ROZDZIAŁ XXX

Pomieszczenie żołnierzy piechoty na okręcie okazało się zadaniem trudniejszym, niż Yu podejrzewał. Wszystkie wolne lub częściowo wolne kabiny zostały załadowane do granic możliwości bronią i ludźmi, tak że trudno się było poruszyć, żeby na któregoś nie nadepnąć, i Yu z niecierpliwością czekał na wyładunek pierwszego kontyngentu. Naturalnie obciążało to poważnie pokładowy system podtrzymywania życia i to właśnie było powodem spotkania z komendantem Valentine’em i komandorem DeGeorge’em, intendentem pokładowym, w kapitańskiej kabinie. Razem z Yu sprawdzili obliczenia i wynik bynajmniej nie poprawił nastroju DeGeorge’a.

— Najgorsze jest to, że większość nie ma nawet skafandrów próżniowych, sir. Jeżeli system podtrzymujący życie nawali, to zrobi się naprawdę paskudnie.

— Głupie kutasy — burknął Valentine, ignorując pełne wyrzutu spojrzenie Yu. — Wystarczyło, żeby ich ubrali w skafandry przed startem. Nie byłoby im przyjemnie, fakt, ale przynajmniej mieliby jakąś szansę w przypadku awarii. I jeszcze jedno; przewozimy te zające do baz w pasie asteroidów, tak? Jak będą pełnić tam służbę?! Bo nie wierzę, że w bazach mają taką ilość zapasowych skafandrów na wszelki wypadek.

Yu zmarszczył brwi — pierwszy mechanik miał rację, a wcześniej nikt nie zwrócił uwagi na brak logiki takiego postępowania. Bazy w pasie asteroidów były miejscami, w których osoba bez skafandra próżniowego miała niewielkie szanse przeżycia, a magazynowanie w nich takiej ilości zapasowych skafandrów byłoby marnowaniem miejsca. Ta ewentualność wydawała się mało prawdopodobna, tym bardziej że do niedawna władze Masady nie liczyły się w ogóle z możliwością zaatakowania ich własnego systemu przez kogokolwiek. Yu był zaskoczony, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy.

— Cóż, nic na to nie poradzimy. Wszystko, co można zrobić, to uważać na wskazania czujników — podsumował własne wątpliwości DeGeorge. — Jak na razie system podtrzymywania życia daje sobie radę, miejmy nadzieję, że tak pozostanie do końca lotu.

George Manning siedział na fotelu kapitańskim i starał się emanować spokojem i pewnością siebie kapitana Yu, co, jak samokrytycznie przyznawał, średnio mu wychodziło. Nie czuł się specjalnie pewnie, ale miał dość czasu, by pogodzić się z losem i świadomością przegranej, a poza tym nie miał specjalnego wyboru. Sprawdził czas — byli pół godziny spóźnieni, polecił więc:

— Poruczniku Hart, proszę skontaktować się z bazą numer 3 i podać im uaktualniony czas naszego przybycia.

— Aye, aye, sir. — Porucznik Hart, mimo iż pochodził z Masady, dawno przyswoił sobie tradycyjne formy obowiązujące na okręcie.

Tym razem jednak coś w jego głosie zwróciło uwagę Manninga — brzmiało w nim bowiem coś więcej niż zrozumiałe w tych warunkach zniechęcenie, które odczuwali wszyscy, i z trudem tłumiona wzajemna wrogość. Manning przyjrzał mu się uważniej, maskując zresztą starannie swe nagłe zainteresowanie oficerem łączności.

Hart pochylił się nad konsolą łączności laserowej i Manning nagle zesztywniał. Pod kurtką mundurową oficera widniało dziwne, kanciaste wybrzuszenie, którego nie powinno tam być. Co ważniejsze, wybrzuszenie to miało kształt pistoletu automatycznego… Zmusił się, by oderwać od niego wzrok. Co prawda mógł się mylić, ale bardzo w to wątpił. Mogły także istnieć w miarę niegroźne powody, dla których Hart zabrał broń na wachtę — mógł czuć się dzięki temu bezpieczniej albo po prostu zaczynał wariować, co zdarzało się osobom wystawionym na działanie długotrwałego stresu. Obecność uzbrojonego świra w zamkniętym pomieszczeniu o stosunkowo niedużych rozmiarach, a takim był mostek, nie stanowiła miłej perspektywy, ale Manning wolałby takie wytłumaczenie od znacznie gorszego i znacznie bardziej prawdopodobnego. Uaktywnił interkom.

— Tu kapitan — rozległ się głos Yu.

— Komandor Manning, sir — zameldował, starając się by jego głos brzmiał naprawdę, ale to naprawdę naturalnie. — Właśnie zawiadomiłem bazę numer 3 o uaktualnionym czasie przybycia ich kolegów.

Alfredo Yu zesztywniał, słysząc słowo „kolegów”. Przeniósł wzrok na twarze pozostałych i zobaczył na nich takie samo zaskoczenie. Przez sekundę nie był zdolny do niczego, czując jedynie, jak jego żołądek zmienia się w lodową kulkę. Potem jego umysł zaczął ponownie funkcjonować.

— Rozumiem, panie Manning — powiedział spokojnie. — Właśnie zastanawiamy się z komandorem Valentine’em nad wymogami systemu podtrzymywania życia. Może pan zejść na chwilę do nas?

— Obawiam się, że w tej chwili jest to niemożliwe, sir — odparł równie spokojnie Manning.

— Dzięki, George. — Yu pokonał skurcz mięśni szczęki. — Dziękuję za wiadomość.

— Nie ma za co, sir — powiedział cicho Manning i wyłączył się.

— Jezu! — jęknął Valentine. — Nie możemy go tam samego zo…

— Zamknij się, Jim. — Brak jakichkolwiek uczuć w głosie Yu robił większe wrażenie od wściekłości czy żalu i Valentine zamknął usta.

Obaj z DeGeorge’em czekali w milczeniu i napięciu, aż Yu zdecyduje, co dalej.

Yu tymczasem przymknął oczy i klął się w duchu od ostatnich naiwnych kretynów. Taki był zadowolony, że Simonds chce jedynie wzmocnić garnizony wewnątrzsystemowe, że do głowy mu nie przyszło inne, równie logiczne wytłumaczenie obecności tak wielkiej liczby uzbrojonych i lojalnych wobec władz Masady ludzi na pokładzie jego okrętu akurat w tym momencie. A przecież przekonał się już nie raz, jak pokrętne są drogi rozumowania tych maniaków!

Na szczęście George był bardziej czujny. Tylko że to, co zaplanowali na wypadek próby przejęcia okrętu przez fanatyków, przewidziane było na normalny stosunek sił na pokładzie, a nie na taką sytuację. Ledwie jedna trzecia załogi rekrutowała się z Ludowej Marynarki. A z żołnierzami, których właśnie przewozili, przeciwnik miał przewagę liczebną co najmniej pięć do jednego.

Otworzył oczy, podszedł do drzwi kabiny, otworzył je i odetchnął z ulgą — na korytarzu stał na warcie kapral marines. Dał mu znak, by podszedł bliżej, i powiedział cicho:

— Marlin, idź do majora Bryana i przekaż mu, że mamy stan „Kolega 4-1”.

Wołałby co prawda nie wysyłać go osobiście, ale nie miał wyboru. Zdołał zatrzymać oficerów i większość podoficerów marines z pierwotnego składu załogi. Wszyscy zostali uprzedzeni, co oznacza ten kryptonim. Natomiast prawie połowa kontyngentu pokładowego pochodziła już z Masady i miała te same zestawy łączności. Nie ulegało wątpliwości, że oni również biorą udział w akcji, i gdyby którykolwiek usłyszał dziwną wiadomość przekazywaną przez Marlina…

Kapral zbladł, skinął bez słowa głową i pomaszerował energicznie korytarzem. Yu obserwował go, dopóki nie zniknął za narożnikiem, mając nadzieję, że dotrze na czas do Bryana, i wycofał się do kabiny.

Otworzył ścienny sejf, którego skaner ustawiony był na jego linie papilarne. Wewnątrz znajdowała się wyłącznie broń — pistolety pulserowe w policyjnych podramiennych kaburach z szelkami. Podał każdemu z obecnych broń, zdjął kurtkę i założył uprząż.

— No to siedzimy po uszy w gównie, Jim — ocenił Valentine, idąc za jego przykładem. — Nie widzę żadnej możliwości, żebyśmy byli w stanie utrzymać okręt przy takiej dysproporcji sił.

— Co oznacza, że musimy go uszkodzić na tyle, na ile zdołamy — zgodził się Yu, wkładając kurtkę mundurową.

— Zgadza się. — Valentine także nałożył kurtkę i zaczął upychać po kieszeniach zapasowe magazynki.

— Kto ma wachtę w maszynowni?

— Workman — odparł zwięźle Valentine, nie kryjąc niesmaku.

— Szkoda. — Yu pokiwał smętnie głową. — Musisz się tam jakoś dostać i awaryjnie wyłączyć reaktor. Zdołasz to zrobić, Jim?

— Spróbuję. Co prawda większość wachty to fanatycy, ale Joe Mount ich pilnuje, żeby czegoś do reszty nie schrzanili, więc jest szansa, skipper.

— Jim, nie mam prawa cię o to prosić, ale…

— Ale nie ma pan specjalnego wyboru, skipper. Zrobię, co będę mógł.

— Dziękuję. — Yu spoglądał mu przez chwilę w oczy, zabierając się równocześnie do zapięcia kurtki mundurowej, po czym zwrócił się do DeGeorge’a. — My spróbujemy dostać się na mostek. Major Bryan wie, co ma robić i…

Drzwi kabiny za jego plecami otworzyły się, więc Yu umilkł i odwrócił głowę. Stał w nich pułkownik wojsk lądowych Masady z pistoletem w dłoni, a za nim widać było czterech również uzbrojonych, tyle że w broń długą, żołnierzy.

— Co to za zwyczaje, włazić bez pukania do kabiny wyższego rangą oficera, pułkowniku?! — warknął Yu przez ramię, wsuwając prawą dłoń w rozpięcie kurtki i ujmując kolbę pulsera.

— Kapitanie Yu — pułkownik jakby nie słyszał jego słów — mam obowiązek poinformować pana, że ten okręt znajduje się od tej chwili pod do…

Yu odwrócił się i nacisnął spust. Pulser zawył jękliwie, wypluwając z siebie serię strzałek, bowiem załadowany został nie typowymi eksplodującymi pociskami, ale strzałkami o znacznie większej sile przebicia i nastawionymi na ogień ciągły. Plecy pułkownika eksplodowały stalą, fontanną krwi oraz strzaskanych kości. Padł na pokład bez jednego jęku, a strzałki tymczasem masakrowały stojących za nim żołnierzy. Ściana na wprost drzwi spłynęła krwią, a ktoś w korytarzu wrzasnął z przerażenia. Yu wypadł przez drzwi i ledwie znów znalazł się w korytarzu, ponownie otworzył ogień.

Stało tam sześciu żołnierzy wpatrujących się z osłupieniem w rozerwane pociskami ciała towarzyszy. Na widok Yu pięciu gorączkowo sięgnęło po broń, szósty zaś zrobił w tył zwrot i uciekł, co uratowało mu życie, bowiem ciała pozostałych pięciu na tyle długo powstrzymały strzałki z pulsera, że zdążył dopaść narożnika. Yu zaklął, wskoczył z powrotem do kabiny i dopadł konsoli łączności, uaktywniając system przekazujący jego głos do wszystkich głośników na pokładzie.

— Koledzy 4-1! — powiedział głośno i wyraźnie. — Powtarzam: Koledzy 4-1!

Major Joseph Bryan wyciągnął broń boczną, odwrócił się i nacisnął spust bez jednego słowa. Ośmiu żołnierzy znajdujących się wraz z nim w zbrojowni nadal wpatrywało się z głupimi minami w głośnik, gdy rozszarpały ich pociski z pistoletu pulserowego. Dopiero gdy ciała znieruchomiały na podłodze, Bryan zaklął długo i soczyście. Zastanawiał się od początku, dlaczego ten porucznik tak namolnie chciał zwiedzić zbrojownię — teraz już wiedział. Trzydzieści lat doświadczeń w roli konkwistadora Ludowej Republiki wyrobiło w nim jednak pewne odruchy — pochylił się nad trupem rzeczonego porucznika i szarpnięciem rozdarł mu kurtkę mundurową. A potem uśmiechnął się z zimną satysfakcją — wszarz miał za paskiem pistolet.

Drzwi zbrojowni otworzyły się, obrócił się więc w półprzysiadzie, lecz nim nacisnął spust, poznał kaprala Marlina.

— A ty co tu robisz, do nagłej cholery? — warknął. — Miałeś pilnować kapitana!

— Wysłał mnie do pana, zanim ogłosił alarm przez głośniki, sir. Wychodzi na to, że miał mniej czasu, niż sądził, gdy ze mną rozmawiał.

Bryan chrząknął, wstał i zabrał się do nakładania pasywnego opancerzenia kuloodpornego na mundur. Wolałby co prawda zasilaną aktywną zbroję czy bojowy skafander próżniowy, ale nie miał czasu na dokładne sprawdzenie ani wcześniejsze ich uruchomienie. Marlin poszedł za jego przykładem. Bryan skończył nakładać oporządzenie i złapał z najbliższego stojaka z bronią automatyczną krótkolufową strzelbę systemu flechette. Zdążył dołączyć do niej magazynek i przeładować, wprowadzając pocisk do komory, gdy na korytarzu rozległa się kanonada prowadzona z klasycznej broni palnej. Zakończyła się wizgiem pulserów równie nagle, jak rozpoczęła. Wycelował broń w drzwi, ale poczekał z naciśnięciem spustu. I dobrze zrobił, bowiem w drzwiach pojawił się kapitan Young.

— Mam dziewięciu ludzi, sir — zameldował bez żadnych wstępów.

— Bardzo dobrze — pochwalił Bryan, obwieszając się amunicją i analizując sytuację. Wiadomość ogłoszona przez głośniki oznaczała, iż Yu nie wierzy, by udało im się utrzymać okręt, z czym Bryan musiał się zgodzić, biorąc pod uwagę liczbę żołnierzy Masady na pokładzie. Jego własne zadanie przy tym scenariuszu było proste i jasne, tyle że spodziewał się dysponować większą liczbą ludzi do jego wykonania.

Odsunął się od stojaka z bronią, robiąc miejsce Youngowi, który wraz z pięcioma podkomendnymi zaczął wkładać oporządzenie kuloodporne. Pozostała czwórka zajęła pozycje na korytarzu, osłaniając dojście do zbrojowni. Uzbrojeni byli w garłacze, jak popularnie zwano strzelby systemu flechette, podane przez kolegów będących już wewnątrz.

— Wezmę Merlina i czterech pańskich ludzi, kapitanie Young — zdecydował Bryan. — Ma pan utrzymać się tu trzydzieści minut albo do usłyszenia mojego rozkazu. Tylko nie życzę sobie żadnych martwych bohaterów: jeżeli nie będzie pan w stanie dłużej tu siedzieć, proszę mnie o wszystkim powiadomić przed opuszczeniem zbrojowni. I niech pan dopilnuje, żeby nic nie dostało się w ręce tych świrów.

— Tak jest, sir — wyprężył się Young. — Hadley, Marks, Banner, Jancowitz, idziecie z majorem Bryanem.

Wymienieni przytaknęli, nie przestając obwieszać się bronią i amunicją. Bryan poczekał, aż skończą, nim wyprowadził ich na korytarz.


— …wtarzam: Koledzy 4-1!

Porucznik Mount drgnął, nie mogąc ukryć zaskoczenia, gdy słowa te rozległy się z głośnika. Przez moment przyglądał się urządzeniu z niedowierzaniem, podobnie jak pozostali członkowie wachty maszynowej. A potem sięgnął do tablicy kontrolnej.

Komandor porucznik Workman nie miał pojęcia, co to takiego „Koledzy 4-1”, ale znał zamierzenia Simondsa względem okrętu i uznał, że taka nagła, niezrozumiała i na pozór bezsensowna wiadomość może oznaczać tylko jedno. Toteż na wszelki wypadek od razu odstrzelił porucznika Mounta. Pocisk roztrzaskał mu głowę, nim zdążył uruchomić przycisk awaryjnego wyłączenia reaktora.

Kapitan Manning nawet nie drgnął, słysząc głos kapitana Yu — wiedział, co usłyszy, i pogodził się już z tym, że nie zdoła opuścić mostka. Kiedy tylko glos Yu przebrzmiał, Manning dotknął palcami prawej dłoni dolnej części poręczy kapitańskiego fotela. Otworzyła się klapka, której próżno by szukać na planach okrętu czy schematach elektronicznych. Nacisnął jedyny znajdujący się pod nią przełącznik i cofnął palec w momencie, w którym porucznik Hart wyciągnął z zanadrza pistolet.

— Proszę wstać z fotela, komandorze Manning! — warknął. — I trzymać ręce na widoku!

Sternik skoczył na niego bez ostrzeżenia, ale nie zauważył, że ma za plecami jeszcze jednego członka załogi pochodzącego z Masady. Huknął strzał i ciało podoficera Ludowej Marynarki zwaliło się bezwładnie na pokład. Zabójca przekroczył trupa i podszedł do stanowiska sterowego. Manning ledwie powstrzymał się przed splunięciem.

— Wstawaj! — warknął Hart, gestykulując bronią.

Wstał więc, nie starając się ukryć pogardy. Wiedział, że klapka wróciła na miejsce, i żałował jedynie, że nie zobaczy, jak będą się męczyć.

— Tak lepiej — pochwalił go Hart. — A teraz…

— Poruczniku Hart! — przerwał mu zabójca sternika. — Okręt nie słucha steru, panie poruczniku!

Hart odwrócił się ku niemu, a Manning sprężył się do skoku. A potem odprężył — przypomniał sobie, że ma za plecami przynajmniej jednego uzbrojonego członka załogi rodem z Masady.

Hart podszedł do stanowiska sternika, nacisnął kilka przycisków, przesunął jakąś dźwignię, i tak jak się Manning spodziewał, nic nie osiągnął. Wyprostował się i spojrzał wściekle na pierwszego oficera.

— Coś ty zrobił?!

— Ja? — zdziwił się Manning. — Nic. Może mat Sherman zablokował stery, zanim twój pomagier go zamordował.

— Nie łżyj, zasrany heretyku! — syknął Hart. — Nie wierzę w…

Przerwał mu ryk alarmu, do którego natychmiast dołączył drugi, trzeci i następne. Hart spojrzał z niedowierzaniem za siebie — stanowisko taktyczne, konsola łączności, stacja astrogacyjna; wszystkie rozbłysły czerwienią światełek awaryjnych i kolejno wyłączały się.

— Wygląda na to, że macie problem. — Manning uśmiechnął się chłodno. — Może powinniście…

Przerwał mu huk wystrzału, gdy Hart nacisnął spust.


Kapitan Yu zaryzykował użycie windy. Było to niebezpieczne, ale oszczędzało czas, a tego właśnie mieli najmniej. Valentine i DeGeorge osłaniali go, pilnując obu stron korytarza, gdy odblokował drzwi i ściągnął windę używając kodu kapitańskiego.

— Do środka! — polecił.

Nim drzwi się zamknęły, ktoś na korytarzu krzyknął i o metal zadźwięczały kule.

— Cholera!

Valentine upadł, łapiąc się za lewe podudzie, i Yu zaklął, widząc na nogawce powiększającą się plamę krwi. DeGeorge rozerwał nogawkę i obmacał ranę przy wtórze jęków Valentine’a.

— Chyba ominęła główne arterie, skipper — zameldował DeGeorge i dodał, spoglądając na rannego: — Będzie bolało jak wszyscy diabli, Jim, ale jeśli wydostaniemy cię stąd żywcem, będziesz tańczył.

— Dzięki za tryb warunkowy — zgrzytnął zębami Valentine.

DeGeorge prychnął, drąc nogawkę spodni na opatrunek.

Yu słuchał tego jednym uchem, nie spuszczając oczu z kursora ukazującego położenie windy na planie okrętu. Mrugał i zmieniał położenie, zmierzając tam, gdzie zaprogramował windę, i już zaczynał mieć nadzieję, gdy kursor nagle zamarł w miejscu. Wkurzony rąbnął pięścią w ekran, co naturalnie niczego nie zmieniło.

DeGeorge uniósł głowę, słysząc łupniecie w ścianę, ale nie przerwał nakładania opatrunku.

— Skurwiele odcięli zasilanie — wyjaśnił Yu.

