Jak Sieńka wpadł

Chociaż nie znalazł w kryjówce skarbu, to kiedy znów wszedł do piwnicy z potężnymi przyporami, zasunął z powrotem kamienie. Trzeba będzie tu przyjść z lampą oliwną i jeszcze raz dokładnie poszukać. Może coś przeoczył?

Z miejsca, w którym kret pytał Sieńkę, do jakiego wyjścia go doprowadzić, chłopak skierował się teraz nie w prawo, lecz w lewo, żeby nie trafić do tak zwanej szmaciarni, którą zamieszkiwali łaciarze. Miałby jeszcze raz przechodzić obok drzwi, za którymi leżą nieboszczycy z wyłupionymi oczami? O nie, wielkie dzięki, nie skorzysta.

Sieńka sam był zdziwiony własną desperacją – że też po takim wstrząsie nie uciekł z Jerochy co sił w nogach, byle dalej, tylko wybrał się na poszukiwanie skarbu! Mógł to sobie wytłumaczyć jedynie na dwa sposoby – albo okazał się w gruncie rzeczy odważny, albo bardzo chciwy: chęć zysku przeważa w nim nad strachem.

Rozmyślał o tym, wychodząc przez boczne drzwi z szynku „Tatarskiego”.

Kiedy wydostał się z piwnic noclegowni na powierzchnię, aż oczy zmrużył od światła. No proszę, już ranek, słoneczko igra na dzwonnicy Świętego Nikoły. Całą noc spędził pod ziemią.

Szedł teraz zaułkiem Podkołokolnym, radował się, spoglądając na niebo, czyste i jasne, przystrojone białymi obłoczkami. Och, lepiej by się, dureń, rozglądał na boki!

Zagapiony, wpadł raptem na jakiegoś człowieka, twardego niczym z żelaza. Odbił się od niego, a ten nawet nie drgnął.

O mamo kochana – Chińczyk!

Z natłoku wrażeń Sieńka zupełnie o nim zapomniał, tymczasem on sterczał całą noc na ulicy. I to z powodu paciorków za siedemdziesiąt kopiejek! Gdyby te parszywe kulki warte były całego trojaka, chybaby w ogóle nie przeżył takiej straty. Skośnooki uśmiechnął się.

– Dzeń dobry, Sieńka-kun.

I wyciągnął krótkopalcą łapę, żeby chwycić Skorika za hals.

A guzik!

Chłopak zdzielił go po ręce prętem, który zabrał z podziemi.

Tamten szarpnął się i odskoczył, bałwan jeden.

Oho, znów to samo, dawno się nie ścigali. Sieńka puścił się pędem przez zaułek.

Ale tym razem nie uciekł daleko. Kiedy przebiegał obok eleganckiego pana z laseczką (ciekawe, skąd się taki frant wziął na Chitrowce), zaczepił kieszenią o gałkę. Laska, o dziwo, nie wypadła z ręki spacerowicza, czego należałoby się spodziewać, przeciwnie – to Sieńka zatrzymał się w miejscu.

Elegant pociągnął lekko laseczkę ku sobie, a razem z nią Sieńkę. Ubrany był wytwornie, miał czarny jedwabny cylinder i sztywny kołnierzyk. Twarz wygolona, przystojny, tyle że już niemłody o posiwiałych skroniach.

– Niech pan mnie puści, szybciej, proszę! – wrzasnął Sieńka, jako że Chińczyk był już tuż-tuż.

Nie biegł, zbliżał się powoli.

Nagle przystojny pan uśmiechnął się, poruszył czarnymi wąsikami i z lekka się zacinając, powiedział:

– O – oczywiście, Siemionie Skorikow, puszczę pana, ale nie w-wcześniej, niż pan mi odda nefrytowy różaniec.

Sieńka wytrzeszczył na niego oczy. Skąd tamten zna jego imię i nazwisko?

– Co? – zapytał oszołomiony. – Ej, jaki znów różaniec?

– Ten, który zwędził pan mojemu kamerdynerowi Masie o-osiem dni temu. Bystry z pana młodzieniec. Straciliśmy niemało czasu, żeby pana znaleźć.

Dopiero teraz Sieńka go poznał. To ten sam mężczyzna, którego widział z tyłu, wprowadzającego się do domu w zaułku Aszczeułowym. Ma posiwiałe skronie i zacina się przy mówieniu.

– Proszę nam nie mieć za złe – ciągnął elegant, przytrzymując Sieńkę dwoma silnymi palcami za rękaw – ale Masa jest już z-zmęczony bieganiem za panem, nie ma szesnastu lat. Trzeba będzie zastosować konieczne środki ostrożności i na pewien czas pana skuć. P-poproszę o pański pręt.

Mężczyzna wziął pręt, ujął go za końce, zmarszczył gładkie czoło i nagle okręcił żelastwo wokół nadgarstków Sieńki. Bez najmniejszego wysiłku, jakby to był giętki drut.

To ci siła! Sieńka z wrażenia aż zaniemówił. Nawet nie krzyknął, jak zwykle, że niewinnie krzywdzą biednego sierotę.

Siłacz podniósł brwi, jakby sam się dziwił własnemu wyczynowa, i powiedział:

– Ciekawe. Cz-czy mógłbym zapytać, skąd się u p-pana wziął ten pręt?

Sieńka rzucił w odpowiedzi ogólnie przyjętą formułę:

– Nie pański zasrany interes!

Ręce miał jak w kajdanach, za nic nie mógł ich wysunąć z żelaznej pętli.

– No cóż, racja – zgodził się ulegle wąsaty. – To pytanie było nie na miejscu. Ma pan prawo nie odpowiadać. A więc gdzie jest mój różaniec?

W tej chwili podszedł Chińczyk. Sieńka aż zmrużył oczy – tamten zaraz zacznie go bić, tak jak Michejkę i chłopaków. I jakoś samo mu się wyrwało:

– U Taszki! Podarowałem jej!

– Kto to jest Taska? – zapytał żółtek, nazywany przez eleganta Masą.

– Moja mana.

Przystojniak westchnął.

– Cóż, wiem, że nie wypada z-zabierać damie prezentu, ale proszę zrozumieć, Siemionie. Ten różaniec należy do mnie od piętnastu lat. Cóż, człowiek przywiązuje się do rzeczy. W dodatku łączy się z nim pewne szczególne w-wspomnienie. Chodźmy zatem do mademoiselle Taszki.

Tą „mamzel” Sieńka poczuł się urażony. Skąd ten gość wie, że jego mana jest mamzelką? To znaczy tak, prawda, Taszka jest mamzelką, ale przecież w ogóle nie było o tym mowy. Może porządna z niej dziewczyna. Chciał się ująć za Taszką i powiedzieć elegantowi do słuchu, ale popatrzył uważniej w jego spokojne, niebieskie oczy i powstrzymał się od grubiaństw.

– Dobra – burknął – chodźmy.

I ruszyli Podkołokolnym z powrotem.

Żółtogęby Masa trzymał pręt, którym skrępowany był Sieńka, za jeden koniec, a drugi dręczyciel szedł obok, postukując o bruk laseczką.

Wstyd było Sieńce, że prowadzą go niczym psa na smyczy Byleby tylko nie zobaczył go któryś z chłopaków. Dlatego starał się iść jak najbliżej Chińczyka, że to niby są w przyjaźni albo łączy ich wspólny interes. Żółtek zrozumiał, o co chodzi, zdjął marynarkę i narzucił ją Sieńce na spętane ręce. No cóż, Chińczyk też człowiek, coś tam pojmuje, choć to niechrześcijańska dusza.

Na rogu wokół głównego wejścia do noclegowni Jeroszenki, kłębiło się sporo ludzi. W drzwiach stał policjant w czapce z blachą, groźny, z marsową miną, i nikogo nie wpuszczał do środka. Sieńka od razu się zorientował, co się dzieje – widocznie znaleziono zamordowanych Siniuchinów. W tłumie snuto jednak różne domysły.

Jakiś mężczyzna, z wyglądu gałganiarz, który zbiera po śmietnikach stare ubrania i szmaty, perorował głośno:

– Wyszło tera takie rozporządzenie urzędowe, co by Jerochę zamknąć i przeprowadzić infekcję, bo rozłażą się stąd bakteryje na całą Moskwę.

– Co, co? – dopytywała się wystraszona baba z rozkwaszonym nosem.

– Bakteryje. No, od myszy albo i od szczurów. A one roznoszą cholerę, bo niektórzy, co w Jerosze mieszkają, żrą z głodu szczurze mięso, a potem od tego kitują. No i urząd wziął się za to.

– Co ty tam zalewasz, kochasiu, tylko ludziom w głowach mieszasz – osadził śmieciarza przepity mężczyzna w podartym surducie, pewnie też pisarzyna jak nieboszczyk Siniuchin. – Chodzi o zabójstwo. Mają przyjść naczelnik policji i śledczy.

– Akurat, z powodu takiej drobnostki będą się tu fatygować – zakwestionował informację śmieciarz. – W „Katordze” dzisiaj dwie osoby zaciukano i nic się nie dzieje.

Tamten drugi dorzucił ciszej:

– Sąsiad mi opowiadał, strach, co się tam stało. Podobno pomordowali nawet małe dzieci.

Wokół rozległy się westchnienia i okrzyki, a właściciel nefrywego różańca nastawił uszu i przystanął.

– Zamordowali dź-dzieci? – zapytał.

Pisarz odwrócił się, zobaczył ubranego po pańsku mężczyznę i zdjął czapkę.

– Tak jest. Sam osobiście nie widziałem, ale Iwan Serafinycz ze szmaciarni słyszał, jak policjant, który zaraz poleciał na komisariat, w kółko powtarzał: „Nawet nad dziećmi się nie ulitowali, bandziory”. I mówił coś jeszcze o wykłutych oczach. Mój sąsiad to uczciwy człowiek, nie skłamałby. Dawniej był urzędnikiem w akcyzie, ofiara złego losu, tak jak ja. Zmuszeni jesteśmy gnić o głodzie i chłodzie w tym strasznym miejscu z powodu…

– O wykłutych oczach? – przerwał pisarzowi elegant, wsuwając mu do ręki monetę. – Macie tu, trzymajcie. Ano, Masa, zajrzyjmy tam, z-zobaczymy, co się stało.

I ruszył prosto do drzwi noclegowni. Chińczyk pociągnął Sieńkę w tę samą stronę. Jeśli chłopak naprawdę nie chciał gdzieś iść, to właśnie do szmaciarni.

– A co tam jest do oglądania? – burknął Sieńka, opierając się. – Ot, gadają ludzie, byle gadać.

Ale panisko już podszedł do policjanta, kiwnął mu głową, a ten nawet nie próbował zatrzymywać tak ważnej osobistości, tylko zasalutował.

Elegant zszedł schodami w dół, do piwnicy, po czym mruknął w zamyśleniu:

– Szmaciarnia? Zdaje się, że to na lewo, a później na prawo. Nie wiadomo, skąd o tym wiedział, ale cóż, różne cuda się zdarzają.

Pewnie i szybko szedł ciemnymi korytarzami. Sieńka był tym naprawdę zadziwiony, sam starał się jednak zostawać w tyle i wciąż marudził:

– Panie Chińczyk, może tu na niego poczekamy, co? No. Panie Chińczyk?

Żółtek zatrzymał się, odwrócił i dał Sieńce lekkiego prztyczka w czoło.

– Nie jestem Chińcyk, tylko Japońcyk. Rozumies?

I znów pociągnął go za sobą.

A to dopiero! Chińczyk czy Japończyk, przecie to jeden diabeł, tacy sami skośnoocy, a też się różnią między sobą, jeszcze są obrażeni, jak ich pomylić.

– Panie Japończyk – poprawił się Sieńka. – Jestem zmęczony, nie mam siły iść dalej.

I chciał usiąść na ziemi, że niby zasłabł, ale Masa pogroził mu pięścią tak przekonująco, że Sieńka zamilkł, zrezygnowany. Trudno, musi pogodzić się z losem.

Przy drzwiach do kwatery Siniuchina stał sam Budnik – wysoki, postawny, wyglądał jak Iwan Groźny. Ręce splótł z tyłu, za plecami. Na podłodze paliła się lampa naftowa.

– Budnikow? – zdziwił się elegant. – Wciąż jesteście na Chitrowce? Coś podobnego!

Budnik był jeszcze bardziej zaskoczony. Aż oczyma zamrugał na widok pana z laseczką.

– Erast Pietrowicz! Pan radca! – zdumiał się. I stanął na baczność. – A mówili, że zmienił pan miejsce zamieszkania na zagraniczne?

– Zmieniłem, zmieniłem. Ale odwiedzam czasem rodzinne miasto, p-prywatnie. A co u was, Budnikow, szalejecie jak dawniej czy się ustatkowaliście? Och, nie dobrałem się do was należycie, nie zdążyłem.

Budnik uśmiechnął się, ale z szacunkiem, półgębkiem.

– Już nie te lata, żeby szaleć. Pora pomyśleć o starości. I o duszy.

No, proszę! Panisko to widać nie byle kto, jakaś ważna figura, skoro sam Budnik czuje przed nim respekt. Sieńka nigdy dotąd nie widział, żeby Iwan Fiedotycz przed kimś tak się prężył, nawet przed samym prystawem.

Policjant popatrzył na Sieńkę i ściągnął kosmate brwi.

– A ten co tu robi? Narozrabiał? Proszę tylko powiedzieć, zetrę go na proch.

Mężczyzna zwany Erastem Pietrowiczem odparł:

– Nie trzeba, rozwiązaliśmy już nasz k-konflikt. Prawda, Sienia?

Skorik kiwnął głową, ale tajemniczy elegant nie patrzył na niego, tylko na drzwi.

– Co się tu stało? – zapytał.

– Bestialska zbrodnia. Takie nawet na Chitrowce się nie zdarzają – zaraportował ponurym głosem Budnik. – Jednego pisarza zamordowano w okrutny sposób razem z całą rodziną. A panu, Eraście Pietrowiczu, radziłbym się tu nie pokazywać, jeszcze niedawno wszyscy policjanci mieli rozkaz, jeśli tylko pana zobaczą, zaraz dawać znać samej górze. Po co mają pana tutaj zastać prystaw i śledczy? Wkrótce powinni być na miejscu.

No i masz, babo, placek, rozmyślał Sieńka, co to za człowiek? Niby taki jak wszyscy, a przecie jakiś niezwykły, coś ma w sobie takiego, że inni wydają się przy nim całkiem malutcy.

To naprawdę pech, że akurat takiej wielkiej figurze – no bo to złodziejski książę, a może jaki generał – on, Sieńka, musiał podprowadzić cenną pamiątkę! Oto sieroce szczęście.

Budnik powiedział jeszcze:

– Prystawem jest u nas teraz Innokientij Romanowicz Sołncew, którego chciał pan oddać pod sąd. Strasznie pamiętliwy człowiek.

Aha, jeżeli elegant mógł postawić przed sądem samego prystawa, to chyba znaczy, że nie jest złodziejem? Sieńka zupełnie się pogubił.

Erast Pietrowicz wcale się nie przestraszył.

– Nic nie szkodzi, Budnikow. Dobry los czuwa nade mną. Raz-dwa, rzucę t-tylko okiem.

Budnik dał za wygraną, usunął się z drogi.

– Jak zagwiżdżę, proszę od razu wyjść, nie zwlekać.

Sieńka chciał zostać przed drzwiami, ale cholerny Japończyk Masa nie pozwolił, nawet pod okiem policjanta. Powiedział:

– Barso sprytny. I sybko biega.

Kiedy weszli do izby, Sieńka nie spojrzał na nieboszczyków (wystarczy, już dość się napatrzył), tylko wbił wzrok w sufit.

W pomieszczeniu było teraz jaśniej niż przedtem – na stole paliła się lampa, tak jak przed drzwiami.

Erast Pietrowicz chodził po izbie, nachylał się, czymś pobrzękiwał. Chyba dotykał też pomordowanych, obmacywał ich twarze, ale Sieńka wciąż się odwracał, żeby nie patrzeć na te dziwaczne, niepotrzebne zabiegi.

Japończyk także czegoś szukał, ciągnąc za sobą Sieńkę. Nachylał się nad zwłokami i coś tam po swojemu bełkotał.

Trwało to może pięć minut.

– Co o tym myślisz? – spytał Erast Pietrowicz swojego Japońca.

Ten odpowiedział coś niezrozumiale, w obcym języku.

– Sądzisz, że to maniak? – Elegant w zamyśleniu potarł podbródek. – Na jakiej podstawie?

Teraz Japończyk przemówił po rosyjsku:

– Zabójstwo dla pienięzy można wykrucyć. Ta rodzina żyra w nędzy – to raz. Niewiarygodne okruceństwo – nie oscędził nawet marego dzecka – to dwa. No i ocy. Sam pan mówir, ze cechą charakterystycną w dziaraniach maniakarnego zabójcy jes rytuar. Po co wydrubywać ocy? To jasne. Rytuar sareńca – to tsy. Zabir maniak, na pewno. Jak wtedy Dekorator.

Sieńka nie wiedział, kim są Maniak i Dekorator – sądząc po nazwiskach, Żydzi albo Niemcy – i w ogóle niewiele z tego wszystkiego rozumiał, ale widział, że Japończyk jest bardzo dumny ze swojego wywodu.

Erasta Pietrowicza jednak nie przekonał.

Elegant przykucnął koło łóżka, na którym leżał Siniuchin, i zaczął przeszukiwać kieszenie ofiary. A wyglądał tak przyzwoicie! Chociaż kto tam wie, kim on naprawdę jest. Sieńka wbił wzrok w ikonę, która wisiała w kącie. Przez głowę przemknęła mu myśl, że Zbawiciel widział przecież, jak okrutnie Oczko obszedł się z Siniuchinem, a nie uratował nieszczęśnika, nie ujął się za nim. Potem chłopak przypomniał sobie, jak walet ciskał nożem w ikony, też celując prosto w oczy, i westchnął: dobrze jeszcze, że i tu nie zbezcześcił świętego obrazu. Uch, prawdziwy z niego potwór.

– A co my tu mamy? – rozległ się głos Erasta Pietrowicza. Sieńka nie wytrzymał, wysunął się zza ramienia Masy.

Na dłoni eleganta leżała blaszka, identyczna z tymi, które spoczywały w kieszeni Sieńki.

– Kto wie, co to takiego? – zwrócił się do obecnych Erast Pietrowicz. – Masa? A może pan, Skorikow?

Masa pokręcił głową. Sieńka wzruszył ramionami i przesadnie wybałuszył oczy, że to niby, jak żyje, niczego podobnego nie widział. I jeszcze dodał:

– A skąd niby mam wiedzieć?

Tamten popatrzył na niego.

– No, no – powiada – to kopiejka z siedemnastego wieku, wybita za cara Aleksego. Skąd się wzięła u tego zapitego biedaka?

Usłyszawszy tę nowinę, Sieńka posmutniał. To ci dopiero wielki skarb”! Garść kopiejek z czasów króla Ćwieczka.

Drzwi z korytarza uchyliły się i Budnikow wsunął głowę.

– Panie radco, idą!

Erast Pietrowicz położył blaszkę na łóżku, tak żeby była widoczna.

– W porządku, już wychodzimy.

– Idźcie tędy, żeby się nie spotkać z prystawem. – Budnik wskazał drogę. – Wyjdziecie koło szynku „Tatarskiego”.

Erast Pietrowicz zaczekał, aż Masa i Sieńka wyjdą. Nie można powiedzieć, żeby bardzo się obawiał spotkania z prystawem. Chociaż czego się tu bać? Kiedy usłyszy się kroki, wystarczy dać nura w ciemność, i już-był człowiek, nie ma człowieka.

– Nie sądzę, żeby chodziło o maniaka – zwrócił się Erast Pietrowicz do swojego sługi. – Nie wykluczałbym rabunku jako motywu przestępstwa. Powiedz mi, jak myślisz, czy oczy wykłuto ofiarom przed śmiercią czy potem?

Masa namyślał się chwilę, cmokając wargami.

– Kobiecie i dzeciom po smerci, męscyznie psed.

– Ja też doszedłem do takiego wniosku.

Sieńka wstrząsnął się. Skąd wiedzą, że Siniuchin z początku jeszcze żył? Znają chyba jakieś czary.

Erast Pietrowicz odwrócił się do policjanta.

– Powiedzcie, Budnikow, czy zdarzały się już na Chitrowce podobne przypadki? Żeby ofiarom wykłuwano oczy?

– Owszem, całkiem niedawno. Załatwili jednego kupczyka, który z głupoty zabłądził po zmroku na Chitrowkę. Ograbili go, rozwalili mu głowę, zabrali pugilares i złoty zegarek. A potem wyłupili oczy, zboczeńcy. A jeszcze wcześniej, będzie ze dwa tygodnie temu, ukatrupili reportera „Głosu”. Chciał napisać o tutejszych melinach i spelunkach. Nie miał przy sobie pieniędzy ani zegarka – był człowiekiem doświadczonym, odwiedzał Chitrowkę nie pierwszy raz. Ale złoty pierścionek z brylantem trudno schodził mu z palca, więc go zostawił. No i wykończyli tego reportera specjaliści od mokrej roboty. Pierścionek odcięli razem z palcem i też wykluli ofierze oczy. Prawdziwe bestie.

– Widzisz, Masa. – Erast Pietrowicz podniósł palec. – A ty mówisz, że nie chodziło o zbrodnię dla zysku. To nie maniak, tylko nader przewidujący przestępca. Pewnie słyszał b-bajeczkę o tym, że na siatkówce zmarłego utrwala się obraz tego, co widział bezpośrednio przed śmiercią. A więc woli być ostrożny i wszystkim swoim ofiarom, nie wyłączając dzieci, wykłuwa oczy.

Japończyk zasyczał coś i zagęgał po swojemu – chyba miotał jakieś przekleństwa pod adresem zbrodniarza. A Sieńka pomyślał: za wysokie ma pan mniemanie o sobie, panie radco, czy kim pan tam jest. Nie zgadł pan, bo Oczko nie jest ani trochę ostrożny, to czyste szaleństwo, wywołane przez narkotyk.

– Obraz utrwalony w oku? – żachnął się Budnik. – Czego to nie wymyślą, gady, kryminaliści!

– „Bajeczka” to nieprawda, tak? – zapytał Masa. – Tamoebanasi?

Erast Pietrowicz potwierdził:

– Oczywiście, bzdura. Wysunięto taką hipotezę, ale nie znalazła potwierdzenia. Jest tu jeszcze jedna interesująca rzecz…

– Idą! – przerwał mu Budnikow i schylił głowę. – Słyszał pan? Sidorenko, który stoi przy wejściu, już się wydarł: „Moje uszanowanie, panie naczelniku!” Kazałem mu wrzeszczeć jak najgłośniej. Za minutę, dwie będą tutaj. Lepiej, żeby się pan od nich trzymał z daleka. Zainteresowało pana, Eraście Pietrowiczu, to zabójstwo. A może będzie pan prowadził dochodzenie?

– Nie, nie mogę. – Elegant rozłożył ręce. – Przyjechałem do Moskwy w zupełnie innej sprawie. Przekażcie to, co mówiłem, prystawowi i śledczemu. Powiedzcie, że samiście do tego doszli.

– Jeszcze czego! – Budnik skrzywił się pogardliwie. – Niech Innokientij Romanowicz też ruszą głową. I tak wszyscy chcą wyjechać w górę na cudzych plecach. Już ja, panie radco, się dowiem, kto tak figluje na Chitrowce, znajdę go i własnymi rękami ukatrupię, jak Bóg na niebie.

Erast Pietrowicz tylko pokiwał głową.

– Och, Budnikow, Budnikow. Widzę, że nic się nie zmieniliście.

Chwała Bogu, wyszli wreszcie z przeklętej piwnicy. Wyleźli na świat boży koło szynku „Tatarskiego” i ruszyli do Taszki.

Mieszkała z matką przy zaułku Chochłowskim, w izbie z jednym oknem i osobnym wejściem, które jest potrzebne w jej fachu. Wiele mamzelek tak się urządzało, ale tylko u Taszki na parapecie co dzień stały inne kwiaty, stosownie do nastroju gospodyni. Sieńka już wiedział, że jeśli po lewej stronie zobaczy jaskry, a po prawej niezapominajki, u Taszki wszystko w porządku, śpiewa piosenki i układa bukiety. Jeżeli zaś na parapecie stoją lewkonie i bratki, to znak, że pokłóciła się z matką albo trafił się dziewczynie paskudny klient i jest jej smutno.

Dziś akurat wypadł taki dzień, a w dodatku z firanki zwisała gałązka jałowca, co w języku kwiatów znaczyło: „Niechętnie widzę gości”.

Chętnie czy nie, co zrobić, skoro przyprowadzili go tutaj na siłę?

Zapukali i weszli.

Taszka siedziała na łóżku, posępna jak chmura gradowa. Gryzła pestki i wypluwała łupiny w garść. Nie usłyszał od niej Sieńka „dzień dobry” ani „co słychać”.

– Czego tam? Co to za palantów przyprowadziłeś? Po diabła? Starczy mi tego, co mam z tą łachudrą!

I pokazała ręką w kąt, gdzie leżała jej matka. Znów pewnie schlała się gdzieś do nieprzytomności, a potem pluła krwią, więc teraz Taszka się wścieka.

Sieńka chciał wyjaśnić, o co chodzi, ale akurat marynarka Japońca ześlizgnęła mu się ze skrępowanych rąk i upadła na podłogę. Taszka zobaczyła żelazne pęta Sieńki, zeskoczyła z łóżka i rzuciła się na Masę. Wbiła paznokcie w jego tłuste policzki i jak nie wrzaśnie:

– Puść go, zakazana mordo! Bo ci ślipia wydrapię!

I obrzuciła żółtka jeszcze innymi ciężkimi słowami, w czym była prawdziwą mistrzynią. Sieńka aż się skrzywił, a zaskoczony elegant zamrugał oczami.

Kiedy Japończyk jedną ręką chronił przed atakami mamzelki swą żółtą urodę, Erast Pietrowicz odsunął się na bok. Przekleństwa Taszki skomentował pełną szacunku uwagą:

– No cóż, z dala od ojczyzny człowiek zapomina o potędze rodzimej mowy.

Sieńka musiał stanąć w obronie Japończyka.

– Dobra, Taszka, wystarczy. Uspokój się. Czegoś się przyczepiła do człowieka? Pamiętasz, podarowałem ci korale, zielone. Masz je? Oddaj im, to ichnie. Bo inaczej będzie ze mną źle. – I nagle się przestraszył. – A możeś je sprzedała?

