ROZDZIAŁ X

Chorąży Wolcott obgryzała paznokieć, rozważając kandydatury siedzących przy sąsiednim stoliku oficerów. Podporucznik Tremaine przybył na pokład jako pilot komandora McKeona i gawędził teraz z porucznikiem Cardonesem i komandorem porucznikiem Venizelosem, a ona zazdrościła mu swobody, z jaką traktował obu szacownych oficerów. Naturalnie wiedziała, że był z Harrington w systemie Basilisk, i choć i kapitan, i pierwszy oficer uważali, by w stosunkach służbowych wszystkich traktować jednakowo, wszyscy na pokładzie, i to nie tylko HMS Fearless, wiedzieli o istnieniu wewnętrznego kręgu.

Problem polegał na tym, że musiała porozmawiać z kimś, kto doń należał, ale nie z Venizelosem i Cardonesem. Obaj byli jak najbardziej otwarci w stosunku do podwładnych, ale bała się reakcji pierwszego oficera, jeśli pomyśli, że krytykuje dowódcę. Reakcja Cardonesa byłaby najprawdopodobniej jeszcze gorsza, nie wspominając już o tym, że dla kogoś, kto przybył prosto z wyspy Saganami, nawet oficer taktyczny, zwłaszcza uhonorowany tak wysokimi odznaczeniami jak Monarsze Podziękowanie czy Order Galanterii, był niewiele mniej groźny. Tremaine zaś był wystarczająco młody tak stopniem, jak i wiekiem, by nie wzbudzać podobnych obaw, a również znał Honor i na dodatek miał przydział na inny okręt, więc nawet jeśli zrobi z siebie kompletną idiotkę albo go zdenerwuje, nie będzie narażona na dalsze codzienne kontakty.

Odczekała, aż Venizelos i Cardones wstali i po pożegnalnej salwie śmiechu zniknęli w windzie. Dopiero wtedy wzięła kubek, zebrała się na odwagę i podeszła do sąsiedniego stolika na tyle naturalnie, na ile była w stanie. Tremaine właśnie sprzątał ze stołu, gdy chrząknęła — uniósł głowę, uśmiechając się, i Wolcott zaczęła się zastanawiać, czy jeszcze coś nie wpłynęło na jej decyzję, gdyż był to nader atrakcyjny uśmiech… W końcu należał do załogi innego okrętu, a przepisy nic nie mówiły o związkach między oficerami z różnych jednostek…

Zarumieniła się, przypominając sobie, o czym chciała z nim porozmawiać, i dała sobie w duchu kopa w tyłek.

— Przepraszam, sir — odezwała się. — Czy mógłby pan poświęcić mi chwilę?

— Naturalnie. — Uniósł brew, dając jej równocześnie znak, by usiadła. — Pani, panno?…

— Panno Wolcott, sir. Carolyn Wolcott, rocznik 81.

— Aha, pierwszy przydział — domyślił się bez specjalnego zaskoczenia.

— Pierwszy, sir.

— W czym mogę pomóc, panno Wolcott?

— Chodzi o to… — przełknęła nerwowo ślinę, zdając sobie sprawę, że pomimo jego uroku rozmowa będzie tak trudna, jak się spodziewała. — Był pan z kapitan Harrington na placówce Basilisk, a ja muszę porozmawiać z kimś, kto ją zna…

— Tak? — brwi Tremaine’a zjechały w dół, a głos stał się znacznie chłodniejszy.

— Tak, sir — powiedziała czym prędzej. — Chodzi o to, że coś się stało na… na Graysonie i nie wiem, czy powinnam…

Ponownie przełknęła ślinę, ale w jego oczach dostrzegła nagłe zrozumienie.

— Któryś z tych ich oficerów panią obraził, prawda? — spytał łagodnie i poczuła na policzkach gorąco rumieńca. — Dlaczego nie porozmawiała pani o tym z komandorem Venizelosem?

— Bo… bo nie wiem, jak by zareagował… jak zareagowałaby pani kapitan… no bo oni traktowali ją strasznie, a nigdy żadnemu nic nie powiedziała… Mogłaby pomyśleć, że jestem przewrażliwiona… albo coś…

— Wątpię. — Tremaine nalał sobie kawy z dzbanka i zatrzymał go pytająco nad jej kubkiem.

Skinęła głową, dolał więc i jej, odstawił dzbanek i spytał, przyglądając się jej uważnie:

— Dlaczego mam wrażenie, że to właśnie to „albo coś” jest najważniejsze?

Policzki Carolyn Wolcott przybrały ciemnoczerwoną barwę. Wbiła wzrok w kubek i wykrztusiła:

— Nie znam kapitan Harrington tak… tak dobrze jak pan, sir.

— Ostatni raz, gdy służyłem pod nią, byłem również chorążym świeżo po akademii. — Tremaine uśmiechnął się nieco ironicznie. — Nie było to zresztą tak dawno temu, ale nie mogę twierdzić, żebym ją dobrze znał. Szanuję ją i podziwiam, ale nie znam. Taka jest prawda, panno Wolcott.

— Ale był pan z nią w systemie Basilisk.

— Podobnie jak paręset innych osób. Byłem niedoświadczonym gówniarzem i większość czasu spędziłem, wykonując zadania poza okrętem… jeśli chce pani porozmawiać z kimś, kto ją naprawdę dobrze zna, to najlepszym wyborem będzie Rafe Cardones.

— Nie mogłabym zawracać mu głowy! — jęknęła z tak szczerym oburzeniem, że roześmiał się głośno.

— Cardones był wtedy podporucznikiem, i między nami mówiąc, dość mocno odbiegającym od ideału. To się naturalnie zmieniło, w czym skipper wybitnie mu pomogła — uśmiechnął się i spoważniał. — No dobrze, skoro pani zaczęła, proszę skończyć. Proszę mi powiedzieć, o czym nie chce pani rozmawiać z Rafem czy Venizelosem. No dalej, wszyscy wiedzą, że chorąży musi się prędzej czy później zbłaźnić; jak dotąd żaden jeszcze w tej kwestii nie zawiódł.

— Chodzi o to… sir, czy kapitan ucieka z Graysona? — wypaliła i z przerażeniem dostrzegła, jak twarz rozmówcy tężeje w pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu maskę.

— Byłaby pani uprzejma wyjaśnić to pytanie, pani chorąży — zażądał lodowato.

— Chodzi o to, sir… komandor Venizelos wysłał mnie na planetę z bagażami admirała Courvosiera — przyznała nieszczęśliwą miną: nie chciała, by rozmowa potoczyła się właśnie tak, a wiedziała, że to pytanie zostanie przez każdego odebrane jako krytyka dowódcy. — Miałam na lądowisku spotkać kogoś z ambasady, ale był tam tylko ten… ten oficer z Graysona. Powiedział mi, że nie miałam prawa wylądować tam, gdzie wylądowałam, mimo że dostałam zezwolenie, by lądować właśnie na tym stanowisku od kontroli lotów. Powiedział też, żebym nie udawała oficera, bo nie mam do tego żadnego prawa i że… że powinnam wrócić do domu i dalej bawić się lalkami, sir.

— I nie powiedziała pani o tym pierwszemu oficerowi? — Głos nadal był lodowaty, ale z ulgą stwierdziła, że ten chłód nie miał nic wspólnego z jej osobą.

— Nie, sir — przyznała cicho.

— Ten… powiedział coś jeszcze? — warknął Tremaine.

— On… wolałabym o tym nie mówić, sir… Pokazałam mu rozkazy i zezwolenie, a on się tylko roześmiał. Powiedział, że są nieważne, bo wydała je kapitan, a nie prawdziwy oficer, i nazwał ją… a potem powiedział, że najwyższy czas, żeby „kurwy” odleciały z Graysona i… — zacisnęła dłonie na kubku i przygryzła wargę — …i próbował mi wsunąć rękę pod kurtkę mundurową, sir.

— Co takiego?!

Tremaine’a aż podniosło z fotela, a głos miał tak donośny, że wszyscy obecni w sali odwrócili głowy, przyglądając mu się z zaskoczeniem. Carolyn rzuciła błyskawiczne spojrzenia na boki i wbiła wzrok w blat. Tremaine siadł powoli i przyjrzał się jej zwężonymi oczyma.

— Dlaczego pani o tym nie zameldowała? — spytał ciszej. — Zna pani rozkazy wydane w tej kwestii przez kapitan Harrington!

— A bo… — Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. — Przygotowywaliśmy się do odlotu… a on był przekonany, że kapitan… ucieka przed złym traktowaniem. A ja nie wiedziałam, czy on ma rację czy nie, a nawet gdyby nie miał, to za godzinę mieliśmy opuścić orbitę… Nic takiego nigdy mi się nie przydarzyło, sir. Gdyby to było w domu, to… a tutaj nie wiedziałam, co mam zrobić, a gdyby… gdybym powtórzyła kapitan to, co on o niej powiedział, to…

Tym razem umilkła na dobre, mocniej przygryzając wargę. Tremaine odetchnął głęboko i oświadczył:

— Dobrze. Zrobi pani tak, panno Wolcott: jak tylko pierwszy oficer zejdzie z wachty, opowie mu pani dokładnie, co się stało, z najdrobniejszymi szczegółami, wszystkimi, które sobie pani przypomni, ale niech przemilczy pani, że zastanawiała się nad tym, czy kapitan ucieka czy nie.

Widząc jej wygłupione i nieszczęśliwe spojrzenie, uśmiechnął się leciutko i powiedział już innym tonem, łagodniejszym i trochę mniej rzeczowym.

— Proszę posłuchać: wątpię, by kapitan Harrington wiedziała, jak się ucieka, albo raczej co naprawdę oznacza to słowo. Czym innym jest taktyczne wycofanie się, a to właśnie zrobiła, tyle że, cokolwiek na Graysonie myślą, powodem na pewno nie były ich szykany. Natomiast jeśli zasugeruje pani komandorowi Venizelosowi, że rozważała taką ewentualność, to najprawdopodobniej pani nogi z tyłka powyrywa, używając szeregu określeń powszechnie uznawanych za obelżywe i z zasady nie stosowanych na pokładach okrętów Jej Królewskiej Mości. Ujmując rzecz łagodnie.

— Tego się właśnie obawiałam. A jeżeli… on miał rację, to nie chciałam pogarszać sytuacji, bo to, co o niej powiedział, było obrzydliwe… i nie chciałam…

— Panno Wolcott — przerwał jej łagodnie. — Proszę się nauczyć, że jedyną rzeczą, za którą skipper nigdy pani nie obwini, to postępowanie kogoś innego. A co się tyczy fizycznego napastowania, to jest na to szczególnie wyczulona od… nieważne. Proszę o wszystkim powiedzieć pierwszemu, a jeśli zapyta, dlaczego pani tyle czasu zwlekała, proszę mu powiedzieć, że ponieważ zdarzyło się to na chwilę przed odlotem, sądziła pani, że do naszego powrotu i tak nic w tej sprawie nie da się zrobić. Jest to mniej więcej zgodne z prawdą, tak?

Przytaknęła bez słowa.

— To dobrze. Obiecuję, że spotka się pani ze wsparciem, a nie z ruganiem. — Tremaine uśmiechnął się już bardziej naturalnie. — Natomiast wydaje mi się, że potrzebuje pani kogoś, kogo mogłaby pani spytać o radę, nie ryzykując narażenia się któremuś z oficerów. Kiedy dopije pani kawę, zapoznam panią z kimś takim.

— Z kim, sir? — spytała, zainteresowana niecodzienną rekomendacją.

— Cóż, nie jest to z pewnością ktoś, kim byliby zachwyceni pani rodzice. — Tremaine uśmiechnął się złośliwie. — Nie zmienia to faktu, że wyprostował mnie skutecznie w czasie pierwszego lotu, i uważam, że pani też pomoże. Wydaje mi się, że polubi pani mata Harknessa, a poza tym jeśli ktoś na pokładzie wie, jak cicho i skutecznie postępować ze ścierwem typu tego graysońskiego oficerka, to właśnie on.

Wolcott czym prędzej dopiła kawę i oboje wstali.

Komandor Alistair McKeon obserwował z lekkim podziwem, jak Nimitz ogryza kolejną ćwiartkę królika. Z jakichś powodów, znanych jedynie Opatrzności, ziemskie króliki doskonale zaadaptowały się na Sphinksie. Było to zaskakujące, ponieważ lokalny rok liczył pięć lat standardowych, grawitacja była o trzydzieści procent wyższa od ziemskiej, oś planety miała czternaście stopni nachylenia — w efekcie zaowocowało to dość oryginalnymi i wywierającymi wrażenie odmianami lokalnej flory i fauny oraz klimatem, który wszyscy lubili wiosną i jesienią i nienawidzili w pozostałych porach roku. W tych warunkach należało się spodziewać, że coś tak genetycznie obciążonego głupotą jak królik szybko zginie marnie, a tymczasem stało się zupełnie inaczej. Prywatnie McKeon uważał, że jest to zasługa tempa rozmnażania się.

Nimitz ignorował fakt, iż jest obserwowany, oddzielając mięso od kości z chirurgiczną wręcz precyzją i zadowolonymi mruknięciami kwitując co smakowitsze kąski. McKeon uśmiechnął się do swoich myśli — króliki mimo dobrej aklimatyzacji nie stały się mądrzejsze, a podobnie jak ludzie mogli jeść większość lokalnych zwierząt, tak lokalne drapieżniki mogły żywić się królikami. I — jak właśnie było widać — robiły to ze smakiem.

— On chyba naprawdę lubi króliki — zauważył.

— Nawet bardzo — uśmiechnęła się Honor. — Nie wszystkie treecaty za nimi przepadają tak jak za selerami i pewnie dlatego króliki jeszcze na Sphinksie nie wyginęły. Nimitz jest epikurejczykiem, a mięsa króliczego nie jadał, dopóki mnie nie adoptował. Szkoda, że nie widziałeś, jak pierwszy raz poczęstowałam go pieczonym królikiem.

— Czyżby zapomniał o dobrych manierach?

— On nie miał wówczas żadnych manier przy stole, ale wtedy praktycznie wytarł sobą talerz.

Nimitz spojrzał na Honor z tak miażdżącą pogardą połączoną z urazą, że McKeon parsknął śmiechem. Niewiele treecatów opuściło planetę i większość ludzi ich nie doceniała, uważając za odmianę żywych maskotek, on jednak znał Nimitza wystarczająco długo, by nie popełniać tego błędu. Treecaty były inteligentniejsze od ziemskich delfinów, przynajmniej według oficjalnych danych, a McKeon podejrzewał, że w rzeczywistości pozwoliły ludziom odkryć tylko część prawdy o sobie.

Nimitz fuknął, kończąc swój komentarz do wypowiedzi Honor, i wrócił do niezwykle dystyngowanego ogryzania resztek królika.

— Chyba właśnie skończył rozstawiać pani rodzinę po kątach i to do piątego pokolenia, kapitan Harrington — ocenił i Honor roześmiała się, z czego był nader zadowolony, jako że od chwili przybycia do systemu Yeltsin nieczęsto słyszał jej śmiech.

Owszem, był najmłodszym z podległych jej dowódców, a okazji do uroczystych spotkań raczej nie było, biorąc pod uwagę zachowania mieszkańców Graysona. Ponieważ Honor nie była niczyją protegowaną i nie pochodziła z admiralskiej rodziny, starannie unikała faworyzowania któregokolwiek z podkomendnych i zaproszenia na prywatne obiady były u niej rzadkością. Prawdę mówiąc, to było pierwsze od chwili wyruszenia konwoju z Manticore. Zaproszona została także komandor Truman, ale nie zjawiła się, gdyż zaplanowała sobie na ten wieczór inną rozrywkę — niespodziewane ćwiczenia dla załogi. McKeonowi to odpowiadało i to bynajmniej nie dlatego, że jej nie lubił. Powód był innej natury — niezależnie od tego, jak bardzo pozostali dowódcy szanują Honor, nie mieli oni cienia szansy, by zmusić ją do rozmowy na temat, na który nie chciała rozmawiać. A z własnego doświadczenia wiedział, że sama nigdy nie zacznie z podkomendnymi rozmowy o tym, co ją gryzie. Zdawał sobie, również sprawę, że nie jest aż tak odporna na stres i pewna siebie jak sądziła.

Dlatego skończył deser, czyli krem brzoskwiniowy, i rozsiadł się wygodnie, z westchnieniem zadowolenia obserwując MacGuinessa nalewającego mu kawy.

— Dzięki, Mac. — Uśmiechnął się, a zaraz potem skrzywił, widząc, jak podaje Honor filiżankę kakao. — Pojęcia nie mam, jak ty możesz to pić! Zwłaszcza po tak słodkim deserze!

— To twoja sprawa — odparła z uśmiechem. — Ja nigdy nie mogłam i zresztą nadal nie mogę pojąć, jak wy jesteście w stanie pić coś równie ohydnego jak kawa. Owszem: zapach ma ładny, ale poza tym nie nadaje się nawet na chłodziwo do reaktora.

— Nie jest wcale taka zła.

— To musi być u oficerów marynarki odruch nabyty, którego jakimś cudem udało mi się uniknąć. Albo wypaczony smak.

— Przynajmniej nie jest tłusta i lepka.

— Co, nie licząc zapachu, stanowi wszystkie zalety, jakie da się przy maksimum dobrej woli znaleźć w tym napoju — odpaliła z błyskiem w oku. — Na pewno nie utrzymałaby cię przy życiu w czasie zimy na Sphinxie.

— Nie jestem pewien, czy mam ochotę dowiedzieć się, co to jest zima na Sphinxie.

— Bo jesteś rozpieszczonym mieszczuchem z cieplarni, którą jest Manticore. Tak wam się w głowach poprzewracało od życia w umiarkowanym klimacie, że głupi metr śniegu uważacie za zadymkę z oberwaniem chmury.

— Tak? To dlaczego nie przeniosłaś się jeszcze na Gryphona?

— To, że lubię zdecydowaną pogodę, nie znaczy, że jestem masochistką.

— Sądzę, że komandor DuMorne nie byłby zachwycony wynikającymi z twej wypowiedzi wnioskami dotyczącymi klimatu i mieszkańców swej ojczystej planety — ocenił uprzejmie, starając się zachować kamienną twarz.

— Wątpię, żeby Steve od ukończenia Akademii odwiedził Gryphon częściej niż dwa razy. A jeśli myślisz, że ja wyrażam się źle o tamtejszym klimacie, powinieneś jego posłuchać. Pobyt na Saganami tak go rozpuścił, że ładnych parę lat temu przeniósł się z całą rodziną nad Zatokę Jasona.

— Twoje na wierzchu — przyznał, bawiąc się filiżanką. Po chwili ciszy spojrzał Honor prosto w oczy i spytał poważnie, choć nie przestał się uśmiechać:

— Skoro o przekonaniach mowa: co myślisz o Graysonie i jego mieszkańcach?

Honor spochmurniała. Upiła łyk kakao, próbując zyskać na czasie, ale McKeon cierpliwie czekał. Cały wieczór dążył do sprowadzenia rozmowy na ten temat i nie ulegało wątpliwości, iż tym razem uparł się, by wreszcie dopiąć swego. Mógł być najmłodszym z podległych jej dowódców, ale był także jej przyjacielem.

— Staram się nie myśleć ani o planecie, ani o nich — odpaliła zwięźle, nie próbując ukryć niechęci. — Są ograniczonymi chamami z klapkami religijnego zboczenia na oczach i jeśli Admiralicja szybko mnie od nich nie uwolni, zacznę walić po pyskach, aż będą zębami pluli.

— Nie jest to najczęściej spotykana metoda prowadzenia delikatnych rozmów dyplomatycznych, ma’am — zauważył złośliwie.

Prawie się uśmiechnęła.

— Jakoś nie czuję specjalnego pociągu do dyplomacji. I prawdę mówiąc, nie zależy mi na rozmowach z nimi. Z nikim z nich i na żaden temat.

— W takim razie popełniasz błąd — powiedział cicho i zupełnie poważnie, po czym dodał, ignorując fakt, że Honor zacisnęła usta, co oznaczało, że upiera się przy swoim zdaniu: — Pewnego razu miałaś wyjątkowo głupiego zastępcę, który pozwolił, by uczucia przeszkodziły mu w pełnieniu obowiązków. Nie dopuść do tego, by z tobą stało się to samo, Honor, bez względu na to, jakie by to nie były uczucia i przez co wywołane.

Obserwował uważnie jej oczy i stwierdził z zadowoleniem, że tym razem dotarło do niej to, co najważniejsze.

Zapadła głęboka cisza.

Nimitz odsunął talerz i wsparł się środkowymi i przednimi łapami o blat, spoglądając wyczekująco to na Honor, to na McKeona.

— Cały wieczór chciałeś o tym porozmawiać? — spytała w końcu.

— Cały. Mogłaś skończyć moją karierę jednym raportem, a zasługiwałem na to, o czym oboje wiemy. Nie chcę patrzeć, jak popełniasz błędy z tego samego powodu jak ja, a robisz to. Możesz mi wierzyć, że wiem, co mówię.

— Błędy? — spytała ostrzej, co nie zrobiło na nim wrażenia.

— Błędy albo pomyłki, nazwij to, jak wolisz — odparł spokojnie. — Wiem, że nigdy nie zostawiłabyś admirała samego, tak jak ja ciebie zostawiłem, i nie o tym mówię. Jesteś kapitanem z szansą na stopień flagowy i musisz nauczyć się postępować z ludźmi i zrozumieć dyplomację, albo nigdy nie zostaniesz admirałem. To nie placówka Basilisk i nie mamy tu wprowadzać w życie teoretycznych przepisów czy kogoś zwalczać w aktywny sposób. Przynajmniej na razie. Musimy natomiast współpracować i współżyć z oficerami suwerennego państwa o radykalnie odmiennej kulturze, w związku z czym zasady naszego postępowania powinny być zupełnie inne.

— Jeśli mnie pamięć nie myli, co do wprowadzenia w życie przepisów celnych, też miałeś na początku obiekcje — prychnęła. Drgnął. Strzał był celny.

Nim jednak zdążył się odezwać, Honor uniosła dłoń i uśmiechnęła się przepraszająco.

— Nie powinnam była tego powiedzieć; starałeś się pomóc na swój sposób, ale ja po prostu nie jestem dyplomatą. Przepraszam, Alistair. Nigdy nie będę potrafiła zachowywać się dyplomatycznie w stosunku do takich zatwardziałych głąbów jak ci z Graysona.

— Nie bardzo masz wybór — odparł na tyle łagodnie, na ile potrafił. — Jesteś najstarszym stopniem oficerem, jakiego ma admirał Courvosier. Niezależnie od tego, czy ich lubisz, czy nimi gardzisz i czy oni cię lubią, nie zmienisz tego, podobnie jak nie da się zmienić faktu, że ten traktat jest dla Królestwa równie ważny, jak spora bitwa. Poza tym, uświadom sobie jedno: nie jesteś dla nich tylko Honor Harrington, jesteś królewskim oficerem i to najstarszym stopniem w tym systemie i…

— I uważasz, że źle zrobiłam, odlatując — weszła mu w słowo.

— I tak właśnie uważam. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Rozumiem, że jako mężczyzna mam znacznie ułatwione kontakty z ich oficerami i że są one o wiele mniej stresujące niż twoje. Przyznaję, że część z nich to albo durnie, albo takie sukinsyny, że nadają się tylko do odstrzału, ale jest ich wbrew pozorom niewielu. Większość jest zaciekawiona, albo nawet bardziej niż zaciekawiona, i tak naprawdę to najbardziej chcieliby wiedzieć, jak ja mogę znosić to, że kobieta wydaje mi rozkazy. Mają co prawda dość zdrowego rozsądku, by nie zadać głośno tego pytania, ale wisi ono w powietrzu.

— A jak na nie odpowiadasz?

— Podobnie jak Jason Alvarez czy inni twoi oficerowie płci męskiej, choć może nie aż tak barwnie. Sprowadza się do tego, że nie obchodzi mnie, co kto ma w spodniach, ale jak wykonuje swoje obowiązki, a ty robisz to lepiej niż ktokolwiek inny. — Zarumieniła się, a on mówił dalej tym samym tonem: — Wstrząsa to nimi za każdym razem tak samo, ale wielu skłania do myślenia. Teraz martwią mnie właśnie ci, którzy zaczęli myśleć. Wiedzą doskonale, że nie musiałaś osobiście eskortować frachtowców: Apollo i Troubadour wystarczyłyby do osłony konwoju. Prawdziwym idiotom nie zrobi to różnicy, ale pozostali dojdą do prawdziwych powodów twojej decyzji i nie będzie miało dla nich znaczenia, czy pomysł był twój, czy admirała. Zaczną się zastanawiać, dlaczego chciałaś opuścić system: czy dlatego, że uważałaś, że swoją obecnością utrudniasz negocjacje, czy dlatego, że jesteś kobietą i niezależnie od tego, co im wmawiamy, po prostu nie wytrzymałaś presji.

— Chodzi ci o to, że będą przekonani, że uciekłam — podsumowała zwięźle.

— Chodzi mi o to, że mogą żywić takie przekonanie.

— Nie. Chodzi ci o to, że będą. — Oparła się wygodniej i przyjrzała mu się uważnie. — Ty też tak sądzisz?

— Nie. Albo raczej: sądzę, że wycofałaś się nie dlatego, że bałaś się walczyć, ale dlatego, że nie bardzo wiedziałaś jak i nie chciałaś doprowadzić do konfrontacji.

— Może rzeczywiście uciekłam — powiedziała powoli, na co Nimitz zareagował cichym prychnięciem. — Wydawało mi się… nadal mi się zresztą tak wydaje, że jedynie przeszkadzałam admirałowi… a poza tym… szlag by trafił, Alistair, ale ja naprawdę nie wiem, co mam z tym zrobić!

McKeon skrzywił się, słysząc ów „szlag”, choć trudno było ten zwrot uznać za przekleństwo, ale nigdy dotąd nie słyszał, by używała jakichkolwiek tego typu „ozdobników”, nawet wówczas, gdy rozstrzeliwano ich poprzedni okręt, zresztą z nimi na pokładzie.

— W takim razie proponuję, żebyśmy coś wymyślili — odezwał się, a gdy spojrzała nań, wzruszył ramionami. — Wiem: łatwo mi mówić, bo mam jaja, co w tym układzie stanowi podstawową zaletę. Natomiast nie zmienia to w niczym faktu, że gdy wrócimy, oni nadal będą tacy sami jak przedtem i będziesz musiała sobie z tym poradzić. Pamiętaj, że jesteś najstarszym rangą oficerem i to, co zrobisz lub powiesz, jak też to, na co pozwolisz, by zrobiono lub powiedziano tobie, będzie miało wpływ na sytuację wszystkich kobiet służących pod twoimi rozkazami, a co więcej, będzie odbijało się na honorze Królowej. I jeszcze jedno: prędzej czy później pojawi się na Graysonie więcej kobiet służących w Królewskiej Marynarce i to, w jaki sposób ustawisz teraz stosunki z mieszkańcami i wojskowymi planety, będzie rzutowało na ich przyszłe problemy lub też ich brak.

— Wiem o tym wszystkim. — Pochyliła się nad stołem i ujęła Nimitza, sadzając go na kolanach. — Ale co mam zrobić? Jak mam sprawić, żeby widzieli we mnie królewskiego oficera, a nie kobietę, która powinna siedzieć w domu, nie lejąc po pyskach?!

— Hej, ja tylko dowodzę niszczycielem! — McKeon roześmiał się, rejestrując jej przelotny uśmiech. — Z drugiej strony, może właśnie znalazłaś błąd popełniany przez ciebie od chwili pierwszego spotkania z Yanakovem i jego sztabem. Mówiłaś o tym, co oni mogą w tobie widzieć i o laniu po pysku. Nie żebym cię namawiał do tego rozwiązania, ale uświadomiłaś mi coś, z czego dotąd nie zdawałem sobie sprawy: dotąd grałaś według ich reguł, nie swoich.

— Przecież powiedziałeś, że mam postępować dyplomatycznie.

— Powiedziałem, że musisz rozumieć dyplomację, a to nie to samo. Gdybyś faktycznie uciekła z powodu ich reakcji, pozwoliłabyś, aby ich uprzedzenia zamknęły cię w klatce. Inaczej rzecz ujmując: pozwoliłaś się bezkarnie wygnać, zamiast podbić któremuś oko i zażądać, żeby wykazał, dlaczego nie powinnaś być oficerem.

— Chodzi ci o to, że poszłam na łatwiznę.

— Chyba tak, i dlatego czujesz się, jakbyś uciekła. Każda rozmowa to dialog, inaczej nie jest rozmową, tylko monologiem. Jeśli przyjmujesz warunki drugiej strony, nie żądając respektowania własnych, to wynik zależy wyłącznie od niej. Nie mówię, że pierwszego, który cię obrazi, masz spoliczkować i wyzwać na pojedynek, ale powinnaś w inny, mniej drastyczny sposób zacząć wymagać dla siebie szacunku należnego królewskiemu oficerowi.

— Hm — wtuliła nos w futro Nimitza, czując jego poddźwiękowe mruczenie: jasne było, że zgadza się z argumentami McKeona, albo przynajmniej z towarzyszącymi im emocjami.

Obiektywnie rzecz oceniając, Alistair miał rację. Ambasador Ludowej Republiki doskonale rozegrał swoją partię, dyskredytując ją całkiem skutecznie, a ona nie dość, że mu na to pozwoliła, to jeszcze pomogła bezsensowną delikatnością, zachowując się, jakby chodziła po polu minowym. Zamiast ukrywać złość i urazę, powinna od początku wymagać, by traktowano ją z szacunkiem należnym osobie o jej osiągnięciach i randze. Musiała zmusić ich, by przestali widzieć w niej kobietę, a zaczęli — oficera reprezentującego Królową. A Courvosier częściowo miał rację: uciekła, zostawiając go samego, by zwalczył uprzedzenia mieszkańców Graysona bez wsparcia, którego miał prawo oczekiwać od swego najwyższego rangą podwładnego. Częściowo, bowiem nadal uważała po trosze, że w sytuacji, do jakiej doprowadziła jej obecność, bardziej by przeszkadzała, niż pomagała w negocjacjach.

— Masz rację — powiedziała, unosząc głowę. — Spieprzyłam to.

— Och, nie sądzę, żeby było aż tak źle. Wystarczy, że resztę podróży spędzisz na porządkowaniu myśli i zdecydowaniu, co zrobisz z pierwszym kretynem, jakiego spotkasz po powrocie — zachichotał, widząc jej rozmarzony uśmiech, i dodał: — Obrazowo rzecz ujmując: razem z admirałem macie ich punktować tam, gdzie można, a poniżej pasa my już będziemy walili. Jeśli chcą traktatu z Królestwem Manticore, niech się nauczą, że królewski oficer jest królewskim oficerem niezależnie od płci. Jeśli to nie dotrze do ich zakutych łbów, ten sojusz nigdy nie będzie funkcjonował.

— Może — uśmiechnęła się naturalniej. — I dziękuję. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie popchnął we właściwą stronę.

— A od czego ma się przyjaciół? Poza tym, tylko spłaciłem dług za taką samą przysługę — uśmiechnął się w odpowiedzi i wstał. — A teraz, jeśli mi pani wybaczy, czas wracać na okręt i do obowiązków, ma’am. Dziękuję za doskonały obiad.

— A ja za jeszcze lepszą radę. — Podeszła z nim do drzwi. — Nie będę pana odprowadzać na pokład hangarowy, komandorze McKeon: drogę pan zna, a ja muszę rozpocząć pracę koncepcyjną.

— Wiem, ma’am. — Uścisnął jej dłoń i dodał: — Dobrej nocy, ma’am.

— Dobrej nocy, komandorze — odparła, a gdy drzwi zamknęły się za nim, powtórzyła cicho: — Dobrej nocy.

Загрузка...