12. DYPLOMACJA I ŁOWY

Im bliżej terminu zaprzysiężenia SuperNavigatora, tym intensywniej spekulowano w obraźnikach na temat obsady najwyższych stanowisk w Federacji. Obok Longinusa, którego pozycja jako Pronavigatora była niepodważalna, pojawiła się grupa "probabili". W ścisłej czołówce brylował brodaty Lucjusz Gnerus, były legat w Wandalii przewidywany na Officium Exterioryjne. Wedle tych samych spekulacji Ruffix miał objąć Federacyjne Officjum Inwigilacyjne, Marka Ursina typowano na cancellariusa, a Druzzusowi miała przypaść prefektura połączonych legionów.

Pośród rozlicznych zajęć, rozmów kwalifikacyjnych z kandydatami na najwyższe stanowiska i spotkaniami dotyczącymi technicznej strony przejmowania władzy spore wrażenie wywołało przyjęcie przez elekta legata Ekumeny małego jowialnego człowieczka o bystrym spojrzeniu i szerokim uśmiechu, który mógł zmylić każdego, kto nie zajmował się na co dzień kontrolą tajnych służb despotycznego mocarstwa. Na pierwszy rzut oka dyplomata sprawiał wrażenie osobnika przeżartego do cna archipelagiańskim stylem życia. Lubił wypić, znał tysiące żartów i anegdot i nie opuszczał we Florentynie żadnej premiery teatralnej czy gonitwy na hipodromie. Wedle oficjalnego życiorysu był profesorem Wyższej Akademii Kontaktów Międzyludzkich, de facto resortowej uczelni dostarczającej najlepszych kadr dla Wywiadu Zagranicznego.

W Castrum Goliatum funkcję auli reprezentacyjnej spełniała dwupiętrowa biblioteka i tam Lucjusz Gnerus wprowadził gościa. Legat uścisnął dłoń Cedrusa i uśmiechnął się jeszcze szerzej niż zwykle, aż do złotych siódemek.

– Proszę potraktować moją wizytę jako nieoficjalną -mówił – choć dla mnie, wyznam, Wasza Ekscelencja jest już Navigatorem Waszej Wielkiej Federacji. Moje władze przekazują jak najserdeczniejsze gratulacje z powodu zwycięskiej elekcji. Pragniemy także wyrazić nasze najgłębsze pragnienie i wiarę, że pod waszymi rządami dojdzie wreszcie do zbliżenia między naszymi państwami, zaś różnice dzielące Ekumenę i Archipelag znikną bezpowrotnie. Wierzymy też, że oba supermocarstwa potrafią skłonić Wandalię do przyjęcia pokojowej drogi rozwoju i wespół uczynimy tę planetę bezpieczną. Tak dla nas, jak i dla was podstawowym dobrem jest człowiek. Znając waszą, czcigodny Cedrusie, szlachetność, mądrość i umiarkowanie oraz, podkreślmy to, wielkie kwalifikacje, moi rodacy z niezmiennie miłującej pokój Ekumeny mają nadzieję na nowy etap wzajemnych stosunków…

Dawno nie słyszano na Innej równie ciepłej wypowiedzi w ustach najzaciętszego wroga. Wizyta przekroczyła ramy zwykłego protokołu. Legat zjadł z elektem śniadanie, opowiedział parę najnowszych anegdot z Dolnej Akropolii, zjadliwych i mocno niecenzuralnych (w stolicy Ekumeny za opowiadanie podobnych kawałów całkiem niedawno dostawało się dziesięć lat, a piątkę za samo słuchanie), po czym obaj rozegrali krótki mecz w piłkę, aby wreszcie przespacerować się brzegiem ogrodowego stawu.

Nowy styl konsultacji nie podobał się Druzzusowi ani Ursinowi. Nie mieli za grosz zaufania do ekumeńskiego dyplomaty, a samotny spacerek zdenerwował ich bardziej niż ochroniarzy. Tym bardziej że Cedrus nie zgodził się na zainstalowanie żadnego czujnika czy nadajnika w swoim ubraniu lub na okalających ścieżkę drzewach.

Nawet Ruffix wyrażał obiekcje.

– Przechadzka z wrogiem, czy to nie zostanie źle odczytane przez nasze społeczeństwo?

W odróżnieniu od tryskającego humorem Greka Cedrus wydawał się niesłychanie spięty, wyczuwało się dziwną tremę w stosunku do gościa, a podczas gry stracił kilka prostych piłek.

– Zachowuje się jak roślinożerne zwierzę wobec drapieżnika – przemknęło przez myśl Markowi. – O czym, do czarta, oni rozmawiają?


Rzeka Zielona wije się między wzgórzami na kształt modrołuskiego węża. Tworzy pętle, zakola, rozdwaja się, zostawiając miejsce wyspom, lub rozlewa w prawdziwe jeziora. Właściwie już poza miastem, na wyspie Cerery, rozpościera się kompleks niewysokich solidnych gmachów z żółtobrunatnego kamienia, krytych jaskrawą dachówką. Liczne drzewa nadają budynkom wygląd schludnego miasteczka akademickiego. Trudno o błędniejszą ocenę. W piwnicach budynków z napisami "archiwum", "biblioteka", "magazyn" znajduje się centrum FOI. Federacyjnego Officjum Inwigilacyjnego. Instytucja ta, powstała po doświadczeniach lat siedemdziesiątych, podporządkowana bezpośrednio Navigatorowi, musi (wedle własnej opinii) spełniać rolę, którą w świecie zwierzęcym spełniają ścierwogady i zębate harpie, czyli uprzątać padlinę. Demokracje z natury są słabe, czasem, by się wzmocnić, potrzebują organizacji niedemokratycznych. Obecne FOI było jednak cieniem dawnej potęgi. Postępowi mediaferranci, urabiający opinię publiczną, parokrotnie byli bliscy wymuszenia likwidacji Firmy. Jak dotąd chroniła ją osoba senatora Markusa Marcellisa, od dwudziestu lat szefa FOI. Fakcje u władzy się zmieniały, Marcellis trwał… Teraz jednak wszyscy uważali, że ambitny Ruffix przejmie bez wahania jego imperium.

Marcellis był przystojnym mężczyzną o zdecydowanie zarysowanym podbródku i może nadmiernie niskim czole. Miał jednak wystarczająco dobre mniemanie o sobie, by pozwalać pismakom dworować z fizjonomii. Z całej postaci emanowała energia. Kiedy rankiem 16 żeńca elekt Quintus Cedrus przybył do jego tablinum, mieszczącego się w niewielkim pałacyku, wpisanym w podkowę zabudowań, superszpieg nie okazał ani cienia podenerwowania. Cedrus był czwartym Navigatorem goszczącym w jego katakumbach.

Małą elegancką windą w kącie pokoju, wypełnionego starymi sztychami i mapami, zjechali na dół, wprost do małej, wyściełanej kosmatą tkaniną caverny, w której znajdował się menscompteryjny pulpit i rozliczne obraźniki.

Kątem oka Marcellis zauważył, jak Cedrus wsuwa do ust małą brunatną pastylkę. Nie uszły też jego uwagi kropelki potu perlącego się na czole i górnej wardze Elekta, pomimo doskonałej klimatermiki we wnętrzu. No cóż, emocje Quintusa były absolutnie zrozumiałe. Tajemnice FOI każdorazowo stanowiły dla elektów kąsek, równie łakomy co samo stanowisko Navigatora.

– Rozumiem, że to pomieszczenie gwarantuje nam pełną poufność? – zapytał pro forma Cedrus.

– Oczywiście – zapewnił prefectissimus.

– Chciałbym porozmawiać

– Przed czy po zwiedzaniu? – zapytał Marcellis.

– Powiedzmy, już teraz…


Dottor Darni ucharakteryzowany na bogatego przemysłowca Scipo Follinusa odwiedził biuro Mecenasa Tarantiona koło południa. Patrona nie zastał, honory domu pełnił jego sekretarz, wyblakły albinos o wodnistych oczach i cienkich rączkach onanisty.

Darni (Follinus) nie ukrywał, że znalazł się w poważnych tarapatach, z których wydobyć może go jedynie geniusz Tarantiona. Zarazem dawał do zrozumienia, że koszty nie grają roli.

– Spróbuję załatwić spotkanie na jutrzejsze popołudnie. Powiedzmy quatrina po oktawie – rzekł wymoczek. Pod lukrem uprzejmości Darni wyczuł coś przypominającego zapach gorzkich migdałów. – Proszę podać swój kod foniczny, zadzwonię z potwierdzeniem.

Dottor przełknął ślinę. Nie mógł podać numeru foniku do kryjówki Leontiasa.

– Jest pewien problem – rzekł wolno. – Właśnie zmieniam hostel. Prawdopodobnie przeniosę się do "Sybilli", ale chyba lepiej będzie, jeśli to ja do was zadzwonię.

Asystent nie polemizował. Z sąsiedniego pokoju wysunęła się ciemnobrewa piękność, z gatunku complementarek dla zamożnych, i uśmiechając się odprowadziła dottora do windy. Darni odetchnął, gdy znalazł się w wykładanej szyldkretem kabinie. Nie podobał mu się ten sekretarz. Ani jego niepokojąco wyblakłe oczy, ani nerwowe ręce. Dottor miał własną teorię na temat rąk jako klucza wiedzy o człowieku. Jego własne dłonie zdradzały marzyciela i pechowca, natomiast sękate łapska portiera otwierającego drzwi mówiły o skłonności do uproszczeń.

– Pan Follinus? – sapnął odźwierny. – Właśnie dostałem fonik z biura. Pan Mecenas właśnie powrócił i oczekuje pana.

Oczywiście przyszedł dottorowi pomysł skoku ku drzwiom, ale stał tam drugi, barczysty portier, o jeszcze bardziej bezwzględnych rękach. Cofnął się więc do kabiny.

W tablinum, które przed chwilą opuścił, do bladego asystenta i complementarki Claudii dołączył Flaccus, jego niedoszły egzekutor z Equatorii.


Samo obezwładnienie wracającego z pracy o poranku "Ogniopióra" i wywiezienie go na podmiejskie wysypiska nie sprawiło Leontiasowi większych trudności, gorzej szło z wydobywaniem informacji. Funkcjonariusz okazał się głuchy na bodźce materialne. W końcu Leontias cisnął strażnika carceru na stos śmieci, rozlał wokoło pół bańki oleju pędnego, a potem zaczął bawić się krześniczką…

Ogniopiór skwitował te zabiegi śmiechem:

– Gówno mi zrobisz! Potrzebujesz informacji i póki jej nie dostaniesz, będziesz tańczył wokół mnie na dwóch łapkach.

Leo wyraźnie wkurzony zamachnął się, chcąc przyładować strażnikowi, ale pośliznął się na rozlanym paliwie i runął jak długi. Klawisz nie zmarnował szansy, nadepnął na dłoń uzbrojoną w króciaka i wyrwał z niej broń.

– Role się zmieniły, bohaterze! – krzyknął i nacisnął spust. Pneumatyk wydał dźwięk pękającej purchawki i na piersi Sclavusa pojawiła się czerwona plama. Nogi ugięły się pod nim i runął twarzą w odpadki. Ogniopiór zarechotał. Czujnie rozejrzał się dookoła i wsiadł do pędnika. Zakręcił… Motor jednak nie chciał zaskoczyć. Czyżby było tam jakieś zabezpieczenie znane tylko wtajemniczonym? Nieruchomy Leontias nie mógł już udzielić tej informacji. Klawisz postanowił oddalić się na piechotę. Puścił się w stronę wjazdu na wysypisko. Lada chwila ktoś mógł się pojawić. Minąwszy rozwaloną bramę, nie zauważony przez nikogo, zaczął rozglądać się za jakimś środkiem lokomocji. Niestety, droga była pusta. Toteż z ogromną ulgą dostrzegł na skraju zagajnika fonokubik. Siedział w nim zajęty rozmową jakiś młody grubasek w okularkach. Ogniopiór bezceremonialnie wyciągnął go z fonokubika.

– Spieprzaj, ale już! – warknął. Po czym zamknął za sobą hermetyczne drzwi i wybrał numer. Rozmowa trwała tylko chwilę. Potem klawisz ruszył w stronę miasta, a piegowaty chłopak wszedł do środka. Odczekał, aż Ogniopiór zniknie za zakrętem, i spokojnie zabrał się do rozkręcania mównika…

Leo uniósł się z krzaków. Zrzucił kubrak poplamiony czerwoną farbą z kapsułki, którą w momencie wybuchu ślepaka rozgniótł ręką. Ze wzniesienia górującego nad wysypiskiem mógł obserwować dzięki luposkopowi Ogniopióra wsiadającego do pomarańczowego fonopędnika nr DCXXIX. Według poźniejszych zeznań kierowcy pozostawił on swojego pasażera w podziemiach garażu pod Wielkim Macellum. Inna sprawa, że od tego momentu nikt więcej nie widział starego klawisza.


Gurus wręczył Słowianinowi mały nagrywacz.

– Chyba jest tu to, czego pan potrzebował… Ten strażnik w ogóle nie liczył się z możliwością podsłuchu.

Leo puścił odtwarzanie.

Efekt wybierania. Po długości impulsów dość łatwo dało się ustalić numer. (Lokalny 679-22-354)

Głos męski: Zastałem ciotkę Zytę?

Głos kobiecy: Poszła do farmacji po stymule.

– Tu C-II-CXI.

– Łączę.

Inny głos męski: Co znowu? Miałeś tu nie dzwonić.

– Awaryjna sytuacja. Jakiś facet usiłował wycisnąć ze mnie wiadomości o Sabu…

– Milcz! Powiedziałeś mu?

– W życiu.

– Dobrze. Co wie?

– Nic, chyba szuka po omacku.

– Czekaj. Przyjedzie po ciebie fonopędnik.

– Tak jest. Jestem w tej chwili… przy aparacie MDCCLXI, ruszam wolno w stronę viafasty.

– W porządku.

Odłożenie słuchawki.


Kiedy do popołudnia Darni nie dał znaku życia, Leontias zaczął się poważnie niepokoić. Milczał skupiony nad klawiaturą menscomptera. Dia z Gurusem wymieniali tylko niespokojne spojrzenia obawiając się mu przerwać.

– Pan uważa, że Darni wpadł? – odezwał się wreszcie grubasek.

– Muszę się liczyć z taką ewentualnością. Jeżeli tak, to polowanie rozpoczęte.

– Jakie polowanie? – zapytała Dia.

– Ich na mnie i moje na nich.

– Na nas pewnie też zapolują – ucieszył się Gurus. – Dostanę broń?

– Muszę was wycofać, bardzo mi pomogliście – uciął Sclavus – ale teraz w bezpiecznym miejscu pozostaniecie do końca operacji.

– Zostaniesz całkiem sam – w oczach Dia błysnęła łezka.

– Nie raz już bywałem… Nie bójcie się, wszystko będzie dobrze.

– Nawet jeśli dottor wpadł, na pewno nas nie zdradzi! To dzielny człowiek – powiedziała dziewczyna.

– Maleńka, są specyfiki, które rozwiązują usta nawet kamiennym lwom. Idziemy. Nie drzwiami, możemy już być obserwowani, wyjdziemy piwnicą…

Odstawienie młodych na podmiejską agricolię, gdzie wcześniej ukrył omnivanta, i powrót do Florentyny zabrały mu około dwóch godzin. Jeszcze dojeżdżając do miasta miał na wargach smak ust Dii i muśniecie jej drobnego języczka, które zaparło mu dech. Po akcji będę musiał coś zrobić z tą dziewczyną… – postanowił.

Na razie, zamiast skierować się wprost do officium Tarantiona, wjechał na dwudzieste piąte piętro bliźniaczego wieżowca Towarzystwa Asekuracyjnego i z tej wysokości zlustrował apartamenty sąsiada. Nie uszło jego uwagi ani niewielkie lotnisko na dachu, ani kompleks wypoczynkowych term, ciągnący się od piętnastej do osiemnastej kondygnacji, czyli aż do officium mecenasa.

"Ekskluzywny Klub Apollona" – wyczytał w informatorze. "Tylko dla członków". Powoli przeszedł aleją obok głównego wejścia. Doliczył się dwóch portierów i co najmniej trzech ochroniarzy w cywilu. Zarejestrował w pamięci czujniki i wizyjniki.

Okrążywszy budynek znalazł się przy wjeździe do podziemnych parkingów. Funkcję cerberów spełniały czytniki impulsyjne. Nie miał czasu na organizowanie sobie karty członkowskiej Klubu Apollona. Ustawił się więc opodal ślimaka, którym pędniki opuszczały podziemia. Stanął za zakrętem, w miejscu, gdzie szlaban automatycznie otwierał wyjazd. Nie czekał długo. Po minucie wspaniałym olimpionem nadjechał czerstwy staruszek o senatorskim wyglądzie. Gdy się zatrzymał, a wóz zasłonił go przed okiem wizyjnika, Sclavus bezceremonialnie szarpnął drzwiczki i wdarł się do środka.

– Podrzuci mnie pan do Pięciu Wzgórz? – zapytał, popierając swoją prośbę szturchnięciem króciaka.

Senator okazał się człowiekiem rozsądnym. Nie tylko zawiózł pasażera do najbliższego lasku, ale posunął swoją uprzejmość do tego stopnia, że użyczył mu swojego wozu, miejsca przy kierownicy, sam zadowalając się niezbyt luksusowym lokum w bagażniku. W rewanżu Sclavus ogłuszył go i skrępował naprawdę delikatnie.

Dzięki uprzywilejowanej karcie parkingowej, stanowiącej zarazem wejściówkę do Klubu Apollona nie miał najmniejszych trudności z dotarciem na szczyt wieżowca, tyle że zamiast wysiąść na jednym z poziomów termalnych, pojechał wprost na dziewiętnastkę.

– Nieczynne! – rzuciła opryskliwie czarnobrewa complementarka, gdy usiłował przekroczyć drzwi officium Filipa Tarantiona. Uwodzicielski uśmiech Leontiasa zrobił na niej mniejsze wrażenie niż jajko pingwizaura na górze lodowej. – Personel nie anonsował mi żadnego klienta – rzekła pochylając się ku fonikowi wewnętrznemu…

– Normalnie spotykamy się z Filipem w termach… – słowa poparł machnięciem sportowej torby – ale dziś go tam nie zastałem.

Na lodowej górze z plakietką "Claudia" pojawiły się symptomy ocieplenia.

– Pan mecenas przebywa poza Florentyną… Wróci dopiero za dwa dni.

– A to przepraszam – Leontias chciał się wycofać, gdy tuż obok wyrósł abominacyjny blondyn o spoconych włosach przylepionych do jajowatej czaszki.

– Chwileczkę, z kim mam przyjemność? – zapytał.

– To pan powinien się przedstawić, młody człowieku – warknął Leontias.

– Ammianus, asystent pana mecenasa – skłonił się wymoczek. – A pan…?

– Nomina sunt odiosa. Mam dla Filipa pewną poufną informację – to mówiąc Sclavus postąpił ku masywnym drzwiom w głębi.

Jednak Ammianus zagrodził drogę i wskazał inne wejście obite gadzią skórą.

– Tu porozmawiamy. – Przepuścił gościa przodem i mrugnął do ciemnobrewej.

Tablinum wypełnione miniaturowymi mebelkami, z obitymi skórą ścianami, zdobionymi portrecikami i starymi sztychami sprawiało urocze wrażenie. Leontias zauważył jeszcze jedne, szczelnie zamknięte drzwi prowadzące dalej. Sclavus, mimo że asystent wskazał fotel stojący tyłem do owych drzwi, zajął miejsce dokładnie po przeciwnej stronie. Obok postawił sportową torbę.

– Mam przekazać mecenasowi ostrzeżenie – rzekł.

– Ostrzeżenie? – blondyn przygładził zlepione włosy. – Słucham…

– Jest to informacja wyłącznie dla Filipa.

– Zastępuję go we wszystkich kwestiach.

– Chodzi o osobnika nazwiskiem dottor Darni… używającego pseudonimu Follinus.

– Darni?… Follinus? Absolutnie nie przypominam sobie tego nazwiska…

W tym momencie otworzyły się drzwi na wprost.

– Łapy do góry! – z repeterem w ręku stanął w nich Flaccus. Leo kątem oka dostrzegł w drzwiach z boku Claudię uzbrojoną w króciaka. Uniósł dłonie w górę gestem pełnym rezygnacji.

– Ładnie się traktuje przyjaciół – zaczął, ale wymoczek syknął tylko do Claudii przejmując od niej broń: "Zrewiduj go".

Dziewczyna wprawnie przejechała dłońmi po ciele Słowianina, sekundę dłużej niż trzeba zatrzymując się w rejonie krocza.

– Czysty – mruknęła. – Ma kartę klubową. Ale ja go nie znam.

– Zbadaj torbę – asystent wskazał pozostawiony pakunek.

– Nie radzę – uśmiechnął się Leo. Czarnobrewa zatrzymała się w pół kroku.

– Dlaczego?

– Ze względu na bombę! – odrzekł spokojnie. – Przy nieumiejętnym poruszeniu, zdetonuje.

– Załatwię skurwiela – zaproponował milczący dotąd Flaccus.

– To zginiesz za pięć pacierzy, mechanizm został już nastawiony – Sclavus ani przez chwilę nie przestał się uśmiechać. – Nie próbujcie też stąd wychodzić, zaminowałem waszą windę i schody awaryjne.

– Łżesz – powiedział blondyn, ale bez większego przekonania.

– Możecie zajrzeć do torby. Byle ostrożnie, bez potrząsania.

– Zobacz, Claudio – Ammianus postanowił wyręczyć się dziewczyną.

– Jest tu jakiś cholerny mechanizm – powiedziała delikatnie rozchylając brzegi torby – z pulsującym światełkiem…

– Czy mógłbym teraz usiąść? – spytał Leontias. – Jestem trochę zmęczony. I może kolega raczyłby odłożyć to niebezpieczne narzędzie.

– Rozwalę ci łeb! – ryknął Flaccus.

– Akurat to mało konstruktywny sposób popełniania samobójstwa. Jeśli wy zaraz nie zaczniecie wypełniać moich poleceń, ładunek wybuchnie. Wyzwoli się toksyczny gaz thanatyn, który najpierw paraliżuje, potem zabija. Wybuch nastąpi – rzucił okiem na wiszący chronometr – za cztery pacierze. A tylko ja potrafię to wyłączyć. Więc jak chcesz strzelać…

– Strzelaj, Flaccusie! – zawołała Claudia. – On blefuje! Nikt nie idzie dobrowolnie na śmierć…

– Ależ ja nie zamierzam umierać! Jeśli zajrzałaś do torby, musiałaś widzieć pustą fiolkę, zażyłem antidotum, mój krwiobieg nie przyjmie trucizny…

Flaccus nadal nie opuszczał repetera, ale Ammianus powstrzymał siccara.

– Chwileczkę. A jeśli mówi prawdę?

– Co za cholerny chojrak – wybuchnął Flaccus. – Nie wierzę mu!

– No to poczekajmy… – wtrącił się Leontias. Zostały niecałe cztery pacierze.

– Dobra, poczekajmy – ironicznie podchwyciła dziewczyna.

– Bardzo jestem ciekawy, ile dostał mecenas za wyniesienie się na trzy dni z biura i przyjęcie was na służbę? Sądząc po opaleniźnie kolega Flaccus jeszcze niedawno musiał być w tropikach, obstawiałbym Equatorię. Wiedzieliście, że ktoś was rozpracowuje, dlatego uwalniając Flaccusa z carceru liczyliście, że któryś z nas pójdzie jego śladem i wpadnie w pułapkę…?

– Człowieku, nie gadaj tyle, tylko rozbrój to świństwo! – przerwał mu Ammianus.

– Najpierw oddajcie broń!

– Wykluczone! – warknął Flaccus.

– Śmierć po zetknięciu z thanatynem nie jest natychmiastowa – cierpliwie tłumaczył Leo. – Konanie bywa długie i bolesne.

– Łżesz, gnojku!

Gwałtowny wybuch targnął pomieszczeniami officium, ze ścian i półek posypały się bezcenne bibeloty. Personel padł na dywan kryjąc głowy w dłoniach.

– Zdaje się, że nie mamy już windy – zauważył Sclavus nie ruszając się z fotela. – A nam tu, w tablinum, został jeszcze jeden pacierz.

– Dobra – krzyknął Flaccus, ciskając broń na ziemię. – Jestem zawodowcem, a nie męczennikiem.

– Państwa kolej, moi drodzy – rzekł Leo otwierając torbę. Odczekał, aż Claudia i Ammianus wykonają polecenie. Z ulgą przyjęli trzask przełącznika.

– Wyłączone? – upewniał się asystent.

Flaccus chciał się schylić po swoją broń, ale Sclavus kopniakiem wyrzucił ją z tablinum.

– Bynajmniej, sprezentowałem wam jedynie następne pięć pacierzy. – Podniósł porzuconego króciaka complementarki. – Chciałbym się dowiedzieć, gdzie Darni.

– Zabrali go – mruknął Ammianus. – Uprzedzono nas, że ktoś może iść jego śladem. Mieliśmy więc poczekać.

– Rozumiem – Leo bawił się magazynkiem króciaka. – Jak go zabrano?

– Wiropłatem. Na dachu jest lądowisko – powiedziała Claudia.

– Dawno?

– Dwie godziny temu.

– Kto?

– Nie znamy tych ludzi – powiedział Flaccus. – Wszyscy zostaliśmy tylko wynajęci. Nie wiemy, przez kogo. Nie pytamy, po co.

– Ty musisz wiedzieć! – Leo zwrócił się do wymoczka. Ten jednak rozłożył ręce.

– Otrzymywałem rozkazy wyłącznie przez pośredników. Nie interesowałem się, kto za tym stoi. W naszym fachu im mniej się wie, tym dłużej się żyje.

– Jakie to były polecenia?

– No, inwigilacja dottora Darni, kiedy pojechał na Equatorię…

– Dlaczego poszliście z Lucjuszem do Kaliope?

– Powiedziała nam o tobie – Flaccus odpowiadał równie gorliwie jak pozostali, nie przestając zerkać na chronometr. – Poza tym okropnie bała się Januaria i prosiła nas o ochronę.

– Rozumiem, następna sprawa, czy to wasz człowiek śledził mnie w knajpie "Jaja Dinozaura"?

– "Jaja Dinozaura"? – popatrzyli po sobie z autentycznym zdziwieniem.

– A co wiecie o klawiszu z Nadrzecznego Carceru?

– Nie… nie znam sprawy – głos Ammianusa tym razem brzmiał szczerze.

– Dobrze, zatem przejdźmy do najważniejszego. Kto jest waszym zleceniodawcą?

Cisza.

– Cóż, pozostaje mi przeprosić was za zabranie czasu – Leontias pieczołowicie ustawił swoją torbę na stoliku i ruszył ku drzwiom. – Za okno tego nie wyrzucicie, bo szyby pancerne i hermetyczne. Zresztą wystarczy nawet niewielkie poruszenie… A czasu zostało malutko. Trudno… – Tyłem wycofał się do drzwi.

– Chwileczkę, zaczekaj – zatrzymał go Ammianus – Chcesz się chyba dogadać. Zatrzymaj więc to paskudztwo.

– Najpierw informacje. Kto jest tym pośrednikiem? I nie próbuj mnie zwodzić, by zyskać na czasie.

– Znam tylko jego pseudonim.

– Jaki?

Wymoczek przełknął ślinę.

– Chciałbym najpierw otrzymać gwarancję, że jeśli powiem…

– W porządku, jeśli powiesz, uratujesz życie. I tak nie będzie ono wiele warte.

– Myli się pan. Ja też kalkuluje. Jeśli pan ich załatwi, to mnie to urządza. Nie będą mogli nic mi zrobić. Przecież ja jestem tylko wynajęty. Wziąłem zaliczkę. A śmierć zleceniodawcy rozwiązuje umowę.

– Dobrze, ale o jakiej gwarancji myślisz, Ammianusie?

– O pańskim słowie honoru.

– Czyżby? Wierzysz w coś takiego jak honor?

– W pana przypadku wierzę – uśmiechnął się blado. – Różnica generacji. Pan należy do wymierającego gatunku rycerzy. My nie.

– W porządku, ma pan moje słowo. A więc pośrednik?

– Kazał nazywać się Febus.

– Słoneczko, nieźle! Coś jeszcze?

– Nigdy nie widziałem go osobiście. Kiedy rozmawiamy przez fonik, włącza zniekształcacz głosu.

– Jak się komunikujecie?

– Gdy ma polecenia, dzwoni. Ja mogę jedynie zostawić informację z prośbą o kontakt. Lub meldunek.

– