Jak Sieńka kręcił głową

Och, niedobrze mu się zrobiło, gdy tylko wszedł do Jerochy – od zapachu piwnicznej stęchlizny, od ciemności, od przytłumionych odgłosów, które dochodziły zza zamkniętych drzwi kwater. Choć było już po północy, mieszkańcy wciąż awanturowali się między sobą, niektórzy wszczynali bójki, inni śpiewali ochrypłymi głosami lub płakali. Ale im bardziej Sieńka się zagłębiał w wilgotne korytarze podziemnego matecznika Jerochy, tym ciszej się stawało, jak gdyby ziemia sama tłumiła i pochłaniała odgłosy ludzkiego żywota, a żeby ująć to naukowo – egzystencji. I nagle zalała Sieńkę fala wspomnień, stokroć gorsza niż zatęchła piwniczna woń i pijackie wrzaski.

W tym miejscu właśnie zaatakował go od tyłu nieznany morderca, szarpiąc za włosy i usiłując skręcić kark. Ręka Sieńki sama się uniosła, by nakreślić znak krzyża na czole i piersi.

A tu, za tymi drzwiami, mieszkali Siniuchinowie. Nagle wydało się Sieńce, że wszyscy oni wpatrują się w niego z ciemności krwawymi jamami wyłupionych oczu. Brrr…

Jeszcze kilka zakrętów i już był w pomieszczeniu z przyporami, niechaj będą przeklęte. Z jego powodu zdarzyły się wszystkie te nieszczęścia.

Tu leżał martwy Procha. Zaraz pewnie wyłoni się z ciemności, rozczapierzywszy palce. Aa, powie, Skorik, ścierwo, już od dawna się na ciebie szykuję. To przecież z twojej winy straciłem życie.

Sieńka czym prędzej umknął z tego przerażającego miejsca, na wszelki wypadek oglądając się za siebie i trzymając w pogotowiu złożone palce, tak by od razu się przeżegnać, gdyby prześladowały go jakieś koszmarne majaki.

Ale rozsądniej by zrobił, gdyby patrzył przed siebie.

Wpadł na coś, ale nie na przyporę, gdyż te były twarde, kamienne, a to – miększe, sprężyste. Chwyciło Sieńkę rękami za gardło i wysyczało:

– Aha, jesteś! No, gdzie ten wasz żydowski skarb?

Wampir! Już tu był, czekał w ciemności.

Skorik ze strachu tylko zawył zduszonym głosem.

– A prawda, tyś przecie niemowa – wysapał mu w twarz ten potwór i rozluźnił chwyt. – No, dalej, prowadź.

Naprawdę przyszedł sam! Nie chciał dzielić się z kumplami łupem. Oto co znaczy chciwość.

Sieńka jeszcze chwilę stękał i mamrotał, po czym zaprowadził szantażystę w kąt, za ostatnią przyporę. Wyjął kamienie i pokazał gestem Wampirowi, żeby szedł za nim. I pierwszy wsunął się do dziury.

Specjalnie posuwał się dość wolno, chociaż Wampir zapalił lampę i do skarbca można było dotrzeć w pięć minut. Ale po co się spieszyć? I tak będzie musiał cackać się sam na sam z tym monstrum (mówiąc prościej, potworem) jeszcze całe piętnaście minut, dopóki Śmierć nie przyprowadzi kolejnych dwóch bestii – Księcia i Oczka. No, a co się wtedy stanie, o tym lepiej na razie nie myśleć.

Jednak – mimo że Sieńka zwlekał i mitrężył, jak długo się dało – przejście doprowadziło w końcu do wyłożonego płytami białego kamienia wylotu. Stąd dzieliły ich już trzy kroki od tajemnej komory.

– Hy, hy – zacharczał Skorik, wskazując na stertę srebrnych prętów.

Wampir odepchnął go i rzucił się naprzód. Rozejrzał się po pomieszczeniu, unosząc wysoko lampę. Na ścianach i łukach sufitu zatańczyły cienie. Szantażysta przystanął u zawalonych tłuczoną cegłą i kamieniami drzwi.

– To tam, czy jak?

Sieńka wciąż trzymał się blisko wejścia. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, czyby nie dać drapaka z powrotem. Ale to nie miało sensu. Jak nic, wpadnie na Księcia, który z pewnością już tu zmierza podziemnym przejściem.

– Gdzie jest skarbiec? – Potwór zbliżył się do Sieńki. – Co? Skarbiec, rozumiesz? Gdzie srebro?

– Bu, bu – zabeczał Motia, potrząsnął głową i zamachał rękami. Żeby przeciągnąć sprawę, wygłosił całe przemówienie w swym obłąkańczym języku: – Ululu, haha chraps, ordy-bu-rdy hulumba, Surdyk-durdyk oho! Aszmy li bundugu? Kar-manda! Sykos-wykos szyrupono, duru-buru hop la la…

Wampir chwilę słuchał oszołomiony, po czym chwycił nienormalnego za ramiona i zaczął nim potrząsać.

– Gdzie srebro?! – wrzeszczał. – Tu są same śmieci i złom! Oszukaliście mnie? Pasy z ciebie zedrę, gudłaju!

Sieńce głowa odskakiwała raz do przodu, raz do tyłu, jak piłka. Mdliło go. Nigdy nie przypuszczał, że tak niecierpliwie będzie czekał na nadejście Księcia. Gdzie oni są, usnęli czy co w tym cholernym przejściu?

A może już teraz zdradzić Wampirowi prawdę o prętach? Erast Pietrowicz powiedział przecież: „Jeżeli zrobi się zbyt gorąco, Motia może odzyskać dar mowy”. Goręcej już chyba być nie może. Wampir dosłownie ciska iskry z oczu.

Sieńka otworzył usta, żeby odezwać się wreszcie nie obłąkańczym bełkotem, lecz zrozumiałym językiem, gdy nagle Wampir przestał nim potrząsać – drgnął i nastawił uszu. Chyba coś usłyszał.

Po chwili do Skorika też dobiegło dudnienie kroków i głosy.

Szantażysta kopnął odstawioną na podłogę lampę, która upadła i zgasła. Zapanowała zupełna ciemność.

Jednak nie trwało to długo.

– …ciągle milczysz? – doleciały z ciasnego przejścia stłumione, głuche słowa i zaraz wystrzelił stamtąd wąski, jaskrawy promień światła, który prześlizgnął się po ścianach i suficie. Znieruchomiałych Wampira i Sieńkę na razie ominął.

W drzwiach stanęło troje ludzi. Pierwszy, mężczyzna w długopołym surducie, trzymał w ręku elektryczną latarkę. Drugą osobą była kobieta. Mówił ten trzeci, który wszedł do komory ostatni.

– Milcz sobie, milcz – gorzko rzucił Książę. – Zamieniłaś mnie na tego śmierdzącego pastucha i milczysz? Bezwstydna szmata z ciebie, a nie Śmierć…

Trzasnęła zapałka – to pierwszy z przybyszy zaświecił lampę naftową.

W pomieszczeniu zrobiło się jasno.

– Olała! – rzucił półgłosem walet, szybko postawił naftówkę na podłodze, a latarkę zgasił i wsunął do kieszeni. – Co za spotkanie!

– Wampir! – wykrzyknął Książę. – To ty?!

Szantażysta nie odezwał się. Szepnął tylko Sieńce na ucho:

– Chytre z was sztuki, Żydy parszywe. Możesz się żegnać z życiem, szczeniaku.

Ale i Książę uznał, że został oszukany.

– Wystawiłaś mnie tej gnidzie, suko?

Zamachnął się na nią pięścią, w której trzymał kastet! Śmierć nie uchyliła się, nie cofnęła, tylko się uśmiechała, za to Skorik aż pisnął ze strachu. To ci dopiero operacja! Książę zaraz ich oboje zatłucze i będzie po wszystkim.

– Zaczekaj, Książę – powstrzymał go Oczko, kręcąc głową. – To nie pułapka. On jest tutaj sam, dzieciak się nie liczy.

Walet sprężystym krokiem obszedł piwnicę, mrucząc przy tym w kółko:

– Coś tu jest nie tak, coś tu jest nie tak. Srebra żadnego też nie widzę…

Nagle odwrócił się do Wampira.

– Monsieur Wampir, pan nie przyszedł tutaj z naszego powodu, prawda? W przeciwnym razie nie zjawiłby się pan sam, czyż nie?

– Ma się rozumieć – odparł tamten; wciąż czujny, puścił Skorika i włożył obie ręce do kieszeni. O mamo kochana, co to będzie, jak zaraz zacznie strzelać przez spodnie?!

– W takim razie po co? – Oczko błysnął okularami. – Czy aby nie z powodu pewnego skarbca?

Wampir obserwował przeciwników. Jego spojrzenie szybko przesuwało się z jednej twarzy na drugą.

– No.

– Jak rozumiem, „no” znaczy „tak”. A kto dał cynk? – Walet stanął i gestem pokazał Księciu, żeby spokojnie czekał. – Czy przypadkiem nie Kaukazczyk imieniem Kazbek?

– Nie. – Wampir ściągnął rzadkie brwi. – Jeden stary Żyd. I jeszcze dodał przewodnika, tego tutaj Żydziaka.

Oczko strzelił palcami i potarł czoło.

– Tak, tak, tak. Co oznacza ten casus? A w górze otchłań, pełna gwiazd…

– Coś ty znowu wykombinowała? – gniewnie rzucił Książę w stronę Śmierci, ale rękę z kastetem opuścił. – Po coś nas wszystkich tutaj ściągnęła?

– Poczekaj, nie gorączkuj się – znów uspokoił go walet. – Ona nic nie powie. – I skinął na Sieńkę. – Przyciśnijmy lepiej potomka tych, co zaprzedali Chrystusa.

Sieńka wciągnął głowę w ramiona. Już ma powiedzieć o skarbcu czy lepiej jeszcze zaczekać?

Wampir z pogardą kiwnął głową w stronę Sieńki.

– To przygłup, tylko muczy niczym durne cielę. A jak zacznie mleć ozorem, nic nie można zrozumieć.

– Nie wygląda mi na to, żeby był całkiem głupi. – Oczko powoli zbliżył się do Sieńki. – Ano, szlachcicu jerozolimski, powiedz coś do mnie, a ja posłucham.

Sieńka odsunął się gwałtownie od tego szaleńca. Walet roześmiał się.

– Dokąd tak spieszysz, Żydówko młoda?

I rzeczywiście – nie było dokąd uciec. Sieńka, cofnąwszy się zaledwie o trzy kroki, już miał za plecami ścianę.

Oczko wyjął latarkę, poświecił mu prosto w twarz i wybuchnął śmiechem.

– Włosy są chyba sztuczne. – I szarpnął perukę Sieńki. Ryże kudły razem z jarmułką zjechały na bok. – Książę, popatrz no tylko, kogo my tutaj mamy. O, ileż jeszcze odkryć tajnych…!

– A, szmato! – zawył Książę. – Urządziłaś całe to przedstawienie razem ze swoim zasmarkanym kochasiem! No, Skorik, szczylu śmierdzący, koniec z tobą!

Teraz chyba nadszedł odpowiedni moment, pomyślał Sieńka. Dłużej nie da się zwlekać, bo goręcej może być już tylko w ogniu piekielnym.

– Nie zabijajcie! – wrzasnął, ile sił w płucach. – Beze mnie nigdy nie znajdziecie skarbu!

Walet uwiesił się na ramionach Księcia.

– Poczekaj, zdąży się!

Ale na nieszczęsnego Sieńkę rzucił się Wampir.

– A więc to tylko przebranie! – I buch go pięścią w ucho.

Dobrze, że przekrzywiona peruka złagodziła trochę cios, bo inaczej Skorik straciłby przytomność.

I tak zresztą zachwiał się mocno i ledwie zdołał ustać na nogach. Nie czekając, aż znów zaczną go bić, machnął ręką w stronę najbliższej sterty prętów.

– Przecież srebro jest tutaj! Spójrzcie tylko!

Szantażysta popatrzył we wskazanym kierunku. Potem wziął jeden pręt i chwilę obracał go w rękach. Następnie podniósł taki sam pręt Oczko i poskrobał nożem. Błysnął matowo jasny kruszec i Wampir wykrzyknął oszołomiony:

– Srebro! Niech skonam, srebro!

On również wyjął nóż i poskrobał na próbę jeden pręt, drugi, trzeci.

– Przecież tu są tego całe pudy!

Książę i Oczko, zapomniawszy o Sieńce, z łoskotem rozrzucali stertę.

Skorik, powoli przesuwając się wzdłuż ściany, znalazł się tuż obok Śmierci. Szepnął jej:

– Wiejemy stąd!

A ona, również szeptem, sprzeciwiła się:

– Nie można.

– Coś ty? Tamci zaraz się opamiętają i mnie wykończą!

Ale Śmierć za nic nie chciała się zgodzić.

– Erast Pietrowicz tak kazał.

Może ją tutaj zostawić, skoro jest taka uparta? – zawahał się Sieńka. I pewnie by to zrobił (chociaż, oczywiście, wcale nie), gdyby nie zjawił się akurat – o wilku mowa – pan Nameless.

Widocznie przybysze skradali się przejściem na palcach, gdyż żadnych kroków nie było słychać.

Kolejno, jeden za drugim, szybko weszli do komory trzej mężczyźni – Erast Pietrowicz, pułkownik Sołncew i Budnik. Inżynier trzymał latarkę (którą zresztą od razu zgasił, jako że i tak było jasno), prystaw w każdej dłoni miał rewolwer, a policjant po prostu w obronnym geście wysunął przed siebie pięści.

– Ręce do góry! – zawołał głośno Sołncew. – Bo położę trupem na miejscu!

Pan Nameless stał po jego lewej stronie, policjant po prawej.

Obaj bandyci i szantażysta zastygli bez ruchu. Pierwszy rzucił pręt Wampir, powoli się odwrócił i podniósł ręce. Książę i Oczko po chwili zrobili to samo.

– Grzeczni chłopcy! – pochwalił ich pułkownik. – Wszyscy na miejscu, jak jeden mąż! Świetnie, moi kochani, doskonale! I pani, mademoiselle! Co za spotkanie! Ostrzegałem panią, że trzeba staranniej dobierać sobie towarzystwo. Teraz, niestety, może pani liczyć tylko na siebie! – Rzucił krótkie spojrzenie na Erasta Pietrowicza i Budnika. – Wyjmijcie rewolwery, na co czekacie? To niebezpieczna kompania, wszystkiego można się po nich spodziewać.

– Nie mam przy sobie broni palnej – wyjaśnił spokojnie inżynier. – Dź-dziś jej nie użyję.

Policjant zagrzmiał basem:

– Mnie ona na nic. Jak trzeba, to i gołą pięścią załatwię na cacy.

Prystaw nie jest taki głupi, pomyślał Sieńka. Dobrze wiedział, jakiego wziąć ze sobą pomocnika.

– Pani i ty, Sienia, stańcie za mną – polecił Erast Pietrowicz niedopuszczającym sprzeciwu tonem.

Skorik, prawdę mówiąc, ani myślał się sprzeciwiać – natychmiast wbiegł za plecy inżyniera i stanął przy samym wyjściu. Harda, niepokorna Śmierć także nie ośmieliła się protestować i dołączyła do Sieńki.

– Innokientiju Romanowiczu, proszę mi pozwolić na wygłoszenie krótkiej mowy – zwrócił się do prystawa pan Nameless. – Czuję się w obowiązku wyjaśnić obecnym p-prawdziwy sens tego zgromadzenia.

– Prawdziwy sens? – zdziwił się Sołncew. – Sens jest chyba oczywisty: aresztowanie tych szubrawców. Jedyne, czego chciałbym się dowiedzieć, to, jak się panu udało ich tu zwabić. I co to za malownicza postać?

Ostatnie słowa odnosiły się do Sieńki, który na wszelki wypadek jeszcze bardziej przesunął się w stronę wyjścia.

– To mój asystent – wyjaśnił Erast Pietrowicz. – Ale nie zamierzałem mówić o nim. – Odkaszlnął i zaczął jeszcze raz, głośniej, tak żeby wszyscy słyszeli. – Proszę państwa, mam bardzo n-niewiele czasu. Zebrałem was, żeby wszystko wreszcie definitywnie zakończyć. Jutro – a właściwie już dzisiaj – opuszczam nasze miasto, dlatego też tej nocy powinienem zamknąć swoje moskiewskie sprawy.

Prystaw przerwał mu, zaniepokojony.

– Opuszcza pan? Ale po drodze tutaj opisywał mi pan, jak wspólnie wyrwiemy z korzeniami całe zło i jak otworzy to przede mną szeroką drogę do awansu służbowego, wspaniałe perspektywy…

– Istnieją dla mnie sprawy ważniejsze niż pańska kariera – odciął się inżynier. – Na przykład sport.

– Jaki, u diabła, sport?!

Pułkownik był tak zdumiony, że przeniósł spojrzenie z bandytów na Erasta Pietrowicza. Ręka Oczka powoli wślizgnęła się w rękaw, ale Budnik dwoma susami przyskoczył do niego i podniósł pudową pięść.

– Zatłukę!

Walet natychmiast wysunął przed siebie otwarte, puste dłonie.

– Jeżeli jeszcze raz pan mi przerwie, odbiorę panu colty! – skarcił gniewnie pan Nameless prystawa. – W pańskich rękach i tak niewiele z nich pożytku!

Spojrzeć jeszcze raz na Erasta Pietrowicza Sołncew się nie odważył, więc po prostu tylko skinął głową: dobrze, dobrze, już milczę.

Pokazawszy wszystkim, kto tu rządzi (tak właśnie ocenił Sieńka zachowanie inżyniera), Erast Pietrowicz zaczął mówić, zwracając się do zgromadzonych w piwnicy mężczyzn.

– A więc, p-panowie, postanowiłem zebrać was tutaj z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że wszyscy byliście podejrzanymi w sprawie zabójstw na Chitrowce. Teraz już wiem, kto jest sprawcą tych przestępstw, ale mimo to wyjaśnię krótko, dlaczego ściągnął na siebie podejrzenia każdy z was. Książę wiedział o istnieniu skarbu – to raz. Szukał go – to dwa. Ponadto w ciągu ostatnich miesięcy z pospolitego rabusia zamienił się w bezlitosnego mordercę – to trzy. Pan, panie Oczko, również wiedział o skarbie – to raz. Odznacza się pan bezlitosnym okrucieństwem – to dwa. Wreszcie prowadzi pan podwójną grę za plecami swego herszta: ma go pan za nic, żywi się strawą z jego stołu i s-sypia w jego łóżku – to trzy.

– Co?! – ryknął Książę i odwrócił się do pomocnika. – O co mu chodzi z tym łóżkiem?

Walet tylko się uśmiechnął w odpowiedzi, ale takim uśmiechem, że Sieńka poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Pan Nameless tymczasem zwrócił się do Wampira:

– Panu, panie szantażysto, nie dawał s-spokoju wzrost pozycji Księcia. Niczym sęp ścierwojad, kradnący cudzą zdobycz, wciąż stara się pan wyrwać choćby ochłap rywalowi, który ma więcej szczęścia – pieniądze, złodziejską sławę, kobietę. To raz. Pan również nie waha się przed zabójstwem, ale traktuje je pan jako ś-środek ostateczny i zachowuje przy tym wszelkie środki ostrożności. Tak jak Poszukiwacz Skarbu z Chitrowki, którego cechuje maniakalna wprost przezorność. To dwa…

– Kobietę? – znów przerwał Książę, słuchający w napięciu tej mowy oskarżycielskiej. – Jaką kobietę? Śmierć, o czym on mówi? Czyżby Wampir też wyciągał po ciebie łapy?

Sieńka spojrzał na Śmierć i zobaczył, że jest blada jak śmierć (nie, lepiej powiedzieć „biała jak śnieg” albo „jak płótno”). Mimo to uśmiechnęła się.

– I on, i twój kumpel Oczko. Wszyscy jesteście siebie warci, pająki.

Nie opuszczając rąk, Książę zamachnął się i uderzył waleta w skroń, ale ten – widocznie przygotowany na atak – zręcznie odskoczył i wyciągnął z rękawa nóż. Wampir też włożył dłoń do kieszeni.

– Stać! – krzyknął prystaw. – Bo położę trupem wszystkich trzech!

Bandyci znieruchomieli, obrzucając się nawzajem nienawistnymi spojrzeniami. Oczko nie schował noża, Wampir nie wyjął ręki z kieszeni, na zaciśniętych w pięść palcach Księcia połyskiwały srebrzyście pierścienie kastetu.

– Natychmiast schowajcie broń – nakazał inżynier. – Pana, Innokientiju Romanowiczu, również to dotyczy. Bo, nie daj Boże, jeszcze przypadkiem wystrzeli. Nie bawimy się zresztą w policjantów i złodziei. Toczy się tu całkiem inna gra, w której wszyscy są równorzędnymi partnerami.

– Co takiego? – zdumiał się pułkownik.

– To, co pan słyszy. Pan także był w moim przekonaniu jednym z podejrzanych. Ciekaw pan jest, na czym je opierałem? Proszę bardzo. Jest pan równie bezlitosny i okrutny jak moi p-pozostali goście. Dla zaspokojenia swoich ambicji nie cofnie się pan przed żadną podłością, nawet przed zabójstwem. Dowód na to stanowi przebieg pańskiej służby, skądinąd doskonale mi znany. Szum, jaki się podniósł w całej Moskwie w związku z tak zwanym Rzeźnikiem z Chitrowki, jest panu bardzo na rękę. Nie bez powodu okazuje pan taką życzliwość dziennikarzom. Najpierw wykreować bezwzględnego mordercę, który przerazi wszystkich mieszkańców miasta, a następnie po bohatersku rozprawić się z tym tworem własnych przemyślnych zabiegów – oto pańska metoda. Właśnie nią posłużył się pan przed rokiem w sprawie słynnych „rabusiów z Chamownik”. Sam pan kierował tą szajką, działając przez podstawionego agenta.

– To nonsens! Przypuszczenia! – wykrzyknął prystaw. – Nie ma pan dowodów! W tym czasie w ogóle nie było pana w Moskwie!

– Niech pan jednak nie zapomina, że mam w Moskwie wielu starych p-przyjaciół, również w policji. Nie wszyscy oni są tak ślepi jak pańscy zwierzchnicy. Zresztą w tej chwili nie ma to znaczenia. Chcę tylko powiedzieć, że prowokacja zakończona krwawym epilogiem to dla pana nic nowego. Jest pan człowiekiem bardzo wyrachowanym i cynicznym. Dlatego nie wierzę w gorącą namiętność, jaką rzekomo żywi pan do wybranki Księcia – ta dama była panu potrzebna jedynie jako źródło informacji.

– Co, i ten także? – jęknął Książę, targany tak straszliwą udręką, że Sieńce aż się go żal zrobiło. – Ty podła ździro! Żadnemu nie przepuściłaś, nie pogardziłaś nawet tym plugawym psem!

Śmierć tylko się roześmiała – cichym, niemal bezdźwięcznym śmiechem.

– Szanowna pani – zwrócił się do niej Erast Pietrowicz. – Nalegam, żeby pani natychmiast opuściła to miejsce. Sienia, wyprowadź panią!

Inżynier wybrał najwłaściwszy moment – wszystkim tak namieszał w głowach, że ani myśleli o Śmierci, nie mówiąc już o Sieńce.

Jego nie trzeba było zresztą długo o to prosić. Wziął Śmierć za rękę i pociągnął do wyjścia. Widział jasno, że spotkanie zaaranżowane przez pana Namelessa dobrze się nie skończy. Oczywiście, chętnie by zobaczył jak, ale to już raczej z galerii i przez lornetkę teatralną. Natomiast znaleźć się na scenie, kiedy dojdzie do starcia – o nie, dziękuję uprzejmie, innym razem. Może w maju, może w grudniu, może jutro po południu, ale dzisiaj nie.

Śmierć zrobiła dwa kroki, nie więcej, a potem przystanęła – i ani rusz. Kiedy Sieńka próbował ją pociągnąć do przodu, odepchnęła go, boleśnie szturchnąwszy łokciem w dołek.

Skorik chwycił się za brzuch i ustami łapał powietrze, ale jednocześnie zerkał Śmierci przez ramię, kręcąc głową i wyciągając szyję, żeby dojrzeć, co się dzieje. Rozpierała go ciekawość. Widział, jak prystaw cofnął się pod ścianę i jeden rewolwer wycelował w Erasta Pietrowicza; drugi nadal pozostawał skierowany w stronę bandytów.

– A więc to pułapka? – wykrzyknął Innokientij Romanowicz, kręcąc głową jeszcze żwawiej niż Sieńka. – Źle pan trafił, Fandorin! W bębenku mam dwanaście kul, wystarczy dla wszystkich! Budnikow, do mnie!

Policjant podszedł do przełożonego i stanął za nim, groźnie błyskając oczyma spod siwiejących brwi.

– I to nie jedna pułapka, Innokientiju Romanowiczu, ale aż dwie – spokojnie wyjaśnił pan Nameless, którego pułkownik znów nazwał niezrozumiale „fandorinem”. – Powiedziałem przecież, że dzisiaj w nocy chcę zamknąć wszystkie moskiewskie sprawy. Swoimi podejrzeniami podzieliłem się jedynie w celu przedstawienia pełnego obrazu sytuacji. Sprawca znajduje się tutaj, na miejscu, i poniesie zasłużoną karę. Pozostałych zaprosiłem na to spotkanie z innego powodu – żeby uchronić pewną damę od niebezpiecznych znajomości i jeszcze niebezpieczniejszych nawyków. To doprawdy wyjątkowa kobieta, panowie. Wiele wycierpiała i zasługuje na współczucie. Nawiasem mówiąc, to właśnie ona podsunęła mi znakomitą nazwę dla tej operacji, nazywając was pająkami. Bardzo t-trafne określenie. Istotnie jesteście pająkami, przy czym czterej z was należą do gatunku tych zwykłych, pospolitych, ale piąty to prawdziwa tarantula. A więc zapraszam panów do wzięcia udziału w operacji „Pająki w Pułapce”.

– Piąty? – Sołncew zamrugał oczyma, potoczywszy spojrzeniem po Wampirze, Księciu i Oczku. – Gdzie pan widzi piątego?

– Za pańskimi p-plecami.

Sołncew odwrócił się z przestrachem i zobaczył Budnikowa, który spoglądał nań z góry, z wysokości swego olbrzymiego wzrostu.

– Posterunkowy Budnikow jest najważniejszym z moich dzisiejszych gości – oznajmił Erast Pietrowicz. – To pająk prawdziwie gigantycznych rozmiarów.

Policjant ryknął tak, że tynk się posypał z sufitu:

– Co pan, wasza wielmożność, szaleju się objadł?! Ja przecież…

– Nie, Budnikow – ostro przerwał mu inżynier. Nie podniósł głosu, ale policjant zamilkł. – To wyście się objedli sz-szaleju, straciliście rozum na stare lata. Ale do przyczyny waszego zamroczenia umysłowego jeszcze wrócimy. Najpierw zajmijmy się istotą rzeczy. Byliście od samego początku głównym podejrzanym, mimo iż zachowywaliście daleko posuniętą ostrożność. Zaraz wytłumaczę dlaczego. Bestialskie zabójstwa na Chitrowce zaczęły się dwa miesiące temu. Zabito i ograbiono pijanego lumpa, następnie reportera, który zamierzał napisać artykuł o slumsach nędzarzy. Zwykła rzecz na Chitrowce, gdyby nie jeden szczegół – wykłute oczy. Później zabójca w podobny sposób wykłuł je wszystkim członkom rodziny Siniuchinów. Tu zwracają uwagę dwie okoliczności. Pierwsza: było rzeczą niemożliwą, żeby tego rodzaju odbiegających od normy przestępstw dokonano na waszym terenie, a wy byście nie wiedzieli, kto jest sprawcą. Wy, prawowity gospodarz Chitrowki! Przełożeni przychodzą i odchodzą, zmieniają się hersztowie przestępczego świata, ale Budnikow jest wieczny. Wszędzie ma oczy i uszy, wszędzie ma dojścia, zna wszystkie sekrety – i policji, i dintojry. Dokonywano wciąż nowych zabójstw, mówiło już o nich całe miasto, a wszechobecny Budnikow nic nie wiedział, nikogo nie podejrzewał. Na tej podstawie wywnioskowałem, że sami macie powiązania z tajemniczym Poszukiwaczem Skarbu, a być może jesteście nawet jego wspólnikiem. Utwierdziłem się w swoich podejrzeniach, kiedy w kolejnych przypadkach zabójstw ofiarom przestano wykłuwać oczy. Pamiętam, jak powiedziałem wam, że teoria, iż obraz przedśmiertnych zdarzeń utrwala się na siatkówce zamordowanego, nie znalazła naukowego potwierdzenia… Jednakże pewności, że jesteście nie tylko wspólnikiem, lecz także zabójcą, wciąż jeszcze nie miałem. Aż do wczorajszej nocy, kiedy to w piwnicy noclegowni Jeroszenki ukatrupiliście młodego chłopaka, jednego ze swoich informatorów. Właśnie wtedy ostatecznie wykluczyłem z grona podejrzanych wszystkich innych i skupiłem całą uwagę na was…

– Ciekawe byłoby wiedzieć, czym się zdradziłem – wtrącił Budnik, przyglądając się inżynierowi z zainteresowaniem.

Sieńka nie dostrzegł na jego twarzy śladu strachu czy choćby tylko zaniepokojenia. Ale zaraz musiał odwrócić głowę w stronę prystawa.

– Co ty, Budnikow, przyznajesz się?! – wykrzyknął zdenerwowany pułkownik i odsunął się od podwładnego. – Przecież on jeszcze niczego sensownie nie udowodnił!

– Udowodni. – Policjant tylko machnął ręką, nie odrywając oczu od pana Namelessa. – Jemu się człowiek nie wywinie. A ty lepiej milcz, wasza wielmożność, twój numer teraz ostatni.

Sołncew tylko otworzył usta, ale nie mógł wykrztusić słowa. W książkach piszą o tym: „utracił dar mowy”.

– Chcecie wiedzieć, czym się zdradziliście? – powtórzył Erast Pietrowicz, który uśmiechnął się, słysząc pytanie policjanta. – To bardzo proste. Skręcić człowiekowi kark, i to tak błyskawicznie, żeby nawet nie zipnął, można tylko w jeden sposób – złapać go od góry ręką za głowę i gwałtownie szarpnąć, łamiąc kręgi i rozrywając mięśnie. Potrzeba do tego niezwykłej wprost siły, którą pośród wszystkich podejrzanych odznaczacie się jedynie wy, Budnikow. Ani Księciu, ani Oczku, ani panu pułkownikowi by jej nie starczyło. Ludzi zdolnych do czegoś takiego można – i to na całym świecie – policzyć na palcach. Oto i cała mądrość. Sprawa zabójstw na Chitrowce w ogóle nie należy do zbyt skomplikowanych. Gdybym nie był równocześnie zajęty jeszcze jednym śledztwem, zakończyłbym ją o wiele wcześniej…

– No cóż, w końcu i koń się potknie. – Budnikow rozłożył ręce. – Zdawało mi się, że byłem taki ostrożny, a na to nie wpadłem. Trzeba było Proszce rozwalić łeb.

– Chyba tak – zgodził się pan Nameless. – Ale od udziału w operacji „Pająk w Pułapce” to by pana nie uchroniło. A więc zakończenie byłoby takie samo.

Sieńka próbował sobie to „zakończenie” wyobrazić, zerkając zza ramienia Śmierci. Co będzie, kiedy skończy się gadanie? Bandyci niepostrzeżenie zdążyli opuścić ręce, prystawowi wargi latają. Zaraz zacznie palić z rewolwerów – i dopiero nastąpi zakończenie.

Ale inżynier z policjantem gawędzili dalej, jakby siedzieli w herbaciarni przy samowarze.

– Wszystko mogę zrozumieć – ciągnął Erast Pietrowicz. – Nie chcieliście pozostawiać przy życiu żadnych świadków, nawet trzyletniego dziecka nie oszczędziliście. Ale co wam zawiniły papuga i pies? To już nie zwykła ostrożność, tylko jakaś paranoja.

– Ee, nie, wasza wielmożność. – Budnik przygładził obwisłe wąsy. – Ptak był strasznie uczony. Jak wszedłem, Ormiaszka powiada: „Dzień dobry, panie posterunkowy”. A papuga od razu: „Dzień dobrrry, panie posterrrunkowy!” A gdyby tak zaskrzeczała przy śledczym? Co do pieska mamzelki, to miał za dobry węch. W „Policejskich Wiedomostiach” czytałem, jak pies rzucił się na zabójcę swojej pani i w ten sposób skierował na niego podejrzenie. W gazetach człowiek znajdzie wiele pożytecznych informacji. Tylko tego najważniejszego się nie wyczyta. – Tu westchnął skruszony. – Że dźwigając szósty krzyżyk, można znów poczuć się młodym…

– Chodzi wam o to, że w starym piecu diabeł pali? – Erast Pietrowicz ze zrozumieniem kiwnął głową. – Tak, w prasie niewiele się o tym pisze. Powinniście, Budnikow, czytać raczej poezje albo chodzić do opery. „Miłość na wiek się nie ogląda” *, itede. Słyszałem, jak opowiadaliście mademoiselle Śmierci o „silnym mężczyźnie z ogromnym majątkiem”. Mieliście na myśli siebie? W ciągu dwudziestu lat panowania na Chitrowce z pewnością niemało zaoszczędziliście, wystarczyłoby na spokojną starość. Na starość owszem, ale na księżniczkę-łabędzicę – raczej nie. W każdym razie tak właśnie sądziliście. I ta bezsilność popchnęła was w szaleństwo, zapragnęliście „ogromnego majątku”. Zaczęliście zabijać dla pieniędzy, do czego przedtem się nie posuwaliście, a kiedy doszły was słuchy o podziemnym skarbie, zupełnie straciliście rozum…

– No cóż, wasza wielmożność… – Budnikow westchnął. – Miłość już taka jest. Jednego czyni aniołem, drugiego diabłem. A ja… Zamieniłbym się w samego Szatana, byleby tylko ona była moja…

– Łajdak! – wybuchnął prystaw. – Nikczemne bydlę! I jeszcze ma czelność mówić o miłości! A za moimi plecami… Poczekaj, pójdziesz na katorgę!

Budnikow rzucił ostro:

– Milcz, kurduplu! Jeszcześ nie zrozumiał, do czego jego wielmożność zmierzają?

Pułkownikowi dech zaparło z wściekłości.

– Kurd…?! – Nie dokończył, dławił się słowami. – „Zmierzają”? Co masz na myśli?

– Erast Pietrowicz też się zakochał w Śmierci, wpadł po same uszy – wyjaśnił mu podwładny jak nierozumnemu dziecku. – I wykombinował, że stąd, z tej piwnicy, tylko jeden z nas wszystkich wyjdzie żywy – on sam. I słusznie, bo z jego wielmożności mądry człek. Ma rację. Pięciu tu padnie trupem, a jeden opuści to miejsce z olbrzymim bogactwem. Śmierć też mu się dostanie. Tyle że jeszcze zobaczymy, kto to będzie.

Sieńka słuchał i myślał: prawdę mówi, ścierwo, prawdę mówi! Po to właśnie pan Nameless zebrał tu tych złoczyńców, żeby ich święta ziemia dłużej nie nosiła. Trzeba ją od nich uwolnić. Jak również pewną osobę, która nie powinna była tego wszystkiego usłyszeć. Pierś jej aż faluje ze wzburzenia.

Ujął Śmierć za ramię, co miało znaczyć: chodźmy stąd, lepiej się od nich trzymać jak najdalej.

I wtedy wypadki potoczyły się z szybkością błyskawicy.

Przy słowach „jeszcze zobaczymy” Budnik walnął prystawa pięściami w nadgarstki, tak że oba rewolwery wypadły mu z rąk na kamienną posadzkę.

W tej samej chwili Oczko wyszarpnął z rękawa nóż, Wampir i Książę rewolwery, a policjant schylił się i podniósł jeden z tych, które upuścił Sołncew, po czym skierował lufę w stronę Erasta Pietrowicza.

Загрузка...