– Mnie się nada? A na kiego grzyba ty mi jesteś potrzebny?
Rozzłoszczony Książę potarł podbródek z dołkiem i przeszył Sieńkę swoimi czarnymi oczami. Chłopaka aż dreszcz przeszedł, ale nie stracił kontenansu.
– Powiedziała: idź, Skorik, nic się nie bój, na pewno się przydasz Księciu, już ja to wiem. Właśnie tak mówiła.
Starał się patrzeć na ogromnego mężczyznę odważnie, bez lęku, chociaż kolana mu się trzęsły. Za jego plecami stała cała szajka: Oczko, Kilka, czyli Szóstka, tamci dwaj, podobni do siebie jak dwie krople wody, i jeszcze jeden, ten z nalaną gębą (śpiący z rewolwerem). Brakowało tylko beznogiego kaleki.
Książę miał swoją kwaterę w „Kazaniu” na samym końcu korytarza, którym Sieńka niedawno szedł. Od pokoju z ikonostasem, gdzie Oczko rzucał nożami, trzeba było przejść jeszcze kawałek, skręcić, i dochodziło się do numeru z osobną sypialnią. Sypialnię widział Skorik tylko przez na wpół uchylone drzwi (nic szczególnego: łóżko przykryte barwną narzutą, na podłodze kiścień – kolczaste stalowe jabłko na łańcuchu; coś więcej trudno było dojrzeć), ale salon urządzono wspaniale – ogromny perski dywan, tak puszysty, że wydawało się, iż człowiek stąpa po leśnym mchu; pod ścianami rzeźbione skrzynie (a ile w nich dobra – aż strach!); na dużym stole rząd butelek wódki i koniaku, srebrne kieliszki, kawałek niedojedzonej szynki i słój kiszonych ogórków. Książę coraz to wsadzał rękę do tego słoja, wyławiał co jędrniejsze i chrupał je tak smakowite – że Sieńce aż ślinka ciekła. Chociaż Książę był przystojny, warz miał trochę zmiętą i obrzmiałą. Musiał chyba sporo wypić – a potem długo spać.
Teraz wytarł rękę o podołek jedwabnej wypuszczanej koszuli. Znów wziął karteczkę do ręki.
– Czy ona zwariowała? Wie przecież, że mam skompletowaną talię. Ja jestem królem, tak?
Zagiął palec, a Oczko wtrącił:
– Wkrótce będziesz miał tyle tytułów, co sam najjaśniejszy imperator. Nazywasz się Książę, w interesach jesteś królem, a niedługo zostaniesz jeszcze asem. Z łaski bożej As Wszechmoskiewski, Król Chitrowki, Książę Pijaniców.
Sieńce wydawało się, że Oczko pozwolił sobie na zbyt wiele, ale Księciu żart się spodobał – wybuchnął gromkim śmiechem. Inni także zarechotali. Skorik nie bardzo rozumiał, co ich tak rozbawiło, ale na wszelki wypadek też się uśmiechnął.
– Kiedy zostanę asem, wtedy będzie inna rozmowa. – Książę odłożył świstek na stół, gotów dalej wyliczać na upierścienionych palcach. – Śmierć to dama, tak? Ty, Oczko, jesteś waletem. Słonina to dziesiątka, Bosman – dziewiątka, Ryzyk – ósemka, Fizyk – siódemka. Tego tu musiałbym wziąć na szóstkę, a przecie szóstkę też już mam. Prawda, Kilka?
– No – potwierdził chłopak.
Teraz Sieńka zrozumiał, o czym Książę mówi. Chłopaki opowiadali, że u prawdziwych przestępców, którzy żyją wedle złodziejskiego kodeksu, banda nazywa się talią. W każdej z nich musi być ośmiu członków, a każdy zajmuje odpowiednią pozycję. Najważniejszy jest król, jego mana – dama, potem idzie walet, główny pomocnik króla, a dalej pozostali – od dziesiątki do szóstki. Więcej niż osiem osób bandycka szajka nie może liczyć. Zawsze tak było, jak świat światem.
Sieńka spojrzał na długowłosego, zwanego Oczko, ze szczególnym szacunkiem. Ho, ho, walet! Mało, że jest prawą ręką króla, to jeszcze zwykle w talii bywa specjalistą od mokrej roboty. Pewnie dlatego nazywa się „walet”, że jak walnie, to na śmierć.
– Wakatów nie notujemy – oznajmił Oczko, jak zawsze, wymyślnym językiem, ale Skorik zrozumiał, że wolnych miejsc w talii brak.
Jednak, co dziwne, Książę go nie przepędzał. Wciąż stał i zafrasowany drapał się po głowie.
Dwie szóstki – co to za talia? Co na to powie dintojra? – Książę westchnął ciężko. – Och, Śmierci ty moja, sama już nie wiesz, czego ode mnie jeszcze chcieć…
I Sieńka zrozumiał nagle, że Książę, choć niezadowolony, boi się okazać Śmierci nieposłuszeństwo, mimo że taki z niego bohater. Skorik poczuł się pewniej, wyprostował plecy i spojrzał na członków bandy już bez strachu. I tak sami muszą rozwiązać ten problem zgodnie z życzeniem Śmierci.
Dobra – powiedział w końcu Książę. – Jak się nazywasz? Skorik? Na razie pokręcisz się ot tak, bez przydziału. A potem zobaczymy, co z tobą zrobić.
Sieńka aż oczy zmrużył, żeby się nie roześmiać ze szczęścia.
Niech będzie bez przydziału, grunt, że jest teraz prawdziwym bandytą i należy do najpierwszej w całej Moskwie bandy. Procha i Michejka pękną z zazdrości. A jak jeszcze zacznie dostawać dolę, będzie mógł wziąć Taszkę na swoją manę, żeby nie musiała się szlajać ze wszystkimi. Niech sobie siedzi w domu, dorasta i rozkłada kwiatki.
Książę machnął ręką w stronę stołu i wszyscy sobie nalali, jedni wódki, inni koniaku, zaczęli pić, tylko Oczko nie. Sieńka też łyknął brązowego napitku, żeby spróbować, ale to świństwo okazało się gorsze od samogonki. Chociaż był głodny, nie wziął ani kawałeczka szynki – musiał przecież pokazać się w jak najlepszym świetle: nie jest jakimś tam głodomorem, nie wypadł sroce spod ogona. Trzymał się z boku, dyskretnie, patrzył i słuchał, broń Boże, nie mieszał się do rozmowy. Tamci także nie patrzyli w jego stronę – nie interesował ich małolat. Tylko Kilka zerknął na Sieńkę dwa razy. Raz tak sobie, a za drugim – mrugnął do niego. I na tym się skończyło.
A Książę zaczął opowiadać bliźniakom, siódemce i ósemce, o Śmierci.
– Wy, powiada, Ryzyk i Fizyk, jesteście u nas niedawno, jeszcze nie wiecie, co to za baba. Widzieć ją widzieliście, fakt, ale to za mało. Opowiem wam teraz, jak ją zdobywałem, wtedy zrozumiecie. Kiedy jej poprzedniego gacha, Jaszkę z Kostrom, menty nafaszerowały ołowiem i Śmierć została sama, zacząłem się do niej podsuwać. Już dawno wpadła mi w oko, ale nie miałem śmiałości wchodzić Jaszce w drogę. Cieszył się wielkim szacunkiem dintojry, a ja byłem zwykłym, szeregowym złodziejaszkiem. Nie miałem ani talii, ani porządnej meliny, nie chodziłem na mokrą robotę, nie robiłem dużych skoków. Pewnie, nie byłem na Chitrowce ostatni, ale gdzie mi tam do Jaszki! Nie mogłem się z nim równać. Tyle że wciąż myślałem: żeby nie wiem co, ta ślicznotka musi być moja. Pierwszy raz wtedy napadłem na kasę pożyczkową, stróża poczęstowałem basałykiem. Zaczęło być o mnie głośno, forsy miałem jak lodu. Słałem Śmierci różne prezenty – złotą biżuterię, porcelanę, japoński jedwab. A ona wszystko odsyłała z powrotem. Kiedy przychodziłem, wyganiała mnie, nawet słowa ze mną zamienić nie chciała.
Ale ja się zaciąłem, bo rozumiałem: wciąż jeszcze jestem dla niej za drobną płotką.
Dobra. Napadłem na wagon pocztowy, załatwiłem dwóch ludzi. Zgarnąłem czterdzieści tysięcy.
Zjawiłem się pod jej domem z chórem cygańskim, nocą. Psom z miasnickiego cyrkułu odpaliłem pięćset rubli, żeby mi nie przeszkadzali. Pod drzwiami postawiłem obite atłasem pudełeczko, a w nim była brylantowa brosza, o, taka wielka.
I co? Cyganie i Cyganki ochrypli, zdeptali obcasy w tańcu, a ona drzwi nie otworzyła, nawet przez okno nie wyjrzała.
No, myślę sobie, o co ci jeszcze chodzi? Nie o pieniądze, nie o prezenty – to jasne. Więc o co?
Umyśliłem sobie, że zażyję ją z innej mańki. Wiedziałem, że Śmierć bardzo lubi dzieci. Do marińskiego przytułku, gdzie zbierają sieroty z Chitrowki, śle pieniądze, ubrania, słodycze. Raz Jaszka przyniósł jej setkę złotych imperiałów w koszyku z fiołkami, a ta, szalona, kwiatki sobie zostawiła, za to pieniądze oddała zakonnicom z przytułku, żeby zbudowały łaźnię.
Myślę: dobra, nie kijem go, to pałką.
Kupiłem pud czekolady, najlepszej, szwajcarskiej, trzy bele holenderskiego płótna na koszule i krośniaku na bieliznę pościelową. Osobiście to wszystko odwiozłem, przekazałem matce Maniefie. Proszę, powiadam, to gościniec dla sierotek od Księcia.
Tu spasiony, dziesiątka, przerwał mu opowieść i wtrącił z uśmieszkiem:
– Aha, już my wiemy, co to za gościniec.
Książę uciszył go syknięciem.
– Ty – powiada – Słonina, nie wybiegaj do przodu. A więc znów idę do Śmierci, dumny jak paw, sprawdzić, czy nie będzie dla mnie łaskawsza. Wtedy faktycznie otworzyła mi drzwi, ale lepiej by było, gdyby nie otwierała. Stoi w progu, oczy jej błyskają Żeby tu śladu po tobie nie zostało, krzyczy. Nie waż się do mnie zbliżać, i takie tam różne… Wyrzuciła jak psa, a tak się starałem… Strasznie się wtedy poczułem urażony. Dotknięty do żywego. Zacząłem pić – tydzień byłem w ciągu. I po pijaku jeszcze bardziej bolało, kiedym sobie przypominał, jak za własną krwawicę kupowałem tę ohydną czekoladę i macałem płótno w sklepie – czy jest w dobrym gatunku.
– No, płótno to już chyba dostałeś za darmo – znów wtrącił Słonina.
Ale Książę ciągnął dalej:
– Nie w tym rzecz. Bolało mnie, że za moje starania takie mam podziękowanie. Nie, myślę, co za dużo, to niezdrowo. Tak nie może być. Cholerę wam w bok, a nie płótno i czekoladę. W nocy przelazłem przez ogrodzenie przytułku, oknem dostałem się do środka, wyważyłem drzwi magazynu i wziąłem się do roboty. Całą czekoladę wysypałem na podłogę i wziąłem pod obcasy. Płótno pociąłem nożem niemal na oddzielne nitki – a macie, noście na zdrowie! Tak samo krośniak. Rozwaliłem w drobny mak wszystko, co tam mieli. Na te hałasy przybiegł stróż. Co robisz, łobuzie, zaczął wrzeszczeć, sieroty krzywdzisz! Więc wsadziłem mu nóż prosto w serce, jucha mi na ręce bryznęła… Wychodzę z magazynku cały we krwi, nitki ze mnie zwisają, pysk mam czarny od czekolady jak Murzyn. A naprzeciwko – sama matka Maniefa ze świeczką w ręce. Więc ją też załatwiłem, przy okazji. Tak czy owak, myślę, wziąłem grzech na swoją duszę. Do diabła z nią i z życiem wiecznym! Bez Śmierci w ogóle żadne życie mi niemiłe…
– Tak – potwierdził Słonina. – Szum się potem zrobił na całą Moskwę. Chociaż pijany, nie zostawiłeś śladów, świadków też nie było. Później stało się jasne, że to twoja robota, ale nic ci nie mogli udowodnić.
Książę uśmiechnął się.
– Grunt, że nasi o wszystkim się od razu wywiedzieli i donieśli Śmierci. Jak wróciłem z przytułku, spałem dwa dni bez przerwy. A kiedy się ocknąłem, przynieśli mi liścik od niej. „Przyjdź, będziesz mój” – tak w nim było napisane. I spróbuj tu, człowieku, ją zrozumieć.
Sieńka słuchał opowieści z płonącymi uszami, a potem długo sobie łamał głowę, co myśleć o tej historii, ale wciąż nie wiedział.
Inna rzecz, że tego dnia nie miał wiele czasu na takie rozważania – za dużo się wydarzyło.
Kiedy już Książę zadecydował o losach Sieńki i ugościł swoich ludzi wódką i koniakiem, Kilka zaprowadził nowicjusza do siebie – miał niedaleko wejścia komórkę, oddzieloną perkalową zasłonką.
Okazał się fajnym kumplem, bez żadnych zadęć, nie zadzierał nosa, chociaż miał swoje miejsce w talii, a Skorik był na razie jakby na przyprzążkę. Szóstka chętnie mu udzielił różnych pożytecznych wyjaśnień, traktując go jak swojego, już prawie należącego do szajki.
Nic się nie bój, Skorik, powiedział, jeżeli sama Śmierć się za tobą wstawiła, zostaniesz w talii, zobaczysz. Może któregoś z naszych posadzą albo wykończą – wtedy ty będziesz szóstką, a ja awansuję na siódemkę. Trzymaj się mnie, to nie przepadniesz. Jak chcesz, możesz tu mieszkać. Razem nawet chrapać weselej.
(Pochrapać razem im się jednakowoż nie udało, ale o tym potem).
O Księciu Sieńka wiedział wszystko, o Śmierci – nie mniej niż Kilka, więc zaczął go wypytywać o pozostałych członków bandy.
Naszego waleta, powiedział Kilka, wszyscy się boją, nawet Książę czuje przed nim respekt, jako że Oczko jest strasznie narwany. Zwykle cichy, spokojny, choć cały czas gada niezrozumiale, do wiersza, ale niekiedy – jeśli coś go zirytuje – wpada w szał, po prostu diabeł w niego wstępuje. Pochodzi z dobrej rodziny, dawniej był studentem, ale pociął kogoś na śmierć – poszło o narkotyki – i został skazany na dożywotnią katorgę. Trzymaj się od niego z daleka, doradził Kilka Sieńce, Książę może strzelić w pysk, może nawet załatwić na amen, ale przynajmniej wiadomo, za co i dlaczego, a Oczko to prawdziwy wariat.
Następny w talii, Słonina, to Ukrainiec, stąd jego ksywka. Jest bardzo użyteczny, zna wszystkich zamiejscowych paserów i handlarzy, cały majdan przechodzi przez jego ręce i wraca w postaci forsiaków.
O beznogim Bosmanie, czyli dziewiątce, Kilka opowiadał, że dawniej naprawdę służył we flocie jako bosman, największy marynarski wyga na całym Morzu Czarnym. Jak zacznie opowiadać o Turkach i różnych morskich przygodach, człowiek by słuchał i słuchał bez końca. Na statku kocioł parowy przygniótł mu nogi. Ma różne krzyże, medale, specjalną emeryturę za bohaterskie czyny – szesnaście rubli – ale nie taki z niego człowiek, żeby się starzeć spokojnie. Lubi żyć z fantazją, z rozmachem, kocha ryzyko i niebezpieczeństwo. Prawie nigdy też nie bierze swojej doli, a dziewiątce przypada ona niemała, nie to co szóstce.
Siódemka i ósemka to bracia bliźniacy z Jakimanki. Fajni kumple. Polecił ich Księciu znajomy policjant z tamtejszego pierwszego cyrkułu. Powiedział: strach, jakie to odważne chłopaki, nie powinni się marnować, ale trzeba im dać szansę, aby mogli pokazać, co potrafią. A przezwano ich Ryzyk i Fizyk, bo mają więcej szczęścia niż rozumu. Ryzyk to jeszcze jak cię mogę, ale Fizyk jest kompletnie postrzelony. Gdyby Książę kazał mu ukraść dwugłowego orła z wieży Spaskiej, nawet chwili by się nie zastanawiał.
Na koniec Kilka westchnął, zatarł ręce i powiedział:
– No nic, dzisiaj zobaczysz wszystkich naszych w akcji.
– W jakiej akcji? – Skorikowi na chwilę serce zamarło. Od razu pierwszego dnia, a niech to! – Mamy kogoś obrobić?
– Nie, gdzie tam. To poważna sprawa. Książę ma dzisiaj spotkanie z Wampirem.
– A, o siódmej wieczorem? I co? Który to Wampir? Z Kotielnik?
– Tak. Będą obaj startować na moskiewskiego asa. Kapujesz?
Sieńka aż gwizdnął. A więc to tak!
As to u doświadczonych, wytrawnych przestępców ktoś w rodzaju cara, jeden na całą Moskwę. Przedtem asem był Kondrat Siemionycz, wielka figura, przed nim trzęśli ze strachu portkami. Mówiono o nim, co prawda, różnie. Że się zestarzał, stetryczał, młodych nie chce dopuścić do głosu. Wytykano, że się pławi w bogactwie i mieszka nie na Chitrowce, jak każdy as powinien, tylko we własnym domu nad Jauzą. I zginął też niehonorowo – nie od noża, kuli czy w więzieniu. Pod puchową pierzyną wydał swoje ostatnie tchnienie, niczym jakiś kupiec.
A więc dintojra zdecydowała, że teraz asem zostanie jeden z dwóch – Książę albo Wampir.
Z Księciem jasna sprawa. Prawdziwy z niego orzeł, śmiało wzleciał pod niebiosa, aż dziw, na jakie wielkie dzieła się porywa. Ma tylko jedną wadę – jest zbyt niecierpliwy i samowolny, nikogo nie słucha. Kilka powiedział, że starzy się boją, by władza nie uderzyła Księciu do głowy.
Co innego Wampir. On nie z tych, co szybują w górę na skrzydłach – woli się wspinać cicho, niepostrzeżenie, jak wiewiórka. O jego wyczynach nie słychać, kule nie latają, krew się nie leje, a mimo to Wampir wzbudza strach nie mniejszy niż Książę.
Banda Wampira nie trudni się napadami, działa bez hałasu – ściąga haracz z hurtowników i właścicieli sklepów, czyli, jak się to popularnie mówi, „doi” z nich forsę. Chcesz, żeby sklep był bezpieczny, lekarz z inspekcji sanitarnej się nie czepiał, a policja zostawiła cię w spokoju – płać haracz i handluj na zdrowie. Tym, którzy nie chcieli płacić, skąpili, różne rzeczy się przytrafiały. Jeden uparty właściciel sklepu korzennego dostał z tyłu w głowę w ciemnym zaułku; nie widział napastnika. Upadł, chce wstać, ale nie może – wszystko mu w oczach miga. Nagle patrzy – wprost na niego jedzie konna rolwaga, załadowana brukowcami. Kupiec krzyczy, wymachuje rękami, a woźnica jakby nie słyszał. Koń przestąpił leżącego, ale koła przejechały mu po nogach i zgruchotały kości. Teraz wożą go na wózku, a Wampir dostaje haracz regularnie. Innemu, sprzedawcy lodu, napadli na córkę, pannę na wydaniu, zaczaili się, naciągnęli jej worek na głowę i zhańbili dziewczynę – pół tuzina zdrowych byków. Biedaczka siedzi teraz w domu, nosa nie wyściubia, dwa razy już się próbowała wieszać, ledwo ją odratowano. A gdyby ojciec zapłacił, nic takiego by się nie zdarzyło.
Ale Wampir nie wszystkim starcom z dintojry się podoba, wyjaśnił Kilka. Ci bardziej wiekowi, którzy dobrze pamiętają dawne czasy, nie akceptują tego, czym się Wampir zajmuje. Kiedyś nie stosowało się takich metod.
Krótko mówiąc, dziś ma się odbyć spotkanie, na którym Książę i Wampir sami, między sobą, będą musieli rozstrzygnąć, który któremu ustąpi z drogi.
– Przecież oni się pozabijają! – żachnął się Sieńka. – Zaciukają nożami albo wystrzelają!
– Nie wolno, kodeks tego zabrania. Co najwyżej połamią sobie żeber albo rozwalą łby, nic więcej. Na spotkanie mają się stawić bez broni, dintojra tego surowo zakazuje.
O piątej zjawili się wysłannicy dintojry, dwaj spokojni, stateczni staruchowie, szanowani złodzieje. Wyznaczyli miejsce spotkania – Krowią Łączkę w Łużnikach – i potwierdzili czas: punktualnie o siódmej. Powiedzieli jeszcze, że Wampir chciałby wiedzieć, czy ma przyjechać z całą talią, czy sam.
Usadzono dziadków przy herbacie i poproszono, żeby zaczekali na odpowiedź. A cała banda zebrała się u Księcia na naradę. Nawet Bosman przyjechał z ulicy, bojąc się, że coś ważnego go ominie.
Fizyk krzyknął pierwszy:
– Pójdziemy wszyscy! Tak im damy popalić, że na długo nas zapamiętają.
Książę uciszył go syknięciem.
– Najpierw myśl, durniu, a potem gadaj. Mamy damę? Nie. Przecież Śmierć z nami na Krowią Łączkę nie pojedzie.
Wszyscy się uśmiechnęli, czekając, co Książę powie dalej.
– A u Wampira damą jest Dziobata Mańka. W zeszłym roku tak stuknęła o siebie łbami dwóch mentów, że więcej nie wstali – kontynuował Książę, polerując szczoteczką paznokcie. Siedział z nogą założoną na nogę i cedził słowa powoli, z namysłem i pewnie już widział się w roli asa.
– Znamy Mańkę, to kobieta jak się patrzy – przytaknął Bosman.
– Taak. Idźmy dalej. Ty, Bosman, bez urazy, jesteś kaleką. Co z ciebie tam będzie za pożytek?
Bosman, wzburzony, aż podskoczył na swoich kikutach.
– Ja… Jak przyłożę kulą, to każdy się zegnie wpół. Książę, wiesz przecież!
– Kulą, kulą – przedrzeźnił go Książę, odgryzając zadzior u paznokcia. – A u Wampira dziewiątką jest Wasia z Ugry. Dużo przeciw niemu zdziałasz swoją kulą, Bosman? Ano właśnie.
Bosman zafrasował się, pociągnął nosem.
– Teraz weźmy szóstkę. – Książę machnął ręką w stronę Kilki.
Chłopak poderwał się.
– Co, co ja?
– A to. U nich szóstką jest Drągal. Chłop wbija pięścią w drewno czterowerszkowy gwóźdź, a ciebie, Kilka, soplem można uszkodzić. Jaki z tego wniosek, panowie? Ano taki, że ich talia z mety nas załatwi. Jeszcze potem zacznie się gadanie, że Książę był ze wszystkimi swoimi ludźmi, nikt nie będzie się zastanawiał, że jeden młody, drugi kaleka, a trzeciego w ogóle brakowało. Tak, tak, zacznie się gadanie – powtórzył Książę, słysząc głuchy pomruk zebranych.
W pokoju zrobiło się cicho. Wszystkich ogarnęło przygnębienie.
Sieńka wcisnął się w kąt ze strachu, że go wyrzucą. Tym, że nie pójdzie na spotkanie, zbytnio się nie martwił. Nie był szczególnym amatorem bójek, zwłaszcza z tak potężnym przeciwnikiem. Takiego niedorostka jak on tamci bez trudu rozdepczą na miazgę.
Książę z zadowoleniem przyjrzał się swoim paznokciom, odgryzł i wypluł jeszcze jeden zadzior.
– Wołajcie starych. Już podjąłem decyzję. I morda w kubeł. Ani słowa.
Kilka pobiegł po wysłanników. Ci weszli i stanęli u drzwi. Książę także wstał.
– Uważam, że każdy z nas powinien się stawić na spotkanie z jeszcze jedną osobą. – Błysnął wesoło oczyma, odrzucił czuprynę. – Król i ten, kogo on wybierze. Przekażcie to Wampirowi.
Oczko, słysząc te słowa, ziewnął demonstracyjnie, inni się nachmurzyli. Nikt jednak słowem się nie odezwał – widać wobec obcych wszelkie swary są zakazane, pomyślał Sieńka.
Ale kiedy staruchowie się oddalili, nadal panował spokój. Skoro Książę podjął decyzję, nie było dyskusji.
Kilka mrugnął na Sieńkę, żeby wyszedł.
W korytarzu, pociągając nosem, szepnął:
– Dobrze znam to miejsce. Jest tam stara szopa, można się schować! Pójdziemy?
– A jak nas zobaczą?
– To poczęstują nożem jak amen w pacierzu. – Kilka beztrosko machnął ręką. – Ale nie pękaj, nie zobaczą. Mówię ci, to fajna szopa. Zagrzebiemy się w sianie, nikt nas nie zobaczy, a my wszystko będziemy widzieć.
Sieńka, przestraszony, trochę się wahał. Kilka splunął na podłogę i powiedział:
– Ty, Skorik, rób, jak chcesz. Ale ja polecę. Zanim oni się tu wykokoszą, już tam będę.
Oczywiście, że Sieńka z nim poszedł – co miał zrobić? W końcu nie jest dziewczyną, żeby tchórzyć. Zresztą naprawdę chciał obejrzeć widowisko – to nie byle co, prawdziwy pojedynek, który rozstrzygnie, kto zostanie moskiewskim asem. Niewielu widziało coś takiego na własne oczy.
Kilka mówił, że poleci, ale oczywiście tak tylko gadał – naprawdę wcale nie poszli piechotą. Chłopak miał pełne kieszenie forsy. Na Pokrowce zgodzili więc dorożkę i kazali się wieźć do Łużnik, za miasto. Kilka dołożył jeszcze dorożkarzowi rubla, żeby pędził co koń wyskoczy. W dwadzieścia trzy minuty byli na miejscu – Kilka sprawdził na swoim srebrnym zegarku.
Krowia Łączka wyglądała całkiem zwyczajnie – pożółkła trawa, łopiany. Po jednej stronie, za rzeczką, wznosiły się Worobjowe Góry, po drugiej – monaster Nowodiewiczy, otoczony ogrodami.
– O, tu na pewno się spotkają. – Kilka wskazał na krąg wydeptanej ziemi, gdzie zbiegały się cztery ścieżki. – W trawę nie wejdą, tam przecież pełno krowich placków, sztyblety by sobie upaćkali. A szopa jest tutaj.
Szopa była nędzna, zdawało się, że wystarczy kichnąć, a zostanie z niej kupa drewna. Najwyraźniej dożywała swoich dni.
Od udeptanego miejsca dzieliło ją dziesięć, może piętnaście kroków.
Wleźli po drabince na przygórek i umościli się na starym, zeszłorocznym sianie. Drabinkę wciągnęli za sobą, żeby nikt się nie domyślił, że mogą tam być, i nie zechciał sprawdzić.
Kilka znów spojrzał na zegarek i oznajmił:
– Trzy minuty po wpół do szóstej. Mamy jeszcze prawie dwie godziny. Zagramy? Po pół rubla. – I wyjął z kieszeni talię kart.
Sieńce ze strachu zlodowaciały ręce i nogi, mróz mu chodził po grzbiecie, a temu kart się zachciało!
– Nie mam forsy.
– Może być na szczypy. Tylko zwykłe, bez zakręcania, bo nie bardzo jestem wytrzymały.
Ledwie Kilka rozdał karty, usłyszeli głosy. Ktoś szedł od strony kolejki.
Kilka wyjrzał przez szparę w deskach i szepnął:
– Ej, Skorik, zobacz no!
Popatrzył i Sieńka.
Szopę okrążało trzech mężczyzn, wyglądających na członków szajki, ale nieznanych Sieńce. Jeden był wysoki, barczysty, o małej, krótko ostrzyżonej głowie; drugi – w czapce nasuniętej na oczy, ale Sieńka i tak widział z góry jego zapadnięty nos; trzeci – mały, o długich rękach, w marynarce zapiętej na wszystkie guziki.
– A, bydlę jedno – szepnął Kilka Sieńce prosto w ucho. – Nieźle to sobie wymyślił. Bezczelny łajdak!
Mężczyźni weszli do szopy, tak że Kilka i Sieńka musieli ich teraz podglądać przez szpary w podłodze przygórka. Trzej przybyli położyli się na ziemi i przykryli sianem.
– Kto jest bezczelny? – cicho spytał Sieńka. – Co to za typki?
– Wampir, ta menda. To jego ludzie z talii. Ten wysoki to Drągal, szóstka. Drugi, bez nosa – Dziób, ósemka. Mały – to Joszka, walet. Oj, niedobrze. Wykończą naszych.
– Joszka nie potrafi się bić, nie ma siły, za to z liwolweru umie wypalić bez pudła. Dawniej pracował w cyrku, gasił świece strzałami. Jeśli go wzięli, to znaczy, że będzie strzelanina. A nasi przyjdą nieuzbrojeni. I nie ma jak ich uprzedzić…
Na tę wieść Sieńka zaczął niemal szczękać zębami.
– To co robić?
Kilka także aż zbladł.
– Cholera wie…
Siedzieli, trzęsąc się ze strachu. Czas płynął powoli, zdawało się, że w ogóle stanął w miejscu.
Na dole było cicho. Tylko raz trzasnęła zapałka, rozszedł się zapach dymu tytoniowego i zaraz ktoś upomniał palacza: „Co ty, Drągal, chcesz nas tu sfajczyć? Zabiję cię!”
I znowu cisza.
Potem, kiedy już do siódmej zostało niewiele czasu, usłyszeli szczęknięcie żelaza.
Kilka pokazał Sieńce palcami: któryś z bandytów odciągnął spust.
Oj, niedobrze!
Dwie dorożki podjechały do placyku jednocześnie z dwóch stron.
W jednej, szykownej, lakierowanej na czerwono, siedział na koźle Oczko – w piaskowym garniturze z kamizelką, w kapeluszu i z trzcinową laseczką w ręku. Książę, rozwalony na skórzanym siedzeniu, palił papierosa. Też był wyelegantowany – błękitną koszulę miał przewiązaną szarfą.
W drugiej dorożce, nieco mniej wykwintnej, ale również solidnej, siedziała na koźle kobieta. Ręce miała jak szynki, głowę ciasno obwiązaną kwiecistą chustką, widać było tylko tłuste czerwone policzki. Bluzkę wypierały z przodu jakby dwie dynie – Sieńka nigdy nie widział tak obfitego przedsięwzięcia. Wampir, podobnie jak Książę, siedział z tyłu; żylasty, łysawy, wąskooki, przypominał żmiję. Tłuste włosy zwisały mu w strąkach. Na oko nieciekawy, gdzie mu tam do Księcia!
Spotkali się pośrodku udeptanego placyku, ale nie podali sobie rąk. Obaj zapalili, obserwując się nawzajem. Oczko i piersiasta baba trzymali się z tyłu – widocznie tak należało.
– Damy głos? Jak myślisz, Sieńka? – zapytał Kilka szeptem.
– A jeżeli Wampir kazał swoim czekać w szopie tylko tak, na wszelki wypadek? Może się bał, że Książę szykuje jakiś podstęp? Wtedy koniec z nami.
Sieńka uważał, że nie powinni zdradzać swej obecności. A nuż Joszka zacznie strzelać w sufit.
Kilka odszepnął:
– Kto ich tam wie… No dobra, poczekajmy, zobaczymy.
Hersztowie dopalili papierosy, niedopałki rzucili na ziemię. Pierwszy przemówił Książę:
– Czemuś nie przyszedł z waletem?
– Joszkę zęby bolą, cała gęba mu spuchła. Zresztą na kiego mi walet? Nie boję się ciebie, Książę. To ty trzęsiesz przede mną portkami, dlatego wziąłeś ze sobą Oczkę. A ja zabrałem Mańkę. Baba na ciebie wystarczy.
Książę i Oczko wymienili spojrzenia. Sieńka widział, jak walet zabębnil palcami po trzcinowej laseczce. Może się domyślili, że coś jest nie w porządku?
Nie, nie domyślili się.
– Wziąłeś babę, dobra, twoja sprawa. – Książę ujął się pod boki. – To dla ciebie w sam raz, babom przewodzić. Jak zostanę asem, będziesz rządził mamzelkami na Chitrowce. Lepszego zajęcia nie znajdziesz.
Chciał obrazić rywala, Wampir jednak nie dał się sprowokować, uśmiechnął się tylko i strzelił długimi palcami.
– Jesteś, Książę, znanym bandytą, pniesz się w górę, to prawda, aleś jeszcze młody. Za wcześnie pchać się na asa. Ledwo co skompletowałeś swoją talię. I za bardzo lubisz ryzyko. Wszystkie psy cię szukają, a ja z nimi nie zadzieram, mam układ. Ustąp po dobremu.
Słowa niby ugodowe, ale ton szyderczy – widać, że to tylko gra. Wampir chce, żeby Książę pierwszy stracił panowanie nad sobą. Ale on na to:
– Ze mnie prawdziwy orzeł, a ty jak szakal żywisz się padliną. Mocnyś w gębie, ale dla nas dwóch Moskwa za mała! Albo uznasz moją władzę, albo… – I przeciągnął palcem po gardle.
Wampir oblizał wargi, przechylił głowę na bok i powiedział powoli, łagodnie:
– Co „albo”, Księciulku? Albo twoja władza, albo śmierć? A co powiesz na to, że twoja Śmierć sama mi się podłożyła? Ładna z niej kobitka, uległa. Miękka, wygodna niczym piernat z gęsiego puchu…
Mańka zarżała, a Książę spurpurowiał – zrozumiał, o kim mowa. Chytry Wampir osiągnął swój cel – rozjuszył przeciwnika.
Książę pochylił głowę, zawył jak wilk i ruszył na potwarcę.
Ale tamta dwójka widać miała między sobą umowę. Wampir odskoczył w lewo, a baba w prawo – i jak nie świśnie na palcach!
Na dole zaszeleściło siano, trzasnęły drzwi i z szopy wyskoczył Joszka – na razie sam. W ręku trzymał czarną spluwę z długą lufą.
– Stać! – wrzasnął. – Patrzeć na mnie! Wiecie, że nigdy nie chybiam!
Książę zastygł w miejscu.
– Ach, Wampir, to ty tak? – odezwał się. – Na chama?
– Tak, Księciulku, tak. Kto ma rozum, tego kodeksy nie obowiązują. No już, kładźcie się obaj na ziemię. Kładźcie się, mówię, bo was Joszka zastrzeli.
Książę, rozbawiony, odsłonił zęby w uśmiechu.
– Wcale nie masz rozumu, Wampir. Dureń z ciebie. Chcesz się sprzeciwiać dintojrze? No i dobra. Ja już nic nie muszę robić, starsi wszystko za mnie załatwią. Chodź, Oczko, położymy się, odpoczniemy. Wampir sam wydał na siebie wyrok.
I legł na wznak w trawie. Nogę założył na nogę, wyjął papierosa.
Oczko popatrzył na niego, czubkiem sztybleta przejechał po ziemi – widać szkoda mu było garnituru – ale też położył się na boku i oparł głowę na ręce. Trzcinkę umieścił obok.
– No i co dalej? – zapytał. Po czym zwrócił się do Joszki. – Strzelaj, mój mały żuawie. Wiesz, co porządni bandyci robią z takimi jak wy? Za ten samowolny wybryk znajdą cię nawet pod ziemią, a potem sprawią, że znów ją będziesz gryzł.
Dziwnie jakoś przebiegało to spotkanie. Dwóch leży i uśmiecha się, troje stoi i patrzy na nich. Kilka szepnął:
– Nie odważą się strzelać. Pójdą za to żywcem do ziemi, takie prawo.
Nagle mana Wampira znów gwizdnęła. Z szopy wyskoczyli dwaj pozostali i rzucili się na leżących – Drągal zwalił się całym ciężarem na Księcia, a Dziób przydusił Oczko twarzą do ziemi i zręcznie wykręcił mu ręce do tyłu.
– No proszę, Księciulku – rzucił szyderczo Wampir. – Zaraz ci Drągal pięścią mózg wybije. A Dziób połamie twojemu waletowi żebra. I o broni nikt się nie dowie. Tak, tak. A dintojrze powiemy, że was załatwiliśmy, jak Pan Bóg przykazał. Nie daliście rady Wampirowi i jego babie. Ano, chłopy, do roboty!
– Aaa! – rozległo się nagle tuż koło ucha Sienki.
Kilka odepchnął się łokciem, podniósł na klęczki i z krzykiem skoczył Joszce na kark. Nie utrzymał się co prawda, upadł na ziemię, a Joszka grzmotnął go z rozmachem kolbą w skroń, ale kiedy Drągal i Dziób odwrócili głowy, słysząc, że zrobiło się jakieś zamieszanie, Książę i Oczko w jednej chwili zrzucili z siebie przeciwników i zerwali się na nogi.
– Strzelam, Wampir! – krzyknął Joszka. – Nie wyszło, jak chciałeś! Potem wyciągniemy z nich kule! A nuż się uda!
I tu Sieńka sam siebie zadziwił. Wrzasnął jeszcze głośniej niż Kilka i skoczył Joszce na plecy. Zawisł na nim, uczepiony z całych sił, i wgryzł się tamtemu zębami w ucho, aż poczuł w ustach słony smak krwi.
Joszka kręcił się, wiercił, chcąc zrzucić chłopaka z grzbietu – ale wszystkie wysiłki na nic. Sieńka, mycząc głucho, tylko szarpał ucho zębami.
Długo oczywiście by się nie utrzymał na plecach Joszki, Oczko jednak chwycił z ziemi trzcinkę, machnął nią i w jego ręku nagle zabłysło długie stalowe ostrze.
Wtedy podskoczył do Joszki, jedną nogę zgiął w kolanie, drugą, wyprostowaną, wysunął do tyłu, rozciągnął się cały jak sprężyna, długi niczym gotowa do ukąszenia żmija. Ugodził Joszkę swoim ostrzem prosto w serce, a ten od razu przestał wymachiwać rękami i zwalił się na ziemię, przygniatając Sieńkę. Chłopak szybko się spod niego wydostał i rozejrzał wokół, ciekaw, co będzie dalej.
Zdążył zobaczyć, jak Książę, wyrwawszy się z łap Drągala, z rozbiegu trzasnął Mańkę bykiem w podbródek – baba aż usiadła i po chwili przewaliła się do tyłu. Tymczasem Książę już wpił się palcami w gardło Wampira, potoczyli się obaj z wydeptanej ścieżki w trawę. Suche źdźbła zakołysały się raptem gwałtownie.
Drągal chciał się rzucić swojemu królowi na pomoc, ale z tyłu podbiegł do niego Oczko. Lewą rękę założył za plecy, w prawej trzymał długi na arszyn nóż, którym ze świstem ciął powietrze. Ze stalowego ostrza skapywały na trawę czerwone krople.
– Nie odchodź – zadeklamował – zostań ze mną. Wszak tak gorąco cię miłuję. Czuła pieszczota wnet ci powie, co już od dawna w sercu czuję.
Te wersy Sieńka znał – pochodziły z pewnego smętnego romansu.
Drągal odwrócił się do waleta, zamrugał oczami i cofnął się. Dziób był szybszy, od razu odskoczył w bok. Tymczasem Książę i Wampir znów wytoczyli się na placyk, ale teraz już było widać, kto jest górą. Zwycięski Książę złapał wroga za gardło i zaczął walić jego głową o ziemię.
Wampir chrypiał:
– Wystarczy, wystarczy. Wygrałeś! Szmata jestem!
Jeśli ktoś sam się tak nazwie w walce, nie wolno go dłużej bić. Kodeks na to nie pozwala.
Książę dla porządku przyłożył Wampirowi jeszcze parę razy pięścią, no, może trochę więcej niż parę – Skorik nie dojrzał. Siedział w kucki obok Kilki i patrzył, jak z czarnej dziury w głowie chłopaka wycieka purpurowa krew. Kilka był martwy, zimny trup – Joszka rozwalił mu głowę swoim gnatem.
Potem przez całe cztery dni starcy naradzali się, czy uznać taki pojedynek za ważny. Stanęło na tym, że nie. Wampir oczywiście złamał zasady, ale i Książę nie grał całkiem czysto – walet przyszedł z bronią, a dwóch chłopaków zaczaiło się w szopie. Książę na razie nie może zostać asem – taki zapadł wyrok. Moskwa musi jeszcze poczekać na swego złodziejskiego króla.
Książę chodził wściekły, pił bez przestanku, groził, że Wampira wykończy, ale ten jakby się zapadł pod ziemię, gdzieś w zacisznym miejscu z wolna lizał rany.
Głośno było o pojedynku w Łużnikach na całej Chitrowce.
Dla Sieńki nastały teraz złote czasy.
Został w talii Księcia szóstką – i to szóstką pełną gębą. Za swój waleczny wyczyn cieszył się szacunkiem całej bandy, nie mówiąc już o chłopakach z Chitrowki.
Sieńka zaglądał tam ze trzy razy na dzień, niby to w jakichś ważnych, sekretnych sprawach, ale naprawdę – żeby się pokazać. Wszystkie ubrania Kilki należały teraz do niego – spodnie z angielskiego sukna z fałdką, buty z chromowej skóry, szykowny tużurek, kapitańska czapka z lakierowanym daszkiem i srebrny zegarek z kopertą i dewizką. Chłopaki zbiegali się z całej okolicy, żeby uścisnąć rękę bohaterowi albo chociaż z daleka na niego popatrzeć, posłuchać jego opowieści.
Procha, który przedtem Sieńkę pouczał i zadzierał nosa, teraz zaglądał koledze w oczy i po cichu, w sekrecie przed innymi, prosił, żeby pomógł mu dostać się do najlichszej choćby bandy na szóstkę. Sieńka słuchał go z pobłażliwym uśmiechem i obiecywał, że o tym pomyśli.
Ech, dobre przyszły czasy!
W kieszeniach Sieńki, co prawda, wciąż było pusto, ale wierzył, że to się zmieni po pierwszym skoku.
I wkrótce rzeczywiście trafiła się prawdziwa złodziejska robota.