– Co to ja jestem, ździra z Zamoskworiecza, żeby prezenty sprzedawać? – obraziła się przyjaciółka Sieńki. – Może i nikt więcej nic mi nie podarował, wiesz? Klienci się nie liczą. Twoje korale są schowane w bezpiecznym miejscu.

Sieńka znał to „bezpieczne miejsce” – była nim skrzyneczka pod łóżkiem, w której Taszka trzymała swoje skarby – książkę o kwiatach, kryształowy flakonik po perfumach, szylkretowy grzebyk.

Skorik poprosił ją:

– Oddaj im, dobrze? Podaruję ci coś innego, co tylko zechcesz.

Taszka puściła Japończyka i cała się rozpromieniła.

– Naprawdę? Ach, Sienia, chciałabym pieska, białego pudełka. Widziałam takiego na rynku. Wiesz, jak wygląda? Pudle, Sienia, tańczą walca na tylnych łapach, skaczą przez sznurek i potrafią się przywitać.

– Kupię ci takiego, naprawdę. Tylko oddaj korale!

– Dobra, nie musisz mi nic kupować – powiedziała Taszka. – Tak tylko żartowałam. Taki pudel kosztuje trzydzieści rubli, i to całkiem mały szczeniak. Pytałam o cenę:

Westchnęła, ale nie była smutna.

Wsunęła się pod łóżko, wypinając chudy tyłek, ledwie okryty krótką koszulą. Sieńce zrobiło się wstyd przed obcymi. A to ci głupia dziewucha! Podszedł do niej i obciągnął koszulę.

Taszka chwilę grzebała w skrzynce pod łóżkiem (widać nie chciała przy nieznajomych wyciągać wszystkich swoich skarbów), po czym wylazła i rzuciła Masie korale.

– Masz, udław się, chytrusie.

Japończyk chwycił sznurek nefrytów i z ukłonem wręczył je swemu panu. Ten przesunął kamyki w rękach, pogładził jeden nich, po czym ostrożnie wsadził paciorki do kieszeni.

– Cóż, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nie mam do pani żadnych pretensji, mademoiselle. – Wyjął portfel, a z niego trzy banknoty. – Oto trzydzieści rubli, proszę sobie kupić pieska.

Taszka poinformowała się rzeczowo:

– Jakim sposobem masz zamiar mnie posuwać za te trzy czerwonce? Jeżeli, powiada, tak i tak, to się zgadzam, a jeżeli tak i tak, to jestem uczciwa dziewczyna i na żadne świństwa nie pozwolę.

Przystojniak aż się żachnął, zamachał rękami.

– Ależ co pani! – powiada. – O nic takiego mi nie chodzi. To p-prezent.

Ale nie znał Taszki. Dziewczyna wzięła się pod boki.

– Jak tak, to zabieraj się razem ze swoimi papierkami. Ja prezenty przyjmuję tylko od klientów albo od przyjaciół. Jak nie chcesz mnie dupczyć, to znaczy, żeś nie klient, a przyjaciela już mam – Skorika.

– No cóż, mademoiselle… – Erast Pietrowicz skłonił się. – Mieć takiego przyjaciela to zaszczyt dla każdego.

I naraz Taszka jak nie wrzaśnie:

– Zwiewaj, Skorik!

Rzuciła się na Masę i wpiła zębami w jego lewą rękę, w której trzymał koniec pręta.

Japończyk, zaskoczony, rozwarł palce, a Sieńka skoczył do drzwi.

Elegant krzyknął za nim:

– Proszę zaczekać! Uwolnię panu ręce!

Aha, myśli, że znalazł głupiego. Już ja sam się uwolnię, bez pańskiej pomocy, przystojniaku. Jeszcześmy się ze sobą nie rozliczyli. Co teraz wymyślicie, nie wiadomo, ale od tego nieznanego człowieka, którego boi się sam Budnik – lepiej się trzymać z daleka. Tak na pewno będzie bezpieczniej, zakonkludował w duchu Sieńka.

Ale Taszka, no, no! Złoto, nie dziewczyna!

Загрузка...