ROZDZIAŁ VIII

— Dziękuję za przybycie, admirale Courvosier — admirał Yanakov wstał, witając gościa, który uniósł brwi, widząc przy stole dwie kobiety, gdyż sądząc po strojach i biżuterii, były żonami gospodarza.

A zgodnie z obowiązującą na Graysonie etykietą żona nie pojawiała się nawet na prywatnym obiedzie, chyba że gość lub goście należeli do najbliższych przyjaciół męża. Yanakov był świadom, że on o tym wie… co znaczyło, że sama ich obecność jest ważną wiadomością.

— To ja dziękuję za zaproszenie — odparł, ignorując zgodnie z wymogami etykiety obecność pań, jako że nikt ich nie przedstawił.

Co teraz nastąpiło.

— Proszę mi pozwolić przedstawić moje małżonki — dodał Yanakov. — To Rachel, moja pierwsza żona… Rachel, oto admirał Raoul Courvosier.

— Witamy w naszym domu. — Głos kobiety siedzącej z prawej strony gospodarza był łagodny, podobnie jak uśmiech, ale spojrzenie szczere i pełne ciekawości, gdy podała mu dłoń.

Ponieważ nie miał pojęcia, jak należy witać żony wysoko postawionych ludzi, zareagował tak jak zwykle, czyli skłonił się i musnął jej dłoń ustami.

— Dziękuję, pani Yanakov. Jestem zaszczycony zaproszeniem.

Widać było, że pocałunek ją zaskoczył, ale nie cofnęła dłoni ani w żaden inny sposób nie okazała oburzenia — przeciwnie, uśmiechnęła się, gdy puścił jej rękę, i oparła ją na ramieniu drugiej kobiety.

— To Anna, trzecia żona Bernarda — ta również się uśmiechnęła i podała mu rękę, którą ucałował z galanterią. — Esther prosiła o wybaczenie, ale jest chora i doktor Howard polecił jej pozostać w łóżku. Zapewniam, że gdyby nie to, siostra byłaby z nami, gdyż z równą naszej niecierpliwością pragnęła pana poznać, admirale.

Courvosier omal nie zamrugał, zaskoczony, nim nie przypomniał sobie, że żony tego samego męża mówią o sobie per „siostra”. Musiał nie do końca nad sobą zapanować, bo w uśmiechu Rachel pojawił się autentyczny humor. Na wszelki wypadek wolał nie mówić, że chętnie spotka się z chorą przy innej okazji — w obliczu znanej zazdrości tutejszych mężczyzn komunał towarzyski mógł okazać się groźnym faux pas.

— Proszę przekazać, że bardzo żałuję, że choroba uniemożliwiła jej wzięcie udziału w tym spotkaniu — zdecydował się na najbezpieczniejszą wersję.

— Przekażę — obiecała, wskazując z wdziękiem na czwarte krzesło przy stole.

Kiedy usiadł, zadzwoniła niewielkim dzwoneczkiem, i w sali pojawiły się bezszelestne i doskonale wyszkolone służące z tacami pełnymi jedzenia. Przypomniał sobie, że na Graysonie prolong był niedostępny, nie były to więc, jak pierwotnie sądził, młode kobiety, lecz dziewczęta.

— Proszę jeść bez obaw — Yanakov przerwał milczenie. — Wszystkie produkty pochodzą z farm orbitalnych i zawierają tyle samo ciężkich związków, co uprawiane na Sphinksie czy Manticore.

Courvosier skinął głową, ale nie zabrał się do jedzenia. Poczekał, aż służące się oddalą, a gospodarz odmówi krótką modlitwę. Kuchnia stanowiła krzyżówkę orientalnej ziemskiej i spotykanej w New Toscana na Manticore. I była doskonała. Kucharz Yanakova bez trudu zdobyłby pięć gwiazdek w tak renomowanym lokalu jak „Cosmo”.

Rozmowa przy stole natomiast nie przebiegała tak, jak oczekiwał, znając już jako tako Yanakova i jego oficerów. Podobnie jak wszyscy spotkani dotąd obywatele Graysona, zachowywali się tak sztywno i nienaturalnie, nie licząc okazji, gdy lepiej lub gorzej próbowali ukryć pogardę w stosunku do oficerów płci żeńskiej RMN, że odruchowo stworzył sobie obraz ponurych, nadętych nudziarzy, w których domach panuje atmosfera zbliżona do tej z rodzinnych grobowców, a kobiety widzi się rzadko i nie słyszy wcale. Tymczasem obie tutaj obecne były elokwentne, wesołe i jak najbardziej ożywione — nie ulegało przy tym wątpliwości, że darzą męża szczerym uczuciem, sam zaś Yanakov stał się innym człowiekiem. Zniknął gdzieś jego formalizm i widać było, że czuje się pewnie i dobrze. Courvosier nie miał złudzeń — wieczór został zaplanowany tak, by pokazać mu „ludzką twarz” mieszkańców Graysona, co nie zmieniało w niczym faktu, że czuł się tu świetnie i uważał, że jest mile widziany.