— Ale tylko wind — glos Valentine’a był chrapliwy, gdy uniósł zakrwawioną dłoń i wskazał na ciemną kontrolkę awaryjnego zasilania. — Reaktory pracują, czyli Joe nie zdążył…

— Wiem. — Yu zdawał sobie sprawę, że Mount już był martwy, ale nie miał czasu go żałować: mocował się właśnie z klapą otwierającą wyjście awaryjne.

Major Bryan zatrzymał się przed zamkniętym włazem przejścia technicznego, by złapać oddech. Przejście było tunelem, w którym można było tylko się czołgać, co nawet dla marine było na dłuższą metę męczącym zajęciem. Żałował, że nie ma sposobu, by cokolwiek przez niego zobaczyć — musiał atakować w ciemno i liczyć na szczęście, a nie dzięki temu wychodził dotąd cało z opresji i dosłużył się stopnia majora.

— No dobrze — powiedział cicho — ja w prawo, Marlin w lewo. Hadley i Marks za mną, Brenner i Jancowitz za kapralem. Zrozumiano?

Odpowiedziały mu ciche, potakujące pomruki, więc nie zwlekając, złapał garłacz i zwolnił ramieniem dźwignię blokującą właz. Ten otworzył się i Bryan wyskoczył przez niego szczupakiem, lądując na brzuchu i rejestrując już w locie stanowiska przeciwników. Pierwszy pocisk wystrzelił, szorując jeszcze brzuchem o ziemię.

Garłacz wypalił z basowym pierdnięciem, wypluwając z lufy pocisk, który natychmiast rozpadł się, uwalniając swą zawartość — kilkanaście niewielkich, ostrych jak brzytwy stalowych krążków, które wirując, pomknęły w stronę celu. Ciało w oficerskim mundurze zostało dosłownie poszatkowane, nim plecy eksplodowały fontanną krwi, kości i tkanek, obryzgując ścianę, w którą wbiły się dyski zwane flechettes. Była to broń przeciwpiechotna straszliwa w starciach na krótki dystans, czyli idealna do abordażu. Miała nad pulserem jedną przewagę: nie sposób było z niej przebić kadłub.

Trzej żołnierze towarzyszący oficerowi zaczęli się dopiero odwracać w stronę krwawej miazgi, będącej jeszcze przed chwilą ich dowódcą, gdy Bryan ponownie nacisnął spust. I jeszcze raz, i jeszcze.

Trzy pociski trafiły w cele tak szybko, że tylko jeden z trafionych zdążył coś krzyknąć, nim zwalił się zmasakrowany na pokład hangarowy. Personel Ludowej Marynarki Haven, trzymany przez żołnierzy pod lufami, padł tam wcześniej — gdy tylko usłyszał pierwsze charakterystyczne pierdnięcie garłacza.

Inny garłacz odezwał się z lewej strony Bryana, tym razem strzelając serią. Odpowiedziała mu kanonada z klasycznej broni palnej. Ignorując gwiżdżące w powietrzu rykoszety, Bryan przełączył garłacz na ogień ciągły i wygarnął długą serię do żołnierzy próbujących przepchnąć się przez drzwi prowadzące na pokład hangarowy, zmieniając ich w krwawego, wyjącego i niezdolnego do walki hamburgera.

A zaraz potem Hadley rzucił tam granat. W zamkniętej przestrzeni korytarza eksplozja przypominała trzęsienie ziemi. Nagle zapadła cisza i nikt już nie próbował tamtędy wejść.

Bryan wstał i rozejrzał się. Marlin leżał na podłodze, krwawiąc obficie ze strzaskanego przez kulę lewego ramienia, ale wokół spoczywały ciała osiemnastu martwych żołnierzy, a z pokładu podnosiło się ponad dwudziestu członków załogi.

— Znajdźcie sobie broń — polecił, wskazując zakrwawione pistolety maszynowe leżące przy trupach. Nie czekając, aż wykonają polecenie, włączył komunikator. — Young, tu Bryan, jaka jest wasza sytuacja?

— Mam trzydziestu dwóch ludzi, w tym porucznika Wardena, sir — rozległ się głos Younga na tle kanonady. — Ciężki ogień z 1-15 i 1-17. 1-16 odcięty na wysokości windy, ale wysadziłem kostnicę, nim zdołali tam wejść.

Bryan zacisnął wargi — zbrojownia była odcięta od reszty okrętu, tak więc jego ludzie nie zdołają już do niej dotrzeć. A fakt, że Young zmuszony był zniszczyć magazyn skafandrów, tak pancernych, jak i zwykłych, zwany kostnicą, oznaczał, że pozostali będą musieli walczyć bez żadnej osłony przed kulami.

— Weźcie, ile zdołacie, broni i amunicji i dołączcie do mnie — polecił chrapliwie. — I niech pan nie zapomni o pożegnalnym prezencie, kapitanie.

— Nie zapomnę, sir.


Alfredo Yu płynął głową do przodu nad drabinką inspekcyjną, odpychając się od czasu do czasu od jej szczebli. Ten sposób poruszania się w kabinie windy zapewniał kołnierz antygrawitacyjny nałożony w pasie — ludzie DeGeorge’a ukryli po kilkanaście takich kołnierzy pod podłogą każdej z wind na jego rozkaz, zanim okręt dotarł pierwszy raz do systemu Endicott. Była to chwalebna ostrożność, bo dzięki niej mogli w tej chwili swobodnie się poruszać i to z rannym w nogę. Valentine nadal był przytomny, ale coraz słabszy — musiał używać obu rąk, by odpychać się od szczebli; powoli, ale stopniowo się wykrwawiał, o czym świadczyła coraz ciemniejsza barwa nogawki spodni.

Yu dotarł do końca rozgałęzienia, sprawdził oznaczenia i skierował się w prawo. Tunele pogrążone były w półmroku i bolały go oczy od wypatrywania oznaczeń, ale ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była latarka, której promień z daleka zdradzałby ich obecność każdemu, kto tylko zajrzałby…

Z przodu coś szczęknęło — dał znak pozostałym, by zaczekali, i powoli ruszył przed siebie w absolutnej ciszy. Lewą dłonią sunął wzdłuż szczebli, w prawej trzymał kolbę pulsera. Coś się poruszyło, więc lewą ręką złapał się szczebla, a prawą uniósł broń. Prawie nacisnął spust, gdy zauważył, że trzej znajdujący się przed nim ludzie nie noszą mundurów piechoty i nie są uzbrojeni. Powoli podpłynął bliżej i jeden z nich zauważył go, alarmując pozostałych. Wszyscy obejrzeli się nerwowo i po chwili na ich twarzach odmalowała się wyraźna ulga, gdy go rozpoznali.

— Jak dobrze, że to pan, sir — szepnął ten z naszywkami pomocnika bosmańskiego. — Kierowaliśmy się ku pokładowi hangarowemu, gdy mało nie wleźlim im w łapy, sir. Otworzyli, takie syny, drzwi do windy na korytarzu 3-9-1.

— Ot, cwaniaczki — mruknął Yu, zatrzymując się i czekając, aż DeGeorge podholuje Valentine’a. — Wiesz, Evans, ilu ich tam siedzi?

— Może z pól tuzina, sir. Niewielu, ale mają broń, a my…

— Jasne. Jim, daj Evansowi pulser i kołnierz — polecił Yu.

Valentine przy pomocy DeGeorge’a wykonał polecenie.

— Musimy oczyścić trasę, bo nie dość, że gnojki ją blokują, to wyłapią wszystkich korzystających z tej trasy — wyjaśnił Yu. — Sam, trzymaj się tylnej ściany szybu, ja będę się trzymał prawej, a Evans lewej.

Poczekał, aż pomocnik bosmański kiwnął głową, potwierdzając, że zrozumiał polecenie.

— Uważajcie na mnie: kiedy dam znak, skaczemy i strzelamy do wszystkiego, co się rusza. Przy odrobinie szczęścia załatwimy ich, nim się zorientują. Jasne?

— Aye, aye, sir — szepnął Evans. DeGeorge po prostu skinął głową.

— Dobrze, to bierzemy się do dzieła! — polecił Yu.

Kapitan Young jako ostatni wydostał się na pokład hangarowy. Nim jego grupa dotarła tu ze zbrojowni, rozmaitymi przejściami technicznymi i innymi pomysłowymi drogami przybyło piętnastu ludzi. W większości nie mieli broni — jedynie paru posiadało pistolety maszynowe odebrane zabitym po drodze żołnierzom. Young i jego ludzie przynieśli tyle uzbrojenia, że starczyło garłaczy dla wszystkich obecnych, a na pokładzie leżała jeszcze sympatyczna kupka na zapas. Ładunki, które Young uzbroił przed opuszczeniem zbrojowni, dawały gwarancję, że przeciwnicy nie będą dysponowali podobnie nowoczesnym uzbrojeniem.

Major Bryan był zadowolony, choć nie absolutnie szczęśliwy — łącznie miał około siedemdziesięciu ludzi, co oznaczało, że pokład hangarowy zdoła utrzymać przez dość długi czas, natomiast o atakowaniu nie było mowy. Co prawda, jak dotąd nie pojawił się żaden z oficerów krążownika.

— Aparaty tlenowe rozdzielone, sir — zameldował sierżant Towers.

Bryan chrząknął z zadowoleniem — pokład hangarowy standardowo wyposażony był w szafki zawierające olbrzymią ilość aparatów tlenowych na wypadek awaryjnej utraty hermetyczności. Rozdanie ich oznaczało, że przeciwnikowi nic nie da ani wypompowanie z pokładu powietrza, ani wpuszczenie gazu systemem wentylacyjnym.

Dwaj podoficerowie z załogi unieruchomili zaś awaryjny system dokowania, dzięki czemu nie można było również rozhermetyzować pokładu. Marines opanowali korytarz aż do grodzi ze śluzą awaryjną, co pozwalało na kontrolowanie tak głównego wejścia, jak i wylotów wind na pokład. Te ostatnie jednak nie działały, gdyż odcięto im zasilanie.

— Rozkazy, sir? — spytał cicho Young i Bryan skrzywił się odruchowo: chciałby kontratakować, a wiedział, że wiele nie zdziała, mając siedemdziesięciu ludzi.

— Na razie utrzymać pozycje — odparł równie cicho. — I przygotować do startu pinasy.

Pinasy były najszybszymi jednostkami pokładowymi i posiadały uzbrojenie, choć w tej chwili nie miały podwieszonego zewnętrznego w stylu rakiet. Były jednakże znacznie wolniejsze od krążownika, a jego uzbrojenie pokładowe mogło je roznieść na atomy bez trudu jednym trafieniem. Young wiedział o tym równie dobrze jak Bryan, ale bez słowa komentarza skinął potakująco.

— Tak jest, sir.

Szczebel wyślizgiwał się ze spoconych rąk Yu. Kapitan miał przyspieszony puls, jako że ten typ walki nie należał do jego ulubionych, ale nikt inny nie był w stanie jej poprowadzić. Sprawdził, czy Evans i DeGeorge są na miejscach, wziął głęboki oddech i skinął głową.

Wszyscy trzej odepchnęli się z całych sił. Yu w locie obrócił się na bok, trzymając broń w oburącz, i gdy dostrzegł otwarte drzwi windy, nacisnął spust. Znajdujący się najbliżej włazu żołnierz zauważył go i otworzył usta do ostrzegawczego krzyku, gdy strzałki rozerwały mu pierś. Obok z jękiem odezwały się dwa inne pulsery i korytarz w pobliżu drzwi spłynął krwią czekających w zasadzce żołnierzy. Nie było czasu na staranne celowanie, ale strzałki miały taką siłę rażenia, że i tak były groźne.

Yu zaczepił stopą o szczebel i odrzut pulsera pchnął go w pobliże ściany, oparł się łokciem o próg otworu, i teraz już celując, oczyścił korytarz aż do załomu.

Gdy na zewnątrz ucichły wrzaski, stwierdził, że Evans i DeGeorge znajdują się obok, także z bronią gotową do strzału.

— Evans, spróbuj zebrać ich broń — polecił Yu — będziemy cię osłaniać.

— Aye, aye, sir.

Podoficer sprawdził, czy ktoś na korytarzu się rusza, potem podciągnął się, wydostał na górę, i przesuwając się na czworakach, zaczął ściągać ku sobie pistolety maszynowe, przekazując je kolejno DeGeorge’owi. Tymczasem dołączyli do nich pozostali. DeGeorge uzbroił ich kolejno i ostrzelał narożnik, zza którego próbował wyjrzeć żołnierz. Ktoś z zabitych miał przy sobie granaty, toteż Evans ze złośliwym i pełnym satysfakcji uśmiechem posłał jeden w tamtą stronę. Przerażone krzyki świadczyły, że granat dotarł do celu, a w następnej sekundzie uciszyła je eksplozja.

— Dobra robota! — pochwalił Yu. Zadowolony Evans zsunął się do szybu windy z resztą granatów.

— Znalazła się jeszcze dwójka naszych, sir — odezwał się ktoś z tyłu.

Yu przytaknął ruchem głowy — nie licząc przejść z rejonu zakwaterowania marines, była to najprostsza i najkrótsza droga na pokład hangarowy, toteż większość załogi, tak z dziobu, jak z rufy, którym udało się uniknąć śmierci czy niewoli, będzie jej używać. Tak więc trzeba ją będzie utrzymać otwartą, zwłaszcza tu, gdzie żołnierze już raz próbowali urządzić zasadzkę.

— Sam, wybierzcie z Evansem trzech ludzi i zostańcie tu — polecił. — Musicie utrzymać pozycję, żeby nasi mogli korzystać z szybu. My sprawdzimy, jaka jest sytuacja na pokładzie hangarowym.

— Jasne, skipper — zgodził się DeGeorge.

— Kto ma komunikator? Zgłosiło się dwóch ludzi.

— Granger, daj swój intendentowi — polecił Yu i odczekał, aż DeGeorge przypnie go do lewego nadgarstka. — Nie odbijemy okrętu, jeśli Bryan nie zgromadził wystarczającej liczby ludzi. Jeżeli będę mógł, Sam, przyślę ci paru marines do pomocy. Jeżeli nie, czekaj na mój sygnał, a potem najszybciej jak będziesz w stanie dotrzyj z ludźmi na pokład hangarowy. Jasne?

— Jasne, skipper — powtórzył spokojnie DeGeorge.

— Dobrze. — Yu klepnął go w ramię i ruszył w drogę.


— Majorze Bryan, jest kapitan!

Bryan spojrzał z ulgą na Yu wydostającego się przy pomocy marine z otwartych drzwi do szybu windy. W ślad za nim na pokład wyszło kilkunastu ludzi, w tym dwóch niosących na pół przytomnego komandora Valentine’a. Bryan strzelił obcasami i już miał się zameldować, gdy Yu powstrzymał go gestem. Kapitan szybkim spojrzeniem obrzucił pokład hangarowy, zacisnął usta i spytał cicho:

— To wszyscy?

Bryan skinął głową.

Wyglądało na to, że Yu ma ochotę splunąć na pokład, lecz opanował się, wyprostował ramiona i podszedł do najbliższej konsoli komputera. Wybrał na ekranie kombinację osobistego kodu i mruknął coś pod nosem. Dla zaglądającego mu przez ramię majora dane na ekranie były czystym nonsensem, ale Yu wyglądał na zadowolonego.

— Przynajmniej to się udało — ocenił z satysfakcją.

— Sir? — odezwał się uprzejmie Bryan.

— Komandor Manning zdołał wyłączyć cały system komputerowy na mostku — wyjaśnił Yu. — Dopóki tego nie naprawią, a zejdzie im na to naprawdę sporo czasu, nie będą w stanie ani manewrować, ani użyć broni. Wszystko jest zablokowane.

Widząc rozjaśniony wzrok Bryana, spytał po chwili:

— Przygotowaliście pinasy do startu?

— Tak jest, sir.

— To dobrze. — Yu przygryzł dolną wargę i dodał po namyśle: — Obawiam się, że będziemy musieli zostawić na pokładzie cholernie dużo ludzi, majorze.

— Też tak sądzę — przyznał posępnie Bryan. — Jak pan myśli, sir, co szaleńcy chcą z nimi zrobić?

— Aż boję się zastanawiać, majorze. A najgorsze jest to, że nie jesteśmy w stanie im przeszkodzić w dowolnym wykorzystaniu okrętu. Wszystko, co w tej chwili możemy zrobić, to zabrać z pokładu jak najwięcej naszych ludzi.


— Jak to nie możecie dostać się na pokład hangarowy?! — ryknął Simonds.

Prężący się przed nim brygadzista ledwie powstrzymał się przed nerwowym oblizaniem ust.

— Próbowaliśmy! Naprawdę! — zapewnił. — Ale mają tam za dużo ludzi. Pułkownik Nesbitt ocenia, że przynajmniej trzystu.

— Idiota! Na pokładzie było ich mniej niż sześciuset, a prawie dwie trzecie załatwiliśmy albo złapaliśmy. Powiedz Nesbitowi, żeby się wziął do roboty! Ten półgłówek Hart zastrzelił Manninga i jeżeli Yu także nam się wymknie…

Zapadła wymowna cisza, w której wyraźnie było słychać, jak brygadier nerwowo przełyka ślinę.


— Ilu? — spytał Yu.

— Stu sześćdziesięciu, sir — odparł ciężko Bryan.

W twarzy Yu nie drgnął ani jeden miesień, ale w oczach wyraźnie widać było ból. Znaczyło to, że mniej niż jedna trzecia załogi zdołała się uratować — od prawie piętnastu minut nie zjawił się już nikt, za to żołnierze zaczęli używać miotaczy ognia i granatników.

— Sam? — spytał, unosząc komunikator.

— Słucham, sir?

— Zbierajcie się. Czas ruszyć w drogę.


— Co zrobili?!

— Odlecieli pinasami — powtórzył bezradnie oficer. — A… a zaraz potem w zbrojowni i na pokładzie hangarowym eksplodowały ładunki wybuchowe. Zbrojownia została całkowicie zniszczona, pokład trudno powiedzieć, bo jest zdehermetyzowany.

Simonds zgrzytnął zębami, jakimś cudem powstrzymując się przed uduszeniem go, i odwrócił się gwałtownie do porucznika Harta.

— Co z komputerami? — warknął.

— Na… nadal próbujemy ustalić, co się stało. — Z oczu Harta bił strach. — Wygląda na jakieś zabezpieczenie i…

— Oczywiście, że to zabezpieczenie! — prychnął Simonds.

— W końcu je obejdziemy — obiecał blady Hart. — Musimy tylko kolejno sprawdzić oprogramowanie. Chyba że…

— Chyba że co?

— Chyba że to blokada sprzętowa. Jeżeli to wmontowane zabezpieczenie, będziemy musieli wyśledzić połączenie aż do włącznika. A bez komandora Valentine’a…

— Nie tłumacz się głupio, cymbale! — wrzasnął Simonds. — Gdybyś bez sensu nie zastrzelił Manninga, zmusilibyśmy go do powiedzenia, co zrobił!

— Ale… nawet nie wiemy, że to on! Chodzi mi…

— Idiota! — Simonds uderzył go na odlew w twarz i polecił brygadierowi: — Zamknąć go za zdradę Wiary!


Kapitan Yu siedział w fotelu drugiego pilota, patrząc na pozostający za rufą okręt. Jego okręt. Cisza panująca w przedziale desantowym pinasy świadczyła, że nie tylko on żegnał się z krążownikiem. Podobnie jak pozostali, czuł wielką ulgę, że udało im się przeżyć, ale radość tłumił wstyd — zbyt wielu swoich ludzi musieli zostawić własnemu losowi, a świadomość, że nie mieli wyboru, była niewielkim pocieszeniem.

Podświadomie żałował, że mu się udało — to był jego okręt i jego ludzie, a on ich zawiódł. Zawiódł też swój rząd i przełożonych, ale Ludowa Republika Haven, podobnie jak Ludowa Marynarka, nie budziły jego osobistych emocji i nawet świadomość, że to jego obwinią za fiasko całej operacji, nie miała takiego znaczenia jak to, że pozostawił większość podwładnych. Wiedział, że nie mógł postąpić inaczej — musiał uratować tylu, ilu był w stanie, ale niewiele to zmieniło.

Westchnął i zajął się mapą systemu planetarnego. Gdzieś tu znajdowała się kryjówka, w której mogli bezpiecznie doczekać przybycia posiłków wezwanych przez ambasadora. Musiał tylko znaleźć odpowiednie miejsce.

Загрузка...