Jak Sieńka został bogaczem

No cóż, udało się Sieńce uciec, ale teraz musiał rzeczywiście pozbyć się jakoś okowów. Szedł, przyciskając ręce do piersi, i usiłował tak manewrować, żeby drut był jak najmniej widoczny.

Z Chitrowki należało zmykać – i to nawet nie ze względu na niebezpiecznego Erasta Pietrowicza, tylko dlatego, żeby nie natknąć się na znajomych, bo człowieka wyśmieją.

Może pójść do kuźni, gdzie kują podkowy, i coś zełgać – że niby ktoś dla hecy skrępował mu ręce grubym drutem albo że szło o zakład. Kowale są silni. Jeśli nawet nie tak zręczni jak ten przystojny elegant, to przecież jakoś sobie poradzą z rozkuciem Sieńki, mają odpowiednie narzędzia. Rozumie się, nie za „dziękuję”. Trzeba będzie zapłacić ze dwadzieścia kopiejek.

No dobrze, tylko skąd tych dwadzieścia kopiejek wziąć? Ostatnie pieniądze dał wczoraj kretowi. A może oszukać kowala? Obiecać mu pieniądze, a potem zwiać? Znowu uciekać, westchnął w duchu Sieńka. Kowale, jeśli go dogonią, puszczą w ruch swoje potężne pięści i dadzą mu taki wycisk, że niech się schowa nawet najgroźniejszy Japończyk.

Szedł więc Sieńka i rozmyślał.

Na Marosiejce zobaczył szyld: „Samszytow. Pracownia jubilerska i złotnicza”. No właśnie, tego mu było potrzeba! Może jubiler da parę groszy za srebrną monetę, no i są przecież jeszcze te stare kopiejki. W ostateczności mógłby zastawić zegarek Kilki.

Otworzył przeszklone drzwi i wszedł do zakładu.

Za ladą nie było nikogo, ale czerwona papuga, która siedziała w klatce na żerdzi, wrzasnęła dzikim głosem:

– Dzień dobrrry!

Na wszelki wypadek Sieńka zdjął czapkę i też powiedział:

– Dobrego zdrówka życzę.

Choć i on był ptakiem – jerzykiem – to przecie umiał się zachować.

– Aszotik-dżan, znowu drzwi niezamknięte! – dobiegł z głębi sklepu kobiecy głos, dziwny, modulowany. – Proszę, proszę dalej!

Zaszurały kroki, zza kotary wyjrzał mężczyzna niskiego wzrostu, o smagłej twarzy i dużym zakrzywionym nosie. Na czole miał okrągłe szkiełko w miedzianej oprawie. Zapytał lękliwie:

– Jest pan sam?

Kiedy zobaczył, że Sieńce nikt nie towarzyszy, wybiegł zza lady, zamknął drzwi na zasuwę i dopiero wtedy spytał:

– Czym mogę służyć?

Cóż, taki konus nie rozegnie metalowego pręta, skonstatował z żalem Sieńka. Ale może ma jakiegoś pomocnika?

– Chcę coś sprzedać – oznajmił i sięgnął do kieszeni. Nie było to łatwe ze skrępowanymi rękami. Papuga natychmiast podchwyciła:

– Sprz-rze-rzedać! Sprz-rz-rzedać!

Nosacz uspokoił ją:

– Cicho, cicho, Lewonczyk.

Sieńkę zaś zmierzył wzrokiem od stóp do głów i powiedział:

– Przepraszam, młody człowieku, ale nie kupuję kradzionych rzeczy. Od tego są inni specjaliści.

– Wiem o tym i bez ciebie. Ile za to dasz?

I Sieńka upuścił monetę na ladę.

Jubiler zerknął na jego nadgarstki, ale nic nie powiedział. Srebrną monetę obrzucił obojętnym spojrzeniem.

– Cóż, to jefimka.

– Co, co? – nie zrozumiał Sieńka.