Do posiłku przygrywała cicha muzyka z rodzaju, do jakiego nie był przyzwyczajony — klasyczna muzyka Graysona wywodziła się od czegoś, co na Ziemi nazywano country and western, ale była miła dla ucha pomimo przebijającego miejscami smutku. Jadalnia była duża, nawet jak na standardy planetarne Królestwa. Miała wysokie, łukowate sklepienie, ściany pokryte przypominającymi arrasy tkaninami i starymi olejnymi obrazami, głównie, choć nie wyłącznie, o tematyce religijnej. Wszystkie krajobrazy miały także wspólną cechę — przedstawiały piękne i jakby nawiedzone widoki naznaczone piętnem goryczy, zupełnie jak zakazany obraz Krainy Elfów, która mimo urzekającego piękna nigdy nie stanie się domem dla człowieka, a mimo to człowiek żył tuż obok niej. Pomiędzy dwoma takimi obrazami znajdowało się wysokie okno… o podwójnych, grubych szybach hermetycznie zamkniętych i wtopionych w futrynę. Nie miało ani klamki, ani zawiasów, za to pod parapetem znajdował się wlot klimatyzacji.

Courvosierem wstrząsnął wewnętrzny dreszcz — sceneria za oknem zapierała dech: poszarpane, pokryte śniegiem górskie szczyty, niżej porośnięte zielenią, zdawały się zapraszać do wspinaczki, a błękitno-zielona trawa do spaceru. A on miał na biodrze maskę gazową pobraną w ambasadzie. Co prawda Langtry powiedział mu, że nie powinien jej potrzebować, jeśli nie będzie niepotrzebnie przedłużał pobytu na powierzchni… no i naturalnie, jeśli nie zwiększy się ilość pyłów w atmosferze. Miał też świadomość, że przodkowie gospodarzy żyli tu od wieków w warunkach pod wieloma względami znacznie niebezpieczniejszych niż panujące na stacjach kosmicznych. Zmusił się do odwrócenia wzroku od okna i upił łyk wina. Gdy odstawił kielich i uniósł wzrok, napotkał ciemne i zamyślone spojrzenie gospodarza.

Posiłek dobiegł końca, kobiety oddaliły się, żegnając gościa, a nowy służący — mężczyzna — nalał do delikatnych pucharów importowaną brandy.

— Mam nadzieję, że obiad panu smakował, admirale? — spytał Yanakov, rozkoszując się bukietem z przesuwanego pod nosem kielicha.

— Był doskonały, admirale, podobnie jak towarzystwo. — Courvosier uśmiechnął się i dodał łagodnie: — Jestem przekonany, iż miało takie być z założenia.

— Touche — mruknął gospodarz, także się uśmiechając, i odstawił z westchnieniem naczynie. — Prawdę mówiąc, zaprosiłem pana niejako w celu przeprosin. Traktowaliśmy was źle, zwłaszcza kobiety-oficerów, i chciałem, by przekonał się pan, że nie jesteśmy zupełnymi barbarzyńcami. I nie trzymamy żon w klatkach.

Courvosier przestał się uśmiechać, skosztował brandy i odparł spokojnie:

— Doceniam to, ale prawdę mówiąc, to nie mnie powinien pan przeprosić, admirale Yanakov. Yanakov zaczerwienił się, lecz przytaknął.

— Zdaję sobie z tego sprawę, ale musi pan zrozumieć, że nadal szukamy sposobów zachowania się w zupełnie nowych okolicznościach. Zgodnie z nowymi zwyczajami, szczytem chamstwa z mojej strony byłoby zaprosić do domu kobietę bez jej protektora — poczerwieniał jeszcze bardziej, widząc uniesione brwi gościa, i dodał: — Wiem, że wasze kobiety nie mają „protektorów” w takim znaczeniu jak nasze i ich nie potrzebują, lecz z drugiej strony muszę brać pod uwagę podwładnych czy członków Izby i ich reakcję, gdybym tak radykalnie złamał obowiązujące od dawna zwyczaje. I chodziłoby tu nie tyle o mnie, ale o was, z uwagi na przyjęcie zaproszenia. Dlatego zaprosiłem pana, którego wielu moich rodaków uważa pod pewnymi względami za protektora wszystkich żeńskich członków waszych załóg.

— Rozumiem — Courvosier upił łyk brandy. — Rozumiem i doceniam pański gest. Z przyjemnością także przekażę swoim oficerom pańskie przeprosiny. Naturalnie dyskretnie.

— Dziękuję — ulga Yanakova była wyraźna. — Na tej planecie jest sporo przeciwników jakiegokolwiek sojuszu z Królestwem Manticore. Niektórzy boją się zewnętrznych wpływów, inni tego, że ściągniemy na siebie wrogość Haven, nie zyskując ochrony, a jeszcze inni mają czysto religijne powody. Ani ja, ani Protektor Benjamin nie należymy do nich i aż za dobrze zdajemy sobie sprawę, co ten sojusz może dla Graysona oznaczać, i to nie tylko pod względem militarnym. Okazuje się, że mimo tej świadomości wszystko, co zrobiliśmy od momentu waszego przybycia, zrobiliśmy źle, tworząc nowe podziały, które ambasador Hartman błyskawicznie wykorzystuje i pogłębia. Żałuję tego, podobnie jak Protektor, który zresztą polecił mi przekazać panu swoje przeprosiny, tak osobiste, jak i jako głowy państwa.

— Rozumiem — powtórzył cicho Courvosier, czując dziwne podniecenie: było to najuczciwsze przedstawienie stanowiska gospodarzy, z jakim zetknął się od dnia przylotu, i nadarzała się świetna okazja, której nie można było nie wykorzystać. Co nie zmieniało w niczym niesmaku, jaki czuł — jego obowiązkiem było doprowadzenie do podpisania traktatu, co więcej, chciał tego, bo podobała mu się większość mieszkańców Graysona, z którymi miał okazję się spotkać, i to pomimo rezerwy i sztywnych reguł obyczajowych, ale Honor zniknęła ze sceny zaledwie jeden dzień temu. I już powstały sprzyjające okoliczności.

— Proszę przekazać Protektorowi Benjaminowi, że doceniam wagę jego wiadomości, i w imieniu Królowej oczekuję formalnego przypieczętowania traktatu, który mamy nadzieję stworzyć. Ale chciałbym też powiedzieć panu, admirale Yanakov, że w opinii Królestwa nie istnieje wytłumaczenie sposobu, w jaki pańscy podwładni traktowali kapitan Harrington.

Yanakov ponownie się zaczerwienił, nie odezwał się jednak i nie wykonał najmniejszego gestu, zapraszając w ten sposób gościa, by kontynuował, co ten zrobił, pochylając się ku niemu nad stołem.

— Nie jestem pod żadnym względem „protektorem” kapitan Harrington, ponieważ ona nikogo takiego nie potrzebuje i szczerze mówiąc, byłaby urażona sugestią, że jest inaczej. Jest jednym z najlepszych, najodważniejszych oficerów, jakich miałem zaszczyt poznać, a jej stopień, który osiągnęła w bardzo młodym wieku jak na oficera Royal Manticoran Navy, wyraźnie świadczy, jak wysokie mniemanie ma o niej Admiralicja. Jest jednakże również kimś, kogo lubię i uważam za naprawdę drogą mi osobę: przyjaciela, ucznia i córkę, której nigdy nie miałem. Sposób, w jaki została potraktowana, jest obelgą dla całej Królewskiej Marynarki, a nie zareagowała na to tylko dlatego, że jest zdyscyplinowaną profesjonalistką. Natomiast oświadczam panu tu i teraz, że jeśli nie zaczniecie jej traktować — a przynajmniej nie zaczną tego robić wasi oficerowie — jak królewskiego oficera, którym jest, a nie jak dziwadło na wystawie cudów natury, to szanse na prawdziwą współpracę między Królestwem a Graysonem są naprawdę niewielkie. Kapitan Harrington jest jednym z naszych najlepszych oficerów, ale nie jedyną kobietą oficerem i bynajmniej nie najstarszą stopniem wśród nich.

— Wiem — Yanakov odpowiedział prawie szeptem, ściskając puchar z brandy. — Zrozumiałem to jeszcze przed waszym przybyciem i sądziłem, że jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Sądziłem, że ja jestem na to gotów… Okazało się, że jest inaczej, i odlot kapitan Harrington głęboko mnie zawstydza, bo wiem, że spowodowany został naszymi zachowaniami, obojętnie, jaka by nie była wersja oficjalna. To właśnie… doprowadziło bezpośrednio do dzisiejszego zaproszenia… Nie będę próbował zaprzeczać czy łagodzić czegokolwiek, co pan powiedział, admirale. Zgadzam się, że to prawda, i daję panu słowo, że zrobię co w mojej mocy, by rozwiązać ten problem najlepiej, jak potrafię. Muszę jednak pana uprzedzić, że nie będzie to łatwe.

— Zdaję sobie z tego sprawę.

— Wierzę, ale może nie w pełni zdaje pan sobie sprawę dlaczego — Yanakov wskazał na pogrążający się w mroku krajobraz za oknem: zachodzące słońce zabarwiło śnieg na czerwono, a drzewa na czarno, i dodał cicho: — Ten świat nie jest dobry dla kobiet. Gdy tu przybyliśmy, na jednego dorosłego mężczyznę przypadały cztery kobiety, gdyż od początku Kościół praktykował poligamię… i tylko dzięki temu przetrwaliśmy.

Przerwał, pociągnął solidny łyk alkoholu i mówił dalej:

— Mieliśmy prawie tysiąc lat, by zaadaptować się do nowego środowiska, i zrobiliśmy to w pewnym stopniu: moja tolerancja na metale ciężkie, takie jak arsen czy kadm, znacznie przewyższa pańską, ale jesteśmy niscy, żylaści, mamy słabe zęby, kruche kości i średnią długość życia sięgającą ledwie siedemdziesięciu lat. Codziennie sprawdzamy poziom toksyczności ziemi uprawnej, destylujemy każdą kroplę wody, którą pijemy, a nadal na masową skalę cierpimy na uszkodzenia systemów nerwowych i ociężałość umysłową. Nadal rodzi się wiele kalek. Nawet powietrze, którym oddychamy, jest przeciwko nam: jedną trzecią zgonów powoduje rak płuc. Rak płuc! W siedemnaście wieków po wynalezieniu przez Lao Thana lekarstwa praktycznie likwidującego tę chorobę. Wszystko to po ponad dziewięciu wiekach adaptacji. Może pan sobie wyobrazić, jaka była sytuacja pierwszego czy drugiego pokolenia?… W pierwszym rodziło się jedno żywe dziecko na trzy, a z urodzonych połowa miała zbyt wielkie deformacje, by przeżyć okres niemowlęcy. Nie było żadnej możliwości, by zapewnić im opiekę. Nie było ludzi i środków, bo trzeba było zapewnić przeżycie silnym i zdrowym. Zaczęliśmy więc praktykować eutanazję i wysyłaliśmy kalekie dzieci do Boga. Nadal jest to coś, co nas prześladuje, tym bardziej, że dopiero nie tak dawno zaprzestano stosowania eutanazji w przypadkach nawet niewielkich, naprawialnych chirurgicznie deformacji. Pokazałbym panu cmentarze, ale nie istnieją. Nawet dziś nie chowamy zmarłych, bo w nieoczyszczonej ziemi nie ma to sensu; nikt nie odwiedzi grobów. A oczyszczonej mamy zbyt mało nawet na uprawy. Nasze zwyczaje się różnią, ale teraz zmarli dają życie ogrodom pamięci, nie uprawom ziemniaków czy grochu, jak to miało miejsce na początku… Kiedyś pokażę panu ogród Yanakovów. To bardzo… uspokajające miejsce… Nasi przodkowie nie mieli spokoju ani czasu, a największe koszty emocjonalne ponosiły kobiety, które traciły dziecko za dzieckiem, widziały, jak chorują i umierają, a nie miały innego wyboru, jak rodzić nowe. I to nie dlatego, że były zmuszane… Ale jedynie odpowiednia liczba dzieci jest w stanie zapewnić kolonii przetrwanie… Nawet jeśli działo się to kosztem życia matek… Może inaczej wyglądałoby to, gdybyśmy nie byli tak patriarchalnym społeczeństwem, albo tak ślepo religijnym. A nasza religia głosiła, że mężczyźni mają opiekować się i kierować kobietami, gdyż te są słabsze tak duchem, jak i ciałem. A my nie potrafiliśmy ich ochronić. Nie potrafiliśmy i siebie ochronić, lecz to one zapłaciły najstraszliwszą cenę, znacznie wyższą niż mężczyźni, którzy je tu przywieźli.

Yanakov zamilkł ponieważ słońce zaszło, a w jadalni nie zapalono świateł, Courvosier od dłuższej chwili nie widział jego twarzy. Natomiast ból w głosie był aż nadto słyszalny. Dopiero po dłuższej przerwie Yanakov zaczął mówić dalej.

— Nasi przodkowie byli religijnymi fanatykami, admirale Courvosier, i to głupimi fanatykami, co przeważnie idzie w parze. Inaczej nie byłoby nas tutaj. Część z nas pozostała głęboko religijna, ale fanatyzm albo się wypalił, albo wylądował na Masadzie. Wtedy było inaczej i część kolonistów obwiniała swoje kobiety za to, co się stało. Sądzę, że powód był prosty: łatwiej było winić je niż siebie. Poza tym nie mogli się przyznać do bólu po stracie synów i córek, bo przestaliby walczyć, co oznaczałoby śmierć dla wszystkich, więc zamknęli ten ból gdzieś głęboko w sobie i po pewnym czasie zmienił się on w złość. Złość, której nie mogli skierować przeciwko Bogu, więc zostało im tylko jedno…

— Uznać winnymi swoje żony — burknął Courvosier.

— Właśnie — westchnął Yanakov. — Proszę mnie zrozumieć: nie byli potworami, a ja nie próbuję wyszukiwać dla nich usprawiedliwień. Jesteśmy wytworem naszej przeszłości, dokładnie tak samo jak wy waszej. To jedyna kultura, jedyny rodzaj społeczeństwa i jedyna religia, jaką kiedykolwiek znaliśmy, i naprawdę rzadko kwestionowaliśmy jakieś elementy tego układu. Szczycę się sporą znajomością naszej historii, ale prawdę mówiąc, analizować ją zacząłem dopiero niedawno, zainspirowany różnicami, jakie między nami wystąpiły, i wątpię, by wielu mieszkańców Graysona naprawdę rozumiało, w jaki sposób i dlaczego staliśmy się tacy, jacy jesteśmy teraz. W waszym przypadku jest inaczej?

— Nie jest.

— Tak też myślałem. To były straszne dni i nawet przed śmiercią wielebnego Graysona żony przestały być kobietami, a stały się maszynami do rodzenia dzieci. Śmiertelność wśród mężczyzn również była wysoka, a na dodatek biologia wycięła nam kolejny dowcip: rodziło się trzy razy więcej dziewczynek niż chłopców. Jeżeli chcieliśmy zapewnić przetrwanie kolonii, każdy potencjalny ojciec musiał rozpocząć płodzenie dzieci tak szybko, jak to tylko było możliwe, i rozsiać swoje geny tak szeroko jak zdołał, nim planeta go nie zabiła. W ten sposób powstawały coraz większe rodziny, które stały się dla nas najważniejsze, a władza patriarchy w każdej z nich była absolutna. Dyktowało to chęć przetrwania, ale z drugiej strony aż za dobrze pasowało to do naszych przekonań religijnych. Wystarczył wiek i kobiety stały się własnością mężczyzn służącą do rodzenia dzieci i obietnicą fizycznej kontynuacji istnienia mężczyzny w świecie, w którym średnia długość życia nie przekraczała czterdziestu lat harówki. A nasze wysiłki stworzenia boskiej społeczności dodatkowo ów proces wsparły i zinstytucjonalizowały.

Zamilkł ponownie, a Courvosierowi zrobiło się wstyd — tego aspektu życia nie wziął pod uwagę, a znając historię Graysona, powinien. Potępiał ich zwyczaje i uważał się za tolerancyjnego kosmopolitę, a nawet nie starał się wyjść poza czarno-biały obraz gospodarzy, czyli podszedł do nich dokładnie tak, jak oni do niego. Nikt nie musiał mu mówić, że Bernard Yanakov był nietypowym przedstawicielem tego społeczeństwa ani że większości męskiej populacji Graysona nigdy nie śniło się nawet o tym, by kwestionować daną im przez Boga władzę nad kobietami. Ale Yanakov z pewnością nie był jedyny i to właśnie tacy jak on stanowili prawdziwą duszę Graysona. Zdawał sobie doskonale sprawę, że wielu obywateli Królestwa było wartych mniej niż pocisk z pulsera, którym należałoby ich odstrzelić — jak choćby Houseman, daleko nie szukając. Ale to nie oni byli solą tej ziemi. Prawdziwi i ważni, ci, którzy powodowali, że Królestwo stawało się lepsze, niż śnili jego założyciele, i zmuszali innych, by żyli zgodnie z tymi ideami, ponieważ sami w nie wierzyli i wychowywali następców — to dla takich jak Honor warto było się starać. Oni stanowili nadzieję i przyszłość Gwiezdnego Królestwa. Być może tacy jak Bernard Yanakov byli przyszłością Graysona.

Yanakov ocknął się z zamyślenia i klasnął — w sali zapaliły się światła i obaj znów wyraźnie się widzieli.

— Po pierwszych trzech wiekach sytuacja zaczęła się zmieniać — odezwał się ponownie. — Straciliśmy oczywiście olbrzymi zasób wiedzy, obniżył się poziom cywilizacyjny, co było zgodne z planami Graysona i Pierwszych Starszych, czyli jego zastępców i następców. Taki przecież był cel tej podróży, świadomie więc pozostawili na Ziemi nauczycieli, specjalistów i książki dotyczące nauk ścisłych. Mieliśmy szczęście, że nie traktowano równie podejrzliwie nauk przyrodniczych, ale i z tych dziedzin mieliśmy zbyt mało fachowców. W przeciwieństwie do was nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy, nikogo to zresztą nie obchodziło. Dlatego pierwszy statek wyposażony w napęd nadprzestrzenny dotarł tu dopiero dwieście lat temu, a nasz statek kolonizacyjny opuścił Ziemię pięćset lat przed waszym, tak więc zaczynaliśmy z urządzeniami i wiedzą o pięćset lat prymitywniejszą od waszej. Nikt nie przybył, by nauczyć nas nowych technologii czy przekazać wiedzę, która pomogłaby nam przetrwać. To, że kolonia nie uległa zagładzie, jest najlepszym dowodem na istnienie Boga, admirale. Po trzech wiekach nastąpił kres gwałtownego regresu i rozpaczliwej walki o byt. Wiedzieliśmy, że przeżyjemy, i zaczęliśmy powoli odzyskiwać dawną wiedzę, choć startowaliśmy, mając jedynie jej strzępy z poziomu prawie pierwotnego. I wtedy zdarzyła się najgorsza możliwa rzecz w społeczności religijnej: schizma.

— Umiarkowani i Wierni — dodał cicho Courvosier.

— Właśnie. Wierni trzymający się kurczowo pierwotnej doktryny Kościoła i uważający technikę za przekleństwo mimo tego, że jedynie dzięki niej żyli. Przyznaję, że nie mogę pojąć, jak można myśleć w ten sposób. Wyrosłem w świecie techniki, może prymitywniejszej niż wasza, ale najlepszej, na jaką nas było stać, i wiedziałem, że od niej zależy moje przetrwanie. Jak, na litość boską, ludzie będący o krok od zagłady mogli wierzyć, że Bóg oczekuje od nich, że przetrwają bez niej?! Oni jednak mogli i, przynajmniej z początku, tak właśnie uważali. Umiarkowani wierzyli, że sytuację spowodowała Omyłka Wiary, dzięki której w końcu jasna stała się Wola Boga. Chciał, abyśmy stworzyli takie społeczeństwo, w którym technika wykorzystywana będzie w sposób, w jaki zamierzył to od początku, czyli jako sługa człowieka, nie zaś jego pan. Nawet Wierni w końcu to zaakceptowali, ale istniała już wówczas wrogość między obydwoma odłamami, a różnice potęgowały się, zamiast znikać. Nie dotyczyły już co prawda techniki, ale praktycznego zastosowania zasady „życia po bożemu”. Stali się reakcyjnymi fanatykami, dla których określenie „konserwatywni” było niezasłużonym komplementem. Kształtowali doktrynę Kościoła według własnych uprzedzeń, wyrzucając z niej to, co do nich nie pasowało, i dopisując to, czego brakowało. Wydaje się panu, admirale, że sposób, w jaki traktujemy kobiety, to barbarzyństwo i zacofanie… Słyszał pan kiedykolwiek o doktrynie Drugiego Upadku?

Courvosier zaprzeczył w milczeniu, a Yanakov westchnął i wyjaśnił:

— Wierni uznali cały Nowy Testament za heretycki wymysł, gdyż według nich rozwój techniki na Ziemi „udowodnił”, że Chrystus nie był prawdziwym Mesjaszem. O tym pan słyszał, jak sądzę?

Zapytany przytaknął.

— Posunęli się jeszcze dalej — gospodarz uśmiechnął się ponuro. — Według ich nowej teologii Pierwszy Upadek, w wyniku którego nastąpiło wygnanie z Raju, spowodowany był winą Ewy — i dlatego kobieta powinna być własnością mężczyzny. Umiarkowani mogli sobie uważać, co chcieli, na przykład tak jak obecnie wierzymy, że to, co nas tu spotkało, było częścią próby, na którą wystawił nas Bóg, gdyż zbłądziliśmy. Oni wierzyli w to, że Bóg nigdy nie zamierzał konfrontować nas ze środowiskiem Graysona. Miał nas przenieść do Nowego Raju, ale zgrzeszyliśmy śmiertelnie zaraz po przylocie. Ponieważ Pierwszy Upadek był wynikiem grzechu Ewy, drugi musiał zostać popełniony przez jej córy. Usprawiedliwiało to sposób, w jaki traktowali swoje żony i córki, i zażądali, żebyśmy wszyscy to zaakceptowali. Abyśmy przyjęli ich bezsensowne ograniczenia żywieniowe, publiczną chłostę, kamienowanie i inne okrucieństwa. Umiarkowani odmówili i rozdźwięk zmienił się w nienawiść, która szybko doprowadziła do wojny domowej. To była straszliwa wojna, choć bowiem Wiernych było mniej, a prawdziwi fanatycy stanowili ledwie drobną ich część, była to część przywódcza, całkowicie pozbawiona uczuć i bezwzględna. Wiedzieli, że Bóg jest po ich stronie, więc wszystko, co zrobili, robili w Jego Imię, czyli postępowali dobrze. Każdy, kto im się sprzeciwił albo choćby próbował pozostać neutralny — automatycznie zostawał uznany za heretyka, wcielenie zła, i nie miał prawa żyć. Jak już powiedziałem, zaczęliśmy wówczas dopiero odbudowywać utraconą wiedzę, ale broń palną, czołgi czy napalm mogliśmy już produkować w przemysłowych ilościach. A oni jako broń ostateczną zbudowali bomby atomowe w ilości wystarczającej, by zniszczyć całe życie na tej planecie, albo i samą planetę. Nie mieliśmy o tym pojęcia, dopóki Barbara Bancroft, żona najbardziej fanatycznego z przywódców, nie uciekła do nas i nie ostrzegła, uważając, że musimy wiedzieć o zagrożeniu, gdyż jest zbyt poważne dla wszystkich. W ten sposób uratowała nas, ale popełniła największe możliwe świętokradztwo z punktu widzenia Wiernych i z jak najlepszych pobudek doprowadziła do nowej tragedii.

Yanakov przestał mówić, wpatrzył się w zamyśleniu w zawartość swego pucharu. Courvosier zdecydował się nie odzywać i w efekcie milczenie trwało naprawdę długo.

— Barbara Bancroft stała się, można by powiedzieć, wzorcową bohaterką albo ideałem kobiety — odezwał się wreszcie gospodarz. — Jest naszą Joanną d’Arc, Panią Jeziora, zbawczynią planety i posiada wszystkie zalety, które cenimy u kobiet: miłość, troskliwość i gotowość do ryzykowania życiem, by uratować dzieci. Wtłoczyliśmy ją w ramki naszych własnych przekonań i uprzedzeń i zrobiliśmy z niej święty obrazek. Natomiast dla Wiernych kobieta, którą nazywamy Matką Graysona, jest uosobieniem Drugiego Upadku: żywym dowodem winy wszystkich kobiet i potwierdzeniem dogmatu mówiącego, że kobieta jest wcieleniem zła. Usunęli Nowy Testament, ale zachowali pojęcie Antychrysta, a ją nazywają Ladacznicą Szatana… Wracając do głównego wątku: dzięki Barbarze Bancroft byliśmy przygotowani, gdy nam zagrozili zniszczeniem. Wiedzieliśmy, że z fanatykami nie da się dyskutować: można ich albo zabić, albo wygnać. Zabić nie mogliśmy, nie ginąc przy tym do ostatniego, więc pozostało wygnanie. I wtedy wszechświat spłatał nam najokrutniejszego figla — ponieważ mieliśmy taką możliwość. Widzi pan, mój przodek Hugh Yanakov był kapitanem statku kolonizacyjnego i robił, co mógł, byśmy nie stracili możliwości lotów kosmicznych. Każdy mający choć resztki rozumu nie zatrute fanatyzmem religijnym najpierw przeprowadziłby dokładne badania planety, a dopiero potem lądował. Gdyby zobaczył wyniki, czym prędzej zmieniłby kurs, szukając innej, bardziej nadającej się do zasiedlenia planety. Dowodzący wyprawą Starsi nie byli zdolni do takiej logiki: ta planeta to był nowy świat obiecany im przez Boga, więc wylądowali natychmiast i zaraz po obudzeniu kolonistów, co zresztą też nastąpiło błyskawicznie i bez sensu, rozbili całą instalację hibernacyjną. Był to swoisty odpowiednik spalenia łodzi i odcięcia sobie i swoim następcom możliwości powrotu. Sądzę, że potem gorzko tego żałowano, ale to już niczego nie zmieniło. Ponieważ statek nie mógł dolecieć z żywą załogą do innego systemu, a sytuacja okazała się dramatyczna, by przetrwać, stopniowo wykorzystano większość jego elementów. Musieliśmy więc zostać tu i żyć; i jakoś się udało. Do czasów Wojny Cywilnej osiągnęliśmy z powrotem poziom techniki umożliwiający budowę prymitywnych, chemicznie napędzanych statków kosmicznych mogących latać z prędkością podświetlną. Nie miały urządzeń hibernacyjnych, ale do systemu Endicott i z powrotem mogły dotrzeć w dwanaście do piętnastu lat. Wysłaliśmy tam nawet ekspedycję i odkryliśmy planetę obecnie zwaną Masadą. Jej oś nachylona jest pod kątem czterdziestu stopni, a warunki pogodowe niezwykle surowe w porównaniu z panującymi na Graysonie, ale ludzie mogą jeść rosnące tam rośliny i uprawiać ziemskie bez obaw. Nie muszą używać filtrów przy oddychaniu… Większość mieszkańców Graysona oddałaby wszystko, by tam zamieszkać — ale tak się nie stało, ponieważ nie dysponowaliśmy technicznymi możliwościami przewiezienia tam wszystkich. Ale pod koniec wojny mieliśmy taką możliwość w stosunku do kilkunastu tysięcy ocalałych fanatyków, którzy mogli zabić nas wszystkich. Niech pan pomyśli, admirale: wysłaliśmy ich w jedyne dostępne miejsce, dając im możliwość życia w doskonałych, w porównaniu z tymi, warunkach. A sami musieliśmy zrezygnować z marzeń o wyniesieniu się z Graysona. Po wysłaniu tych pięćdziesięciu tysięcy zajęliśmy się robieniem z Graysona miejsca najbardziej nadającego się do życia. Tak na marginesie, złośliwym zrządzeniem losu wszystkie statki dotarły do Masady.

— Sądzę, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, udało się wam całkiem dobrze zaadaptować część planety — zauważył cicho Courvosier.

— Udało nam się. I prawdę mówiąc, kocham tę planetę, mimo że codziennie po trochu mnie zabija i któregoś dnia dopełni dzieła. To mój dom, ale w dużej mierze także powód, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Przetrwaliśmy i nie straciliśmy wiary, nadal wierzymy w Boga i w to, że jest to część próby, część procesu oczyszczenia. Sądzę, że uzna pan to za irracjonalne, admirale?

— Nie — odparł po chwili namysłu zapytany. — Wątpię, bym na pańskim miejscu nadal w to wierzył, wiedząc, co przeszli pańscy przodkowie i dlaczego. Ale sądzę, że pan także nie byłby w stanie zrozumieć tego, w co ja wierzę. Jesteśmy tym, co zrobiło z nas życie w określonej kulturze i do pewnego stopnia wola boska. Tak my pochodzący z Manticore czy Sphinxa, jak i wy z Graysona.

— Niezwykle tolerancyjny punkt widzenia — przyznał Yanakov. — Wątpię, by większość moich rodaków zdołała go zaakceptować. Jeśli o mnie chodzi, rozumiem pana, ale dla prawie wszystkich moich rodaków sposób traktowania kobiet i punkt widzenia w innych kwestiach dyktuje wiara. Och, zmieniliśmy się przez te stulecia, w końcu nasi przodkowie nie na darmo nazwali się Umiarkowanymi, ale panu te zmiany mogą wydać się minimalne. Kobiety nie są już niczyją własnością, wypracowaliśmy skomplikowane prawa i zasady, by je chronić i czcić, częściowo jak sądzę, była to reakcja obronna na to, jak Wierni traktowali swoje kobiety. Wiem, że sporo mężczyzn nadużywa swoich przywilejów w stosunku do żon i córek, ale nie zmienia to faktu, że każdy, kto publicznie znieważyłby jakąkolwiek kobietę mieszkającą na Graysonie, zostałby na miejscu zlinczowany, a gdyby miał szczęście, powieszony. Są różne formy samosądu… Położenia kobiet tu i na Masadzie nie da się porównać, ale ich sytuacja na Graysonie i pod względem prawnym, i religijnym jest gorsza od sytuacji mężczyzn. Pomimo tego, co zrobiła Matka Graysona, wmawiamy sobie, że dzieje się tak, gdyż kobiety są słabsze, mają zbyt wiele obciążeń, których żaden mężczyzna nie zdoła przejąć, więc nie ma sensu ich obciążać dodatkowo, zmuszając do głosowania czy do posiadania majątku… albo do służby wojskowej. I dlatego kapitan Harrington nas przeraża. Jest kobietą i potrafi robić dobrze to, czego według nas kobiety robić nie mogą. Bo tak w głębi duszy wszyscy wiemy, że Haven łże o tym, co zdarzyło się w systemie Basilisk. Może pan sobie wyobrazić, jakie ta sytuacja stanowi dla nas zagrożenie?

— Nie w pełni i nie do końca. Widzę pewne konsekwencje, ale kulturowo zbyt mocno się różnimy, bym mógł dostrzec je wszystkie, albo choćby uznać, że znam najważniejsze.

— W takim razie proszę zaakceptować to, co teraz powiem. Jeśli kapitan Harrington rzeczywiście jest tak doskonałym oficerem, jak pan twierdzi, burzy całe nasze rozumienie kobiecości. Oznacza, że się myliliśmy, że nasi przodkowie się mylili i że nasza religia się myli. Nie jest to katastrofa, bowiem potrafimy przyznać się do błędu, przecież zaakceptowaliśmy fakt, że założyciele kolonii postąpili źle, a pierwotne założenia religii okazały się nie całkiem słuszne. Sądzę, że i tym razem przyznamy się do pomyłki, ale to wymaga czasu. Nie będzie to łatwe i bezbolesne, zwłaszcza dla starszych osób, ale wierzę, że zdołamy tego dokonać. Powstaje natomiast inny problem: co stanie się z Graysonem? Poznał pan dwie z moich trzech żon. Kocham głęboko wszystkie trzy i oddałbym życie w ich obronie, ale jeśli kapitan Harrington samym swoim istnieniem udowadnia, że się myliłem, oznacza to, że zrobiłem z nich kobiety gorsze, niż mogłyby się stać. Prawdą jest, że są gorsze: mniej niezależne, nie potrafią podejmować odpowiedzialności i ryzyka. Nie są w stanie kierować i wymuszać posłuchu. Są podobnie jak i ja produktem określonego społeczeństwa, a wiara tego społeczeństwa wmawia im od urodzenia, że nie mogą równać się z mężczyznami. Nie jest to ich wina, tak po prostu jest, i kropka. Co mam zrobić, admirale? Kazać im przestać się podporządkowywać? Powiedzieć, że muszą pracować? Że mają domagać się swoich praw i włożyć mundury? Skąd mam wiedzieć, w którym momencie moje wątpliwości co do ich możliwości przestaną wynikać z miłości i troski, a zaczną być wynikiem strachu? Kiedy moje przekonania, że muszą wpierw przejść reedukację, zanim staną się naszymi równorzędnymi partnerkami, przestaną wynikać z realistycznej oceny ograniczeń, jakie im wpojono, a staną się wymówką mającą na celu podtrzymanie istniejącego stanu rzeczy i ochronę moich własnych praw i przywilejów? Takie pytania można mnożyć…

Zamilkł, a Courvosier zmarszczył brwi.

— Nie wiem… — przyznał po namyśle. — I sądzę, że nikt tego nie wie poza Panem i nimi.

— Właśnie — Yanakov upił kolejny spory łyk brandy i odstawił kielich na stół. — Nikt tego nie wie, lecz puszka Pandory została już otwarta. Na razie właśnie ledwie uchylona, ale jeśli podpiszemy ten traktat, zwiążemy się sojuszem militarnym i ekonomicznym z państwem traktującym kobiety na równi z mężczyznami, a tego musimy się dopiero nauczyć. I to wszyscy: tak kobiety, jak i mężczyźni, bo jedną z niewielu rzeczy pewnych w życiu jest to, że nikt nie zdoła na dłuższą metę zaprzeczyć prawdzie, robiąc z niej kłamstwo tylko dlatego, że jest ona bolesna. Obojętne, co by się z nami stało z winy Masady czy Ludowej Republiki Haven, ten traktat nas zniszczy. Nie wiem, czy nawet Protektor zdaje sobie w pełni z tego sprawę. Może tak, bo studiował poza planetą. Być może widzi w nim sposób na zmuszenie nas do zaakceptowania waszej prawdy. Nie, nie tak… nie waszej, po prostu prawdy.

Roześmiał się niewesoło i sięgnął po kielich.

— Wie pan, admirale Courvosier: sądziłem, że ta rozmowa będzie znacznie trudniejsza — przyznał.

— A nie była? — spytał niewinnie Courvosier.

— Była, w rzeczy samej była — tym razem gospodarz uśmiechnął się weselej, odetchnął i wyprostował na krześle, po czym dodał raźniej: — Ale sądziłem, że będzie gorzej. Mam nadzieję, że wytłumaczyłem panu, dlaczego zareagowałem tak, a nie inaczej. Przyrzekłem Protektorowi, że spróbuję przezwyciężyć uprzedzenia własne i podkomendnych, a swoje obowiązki i słowo dane Protektorowi traktuję równie poważnie jak pan, admirale, swoje dane królowej. Przysięgam, że będę się starał, ale proszę pamiętać, że jestem bardziej obyty w stosunkach z przybyszami spoza planety, bardziej doświadczony niż większość moich oficerów. Żyjemy znacznie krócej niż wy… proszę mi powiedzieć, czy nabieracie mądrości na tyle wcześnie, żeby przez większość życia móc z niej korzystać?

— Niespecjalnie — roześmiał się Courvosier. — Wiedzy tak, ale mądrość zdobywa się znacznie trudniej i przychodzi ona znacznie później, prawda?

— Prawda. Ale w końcu przychodzi nawet do takich upartych konserwatystów jak ja. Proszę okazać nam tyle cierpliwości, ile pan zdoła, admirale Courvosier. I proszę powiedzieć kapitan Harrington, gdy wróci, że byłbym zaszczycony, gdyby przyjęła moje zaproszenie na obiad.

— Z „protektorem”? — Courvosier uśmiechnął się złośliwie.

— Z albo bez, jak uważa. Winien jej jestem osobiste przeprosiny i sądzę, że najlepszym sposobem nauczenia moich oficerów, by traktowali ją tak, jak na to zasługuje, jest nauczyć się tego samemu.

Загрузка...