywać najgorszymi epitetami, a chwilę później rzucali się pod koła radiowozu, byle tylko żadne z nich nie wylądowało w areszcie.

A dzieci dodatkowo komplikowały te współzależności. Podczas interwencji starał sieje odizolować w pierwszej kolejności. Było to jeszcze trudniejsze zadanie, gdyż większość dzieci wyczuwała intuicyjnie, że może jakoś pomóc rodzicom i ochoczo pakowała się w sam środek awantury. Zbyt często sam próbował rozdzielać rodziców, żeby nie wiedzieć z własnego doświadczenia, jak silne impulsy kierują dziećmi. Ale wiedział też, jak daremne są ich starania. Kiedy rozpoczynał służbę, nie mogło mu się przytrafić nic gorszego niż wezwanie do rodzinnej kłótni i widok dziecka z podbitym okiem albo rozciętą wargą, zanoszącego się płaczem w rogu pokoju. Nieraz przy takich okazjach udowadniał, że on również dysponuje wielką siłą, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę, iż wyżywając się na brutalnym rodzicu, daje tylko upust bezsilnej wściekłości wywodzącej się z jego dzieciństwa. Dopiero po kilku latach uznał, że to jeden z największych przywilejów służby w policji.

Rzucił pustą butelkę do kosza i wyciągnął z opakowania następną. Nie chciało mu się iść do otwieracza, toteż odbił kapsel o kant lady, na której liczne zadrapania świadczyły, że właściciel sklepu postępuje tak samo.

Pociągnął tęgi łyk piwa, odchylając głowę daleko do tyłu, aż żołądek zaprotestował głośnym burczeniem. Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że od rana nic nie jadł, pominąwszy dwa kawałki smażonego boczku, które podkradł w kuchni Neli. Ale nie przejmował się tym specjalnie. Zamierzał opróżnić butelkę drugim haustem, kiedy usłyszał spuszczaną wodę w toalecie na tyłach.

– Cześć, Spryciarzu – rzucił Opos, wychodząc z łazienki i zapinając spodnie. Spojrzał na butelkę w jego ręku i dodał: – Śmiało, częstuj się do woli.

– Powinieneś się cieszyć, że tego nie zrobiłem. – Jeffrey stuknął palcem w klawisz kasy i wysunęła się szuflada ze starannie poukładanymi w przegródkach banknotami. – Przecież tu jest ze dwieście dolarów.

– Dwieście pięćdziesiąt trzy i osiemdziesiąt jeden centów – rzekł Opos, biorąc sobie także piwo. Otworzył butelkę o kant lady i upił łyczek.

Jeffrey dopił swoje, wyrzucił butelkę i sięgnął po następną. Opos spojrzał na leżące w koszu dwie puste butelki i cmoknął z niesmakiem.

– Pewnie już słyszałeś o Robercie? – zagadnął Jeffrey.

– Nie. A co się stało?

Jeffreyowi serce podeszło do gardła. Szybko pociągnął łyk piwa, chcąc jak najszybciej doprowadzić swój umysł do stanu, w którym nic już się nie będzie liczyło.

– Oddał się w ręce policji.

Opos o mało co się nie zachłysnął.

– Co?

– Jadę prosto z domu matki Jessie. Przyznał się do winy.

– Jakiej winy?

– Do zabicia człowieka.

– Luke’a Swana? – szepnął Opos. – Boże jedyny…

– Jessie go z nim zdradzała. Opos w osłupieniu pokręcił głową.

– Nie wierzę.

– Nie musisz mi wierzyć, możesz sam pogadać z Robertem. Powiedział, że nakrył ich w łóżku.

– Dlaczego miałaby go zdradzać?

– Bo jest zwykłą dziwką.

– Przestań. To naprawdę nie na miejscu…

– Co jest nie na miejscu? Prawda? – Jeffrey ponownie przechylił butelkę z piwem. – Jezu, ani trochę się nie zmieniłeś przez te lata.

– Dajże wreszcie spokój.

– Spójrz prawdzie w oczy. Zawsze tak postępowałeś. Chowałeś głowę w piasek, a gdy burza przeszła, wyskakiwałeś jak gdyby nigdy nic. – Szybko dopił piwo, witając z radością lekki szum w głowie, gdyż miał nadzieję, że pomoże mu uwolnić się od cierpienia. – Przyznał się też do zabicia Julii.

Opos rozdziawił usta i oparł się o ladę.

– To jakieś szaleństwo…

– Owszem. Całe to cholerne miasto nagle oszalało.

– Ty mu wierzysz?

Zaskoczyło go to pytanie, głównie dlatego, że Opos wcześniej niczego nie kwestionował.

– Nie. Ani trochę.

– Cholera…

Kiedy Jeffrey sięgnął po następną butelkę z otwartego opakowania, Opos złapał go za rękę i mruknął:

– Nie powinieneś trochę przyhamować?

– Już mam jedną matkę.

– To kolejny powód, żeby przystopować.

Nie zdążył się powstrzymać i huknął przyjaciela pięścią w szczękę. Nie trafił precyzyjnie, ale Opos i tak poleciał do tyłu, stracił równowagę i po drzwiach sejfu osunął się na ziemię.

– Zwariowałeś? – syknął bardziej zaskoczony niż rozzłoszczony. Wetknął sobie palec w usta, wyjął go i popatrzył na krew przemieszaną ze śliną. – Do cholery, Spryciarzu, omal nie wybiłeś mi zęba.

Jeffrey uniósł już pięść, żeby zadać drugi cios, ale powstrzymało go błagalne spojrzenie przyjaciela. Przypomniał sobie, że Opos nigdy nie oddaje. Nigdy się nie wścieka i nie wytyka mu, że postąpił żle.

Sięgnął tylko do kieszeni i wyciągnął garść drobnych

– Nie trzeba – wyseplenił Opos, odsuwając pieniądze. Krew z jego rozciętej wargi kapnęła na ladę. – To na mój koszt.

– Zawsze płacę za siebie – wycedził Jeffrey, rzucając resztę miedziaków na ladę. Wziął resztę butelek i ruszył do wyjścia.

– Posłuchaj, Spryciarzu, może cię odwiozę…

– Spieprzaj – burknął Jeffrey, odsuwając przyjaciela z drogi.

Opos ruszył za nim do drzwi i wyszedł na parking.

– Nie powinieneś prowadzić w takim stanie.

– Jakim? – zapytał, otwierając prawe drzwi półciężarówki Roberta. Postawił piwo na siedzeniu, po czym obszedł maskę, żeby zająć miejsce za kierownicą. Potknął się jednak o krawężnik i złapał lusterka, żeby nie upaść.

– Nie wygłupiaj się, Jeffrey – bąknął Opos.

Ale Jeffrey wdrapał się za kierownicę i zamrugał szybko, bo świat zaczynał mu się kołysać przed oczami. Wyjątkowo szybko uruchomił silnik, wrzucił wsteczny bieg i wycofał wóz z parkingu, w ostatniej chwili zakręciwszy gwałtownie kierownicą, żeby nie staranować dystrybutora stacji benzynowej.

Загрузка...