– Jefimka, talar holenderski. Niezbyt rzadka moneta. Idzie według wagi razy dwa. To znaczy za tyle, ile zaważy srebro, pomnożone przez dwa. Pański talar jest dobrze zachowany. – Wziął pieniądz i położył go na wagę. – Można nawet powiedzieć, że idealnie. Pełnowartościowy, sześć i pół zołotnika wagi. Zołotnik srebra ma dziś wartość dwudziestu czterech kopiejek. To daje… mmm… trzy dwadzieścia. Minus koszt mojej wyceny, czyli dwadzieścia procent. A zatem dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek. Wątpię, czy ktoś da więcej.

Dwa i pół rubla to już było coś, Sieńka znowu się odwrócił, sięgnął do kieszeni po blaszki i wysypał je na ladę.

– A te ile są warte?

Blaszek było równo dwadzieścia, przeliczył je jeszcze w nocy. Cóż, to marne kopiejki, ale jeśli je dodać do dwóch i pół rubla, wychodzi już dwa siedemdziesiąt.

Blaszkom jubiler okazał więcej uwagi niż talarowi. Opuścił szkło z czoła na oko i zaczął oglądać jedną po drugiej.

– Srebrne kopiejki? Oho, i te też w bardzo dobrym stanie! Z cechą „Ja D” *! No, te mogę wziąć po trzy ruble sztuka.

– Po ile, po ile? – nie uwierzył własnym uszom Sieńka.

– Proszę zrozumieć, młody człowieku – jął tłumaczyć jubiler, patrząc na Sienkę przez szkło strasznym czarnym okiem. – Te kopiejki oczywiście są wartościowsze niż talary i idą po innym kursie, ale akurat niedawno na Zamoskworieczu znaleziono kolejny skarb z tamtych czasów – trzy tysiące srebrnych kopiejek, w tej liczbie dwieście jauzańskich, więc ich cena mocno spadła. No, powiedzmy, zapłacę po trzy pięćdziesiąt. Więcej nie mogę dać.

– Ile to będzie do kupy? – zapytał Sieńka, wciąż jeszcze nie wierząc we własne szczęście.

– Razem? – Samszytow zagrzechotał liczydłem i pokazał wynik. – Proszę: razem z talarem siedemdziesiąt dwa ruble i pięćdziesiąt kopiejek.

Sieńka aż ochrypł z wrażenia.

– Dobra, dawaj.

Papuga zatrzepotała skrzydłami.

– Dawaj! Dawaj! Dawaj!

Jubiler zgarnął monety pod ladę i szczęknął zamkiem kasy. Zaszeleściły banknoty – co za cudowny odgłos! To ci dopiero forsa!

Z zaplecza znów odezwała się kobieta:

– Aszotik-dżan, będziesz pił herbatę?

– Zaraz, duszko – rzucił w głąb sklepu jubiler. – Tylko wypuszczę klienta.

Zza kotary wyszła kobieta, niosąc na tacy herbatę w szklance osadzonej w srebrnym koszyczku z uchwytem i talerzyk ze słodyczami. Żona właściciela była postawna, tęga, o wiele wyższa od męża. Pod nosem miała wąsiki, a dłonie wielkości głowy cukru.

A więc zagadka się wyjaśniła. Kiedy ma się taką babę, żaden pomocnik nie jest potrzebny.

– Aha, jeszcze jedna sprawa… – Skorik odchrząknął i pokazał skrępowane nadgarstki. – Trzeba to rozplątać… Chłopaki mnie związali dla żartu…

Baba popatrzyła na skute ręce i bez słowa weszła z powrotem za kotarę.

Jubiler natomiast ujął drut swoimi chudymi łapkami i nagle – Sieńka aż zamarł z wrażenia – bez wysiłku rozluźnił żelazny pierścień. Nie do końca, ale wystarczyło, żeby przesunąć rękę. A to ci Aszotik!

Podczas gdy Sieńka uwolnionymi rękami rozmieszczał po kieszeniach banknoty i monety, Samszytow wciąż spoglądał na pręt. Kapnął na niego jakąś cieczą z pękatego szklanego naczyńka, a potem poskrobał, odwrócił drugim końcem, przyjrzał się przez szkiełko i zaczął wycierać łysinę chusteczką.

– Skąd pan to ma? – zapytał drżącym głosem.

Akurat mu Sieńka będzie opowiadał! Ale nie chciał go obrazić, bo przecież dobry z niego człowiek i pomógł mu w biedzie. Więc tylko odparł uprzejmie:

– Skąd się należy.

I odwrócił się do wyjścia. Musiał się zastanowić, co zrobić z nieoczekiwanym bogactwem. Ale właściciel nagle rzucił:

– Ile pan za to chce?

Żarty sobie robi? Ile Sieńka chce za ten kawał żelastwa? Ale z głosu Samszytowa wywnioskował, że ten wcale nie żartuje.

– Nie do wiary! – wymamrotał jubiler, pocierając pręt mokrą szmatką. – Czytałem, oczywiście, o sztabce talarowej, ale nie sądziłem, że zachowała się druga taka… I to z cechą Mennicy Jauzańskiej!

Sieńka patrzył, jak czarny pręt, czyszczony wilgotną szmatką, staje się jasny i błyszczący.

– Czego? – spytał.

Jubiler popatrzył na niego, jakby obliczając coś w myślach.

– Chce pan… według podwójnej wagi? Jak za talara. Co?

– Słucham?

– Nawet według potrójnej – szybko poprawił się jubiler. Położył pręt na wagę. – Waży prawie pięć funtów. Liczmy równe pięć. – Zagrzechotał kostkami liczydła. – Wychodzi sto piętnaście rubli dwadzieścia kopiejek. A ja dam panu trzy razy tyle, to znaczy trzysta czterdzieści sześć rubli. W zaokrągleniu – trzysta pięćdziesiąt. No, niech będzie czterysta. Co pan na to?

Sieńka znów tylko burknął:

– Że co?

– W sklepie nie trzymam takich sum, muszę pójść do banku. – Wybiegł zza lady i zakręcił się wokół Sieńki, usiłując zajrzeć mu w oczy. – Proszę mnie zrozumieć, z takim towarem jest dużo zachodu. Trudno znaleźć odpowiedniego nabywcę. Numizmatycy to szczególna klientela.

– Jak, jak?

– Numizmatycy to kolekcjonerzy, którzy zbierają monety o wartości zabytkowej – wyjaśnił jubiler, ale Sieńka nie stał się od tego o wiele mądrzejszy.

Takich kolekcjonerów, którzy aż się palą, żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy, Sieńka widział już wielu – choćby wuj Zot Łarionycz…

– A ilu jest takich, którzy chcieliby mieć pręty? – zapytał chłopak, wciąż jeszcze wietrząc podstęp.

– W Moskwie może dwudziestu. W Pitrze dwóch. Za granicą także wielu chętnie by kupiło. – Nosacz nagle wstrząsnął się. – Powiedział pan „pręty”? A co, ma pan ich więcej? I gotów pan jest je sprzedać?

– Po czterysta rubli? – upewnił się Sieńka, przełknąwszy ślinę. Przypomniał sobie, ile tam, w piwnicy, leży tego dobra, zwalonego na kupę.

– Tak, oczywiście. Ile pan ich ma?

Sieńka wolał być ostrożny.

– Mógłbym skombinować pięć sztuk.

– Pięć?! Kiedy pan może je przynieść?

Teraz trzeba się zachować rozważnie. Zbytni pośpiech nie jest wskazany. Przecież to niełatwa sprawa. Byle kto z nią sobie nie poradzi.

Sieńka pomilczał chwilę i po namyśle dał odpowiedź:

– Za jakieś dwie godziny, nie wcześniej.

– Ninoczka! – krzyknął jubiler do żony. – Zamykaj sklep! Idę do banku!

Zamorski ptak uradował się, słysząc podniesiony głos, i dalejże wywrzaskiwać:

– Do banku! Do banku! Do banku!

Pośród tych krzyków Sieńka wyszedł.

Musiał się oprzeć ręką o ścianę, bo dosłownie chwiał się na nogach.

Niczego sobie pręciki, po czterysta rubli sztuka! To chyba jakiś sen.


* * *

Przed ponownym zejściem do podziemi Sieńka postanowił zajrzeć na zaułek Chochłowski. Sprawdzić, czy tamci dwaj nie zrobili krzywdy Taszce, no i w ogóle podziękować.

Chwała Bogu, wszystko było w porządku.

Taszka siedziała, jak przedtem, na łóżku i rozczesywała włosy – niedługo musiała zacząć pracę. Twarz już umalowała – brwi i rzęsy na czarno, policzki na czerwono. W uszy wpięła szklane kolczyki.

– Ten skośnooki kazał ci się kłaniać – opowiadała, zawijając włosy na patyczek, żeby się kręciły. – A przystojniak powiedział, że będzie miał na ciebie oko.

Wcale się to Sieńce nie spodobało. Co to znaczy „będzie miał oko”? Grozi mu, czy co? No nic, teraz Skorika nikt nie znajdzie i nikt nie złapie. Guzik! Sieńka zacznie zupełnie inne życie.

– Coś ci powiem – zwrócił się do Taszki. – Rzuć tę robotę. Nie będziesz więcej szlifowała bruków. Zabiorę cię z Chitrowki i zamieszkamy razem. Mam teraz kupę forsy.

Taszka z początku się ucieszyła, nawet zatańczyła z radości wokół izby. Zaraz jednak przystanęła.

– A co z mamusią?

– Dobra. – Skorik westchnął, spojrzawszy na pijaną babę, która dotąd się nie obudziła. – Wezmę i ją.

Taszka zrobiła jeszcze parę tanecznych obrotów, po czym oznajmiła:

– Nie, nie możemy jej stąd ruszać. Niech umrze spokojnie. Niewiele już jej życia zostało. Jak umrze, wtedy mnie zabierzesz.

I więcej nie chciała słyszeć o przeprowadzce. Sieńka oddał jej wszystkie pieniądze, jakie dostał od jubilera. Czego tu skąpić? Wkrótce i tak będzie miał forsy jak lodu.

Teraz musiał się tylko dostać do Jerochy, skąd prowadziło przejście do ukrytego skarbu.


* * *

Z noclegowni akurat wynoszono zwłoki zamordowanych. Wrzucono na wóz dwa duże worki z rogoży, jeden mniejszy i jeden całkiem mały.

Ludzie stali i gapili się. Niektórzy żegnali się znakiem krzyża.

Z drzwi wyszło trzech mężczyzn – urzędnik w okularach, prystaw Sołncew i jeszcze jakiś brodacz z aparatem fotograficznym na trójnogu.

Prystaw podał rękę urzędnikowi, a fotografowi tylko kiwnął głową.

– Innokientiju Romanyczu, dane operacyjne proszę przekazywać mi niezwłocznie – polecił okularnik, wsiadając do dorożki. – Bez naszych tutejszych informatorów nie ruszymy z miejsca.

– Tak jest, bezwzględnie – zgodził się prystaw, przygładziwszy podkręconego wąsa.

Przedziałek miał tak olśniewająco biały, że można było oślepnąć. Mężczyzna z niego jak się patrzy, ale podły i podstępny niczym wąż – o tym wie cała Chitrowka.

– I niech się pan postara nie dawać żeru reporterom… Bez malowniczych szczegółów. I tak będzie wokół tego dość hałasu… – Urzędnik beznadziejnie machnął ręką.

– Rozumie się, że tak. Może pan być spokojny, Christianie Karłowiczu. – Sołncew otarł czoło białą chustką i znów włożył czapkę.

Dorożka ruszyła.

– Budnikow! – zawołał prystaw. – Jeroszenko! Co tam jeszcze robicie?

Z mrocznego podziemia wynurzyło się po chwili dwóch mężczyzn – Budnik i właściciel noclegowni, szanowny Afanasij Łukicz Jeroszenko. Wielki człowiek, złota głowa. Pochodził z Chitrowki, zaczynał jako posługacz w szynku, potem dorobił się własnej knajpy, nie gardził też paserstwem, ale teraz był szanowanym obywatelem, odznaczonym wieloma krzyżami i medalami, na Wielkanoc składali sobie życzenia z samym generałem-gubernatorem. Jeroszenko miał trzy noclegownie, handel winem oraz składy mąki i kasz. Słowem, był milionerem.

– Niedługo pojawią się pismacy – z uśmiechem poinformował Budnika i Jeroszenkę pułkownik. – Macie im wszystko opowiedzieć, wszędzie wpuścić i pokazać miejsce przestępstwa. I żeby wam czasem nie przyszło do głowy zmyć krew. A na pytania o tok śledztwa nie odpowiadać, odsyłać do mnie.

Sieńka patrzył na prystawa zdumiony. Ależ z niego bezwstydna, parszywa łajza! Dopiero co obiecał okularnikowi coś zupełnie innego. I nie krępuje się nawet ludzi, którzy stoją obok i słuchają. Chociaż pewnie to dla niego w ogóle nie ludzie.

Prystaw nie cieszył się na Chitrowce szacunkiem. Nie dotrzymywał słowa, był bezlitosny i chciwy bez miary. Jego poprzednicy też nieźle dawali się we znaki, ale Innokientij Romanowicz prześcignął wszystkich. Ściągasz haracz z burdeli, gdzie pracują mamzelki – w porządku, ściągaj, to twoje święte prawo, ale żeby prystaw sam korzystał z usług dziwek, nie brzydził się, tego jeszcze nie było! Wybierał oczywiście te droższe, za dziesięć rubli, nigdy jednak dziewczynie nie zapłacił ani nie dał żadnego prezentu. Mało tego, jeszcze swoich policajów wspaniałomyślnie zapraszał do zabawy. Nie było nic gorszego dla takiej dziewczyny niż trafić do trzeciego komisariatu miasnickiego. Zgarną biedaczkę za byle co, wsadzą do „kurnika” i zabawiają się z nią wszyscy, którzy mają na to ochotę. Starcy z dintojry byli u Budnika z prośbą, żeby pozwolił pana pułkownika trochę pomacać kosą albo spuścić na niego kamień, to może nabierze wreszcie rozumu. Ale Budnikow się nie zgodził. Musicie być cierpliwi, powiedział. Jego wielmożność niedawno nastał i niedługo u nas zostanie. Wysoko mierzy, kariera mu w głowie.

Co było robić – cierpliwie czekali, jak Budnik kazał.

Sołncew zwrócił się do Jeroszenki:

– Muszę ukarać pana grzywną, Afanasiju Łukiczu. Zapłaci mi pan tysiączek za brak nadzoru w noclegowni. Mamy przecież umowę.

Jeroszenko tylko się lekko skłonił.

– Na ciebie też nałożę karę, Budnikow. Ja się do twoich spraw nie mieszam, ale za Chitrowkę przede mną odpowiadasz. Jeśli w ciągu trzech dni nie znajdziesz zabójcy, bulniesz dwieście rubli.

Policjant również się nie odezwał, poruszył jedynie siwym wąsem.

Podjechał powóz pułkownika. Jego wielmożność wsiadł, pogroził zgromadzonym pod noclegownią palcem – „Uwaga, hołoto!” – i odjechał. Mógłby pójść pieszo, do swojego cyrkułu nie miał daleko, parę kroków, ale lubił odgrywać ważniaka.

– Niech pan będzie spokojny, Iwanie Fiedotyczu – zwrócił się Jeroszenko do Budnika. – Pokryję tę sumę.

– Ja ci pokryję! – ryknął w odpowiedzi policjant. – Myślisz, Afońka, że się wykpisz dwiema setkami! Za mało ode mnie w dupę wziąłeś, złodzieju!

Taki był właśnie Budnik. Choćby Jeroszenko obwiesił całą pierś krzyżami i medalami i zacałował się na śmierć z generałem-gubernatorem, dla Budnika i tak na zawsze pozostanie złodziejem Afońką.


* * *

Wyprawa do podziemi okazała się teraz znacznie łatwiejsza niż za pierwszym razem. Sieńka, dając w zastaw czapkę, pożyczył w „Katordze” oliwną lampkę, żeby sobie oświetlać drogę, i szybko dotarł do komory. Według zegarka nie trwało to nawet dziesięć minut.

Przede wszystkim wziął się do liczenia srebrnych prętów. Było ich tu bez liku. Pod jedną ścianą naliczył sto i nie doszedł nawet do połowy. Aż się spocił z wysiłku.

Potem znalazł starą skórzaną podeszwę, obgryzioną przez szczury – Za jej pomocą odgarnął i odrzucił trochę kamieni i cegieł spod zawalonych drzwi, ciekaw, co jest za nimi. Ale przerwał tę robotę – była zbyt męcząca.

Tak opadł z sił, że zabrał nie pięć prętów, tylko cztery. Dla Samszytowa wystarczy, zresztą pręty są ciężkie, trudno je dźwigać każdy waży pięć funtów.

W drodze powrotnej, pod samym sklepem jubilerskim, kiedy Sieńka już sięgał do klamki, ktoś z tyłu gwizdnął. Gwizd był charakterystyczny, z Chitrowki, a potem rozległo się hukanie puchacza: u-hu, u-hu!

Sieńka odwrócił się – na rogu Pietrowierigi zobaczył Prochę, Michejkę Puchacza i Dańkę Zezulca. No cóż – pech.

Ale trudno, podszedł Sieńka do kumpli.

Procha powiedział:

– A mówili, żeś wpadł.

Zezulec zapytał:

– Co to za żelastwo dźwigasz?

Michejka zamrugał oczami i pełen skruchy poprosił:

– Nie wściekaj się, że cię wsypałem przed tym Chińcem, okropnie się przestraszyłem, jak zaczął tak wszystkich młócić. Wiesz, jakie są te żółtki.

– Baba się przestraszyła, jak jeża urodziła – burknął Sieńka, ale bez wielkiej złości. – Powinienem ci nakłaść po gębie, łajzo jedna, ale czas mi nie pozwala. Mam robotę.

Procha na to złośliwie:

– Jaką robotę, Skorik? Jak byłeś na robocie, to nawaliłeś. No tak. Wiedzą już, że zwiał od Księcia.

– A tu, umówiłem się z Ormiaszką, że mu wstawię kraty w okna. Właśnie te żelazne pręty.

– W sklepie jubilerskim? – zapytał Procha i uśmiechnął się domyślnie. – Tak, tak. Jesteś sprytniejszy, niż myślałem. Z kim teraz trzymasz? Z tym Chińczykiem? Chcecie obrobić Ormiaszkę? Nieźle!

– Pracuję na własny rachunek – burknął Sieńka.

Procha nie uwierzył. Odciągnął go na bok, położył mu rękę na ramieniu i szepnął:

– Nie chcesz, to nie mów. Ale wiedz, że Książę cię szuka. Grozi, że cię zabije.

Gwizdnął szyderczo i odskoczył, po czym wszyscy trzej puścili się biegiem przez zaułek.

Sieńka wkrótce zorientował się, czego dotyczyło to szyderstwo, gdy odkrył, że nie ma przy pasku srebrnego zegarka Kil – ki. To dlatego ten podlec Procha go objął!

Ale niezbyt przejął się stratą. Co tam zegarek, można kupić drugi, gorzej, że Książę na prawo i lewo rozpowiada, że go zabije, grozi. Tym naprawdę Sieńka się przejął. Musi być teraz ostrożniejszy, mieć oczy dookoła głowy.

Kiedy wchodził do sklepu, witany wrzaskiem papugi, miał ponurą minę. Nie myślał w tej chwili o pieniądzach, tylko o majchrze Księcia.

Rzucił pręty na ladę.

– Przyniosłem cztery. Więcej nie ma.

Ale kiedy po pięciu minutach wychodził na Marosiejkę, w ogóle już zapomniał o Księciu.

Za pazuchą, na sercu, czuł obłędne pieniądze – cztery pięćsetrublowe banknoty, jakich dotąd nigdy na oczy nie widział.

Dotykał szeleszczących, sztywnych papierków przez koszulę i próbował sobie wyobrazić: jak to jest – żyć w takim bogactwie?

Загрузка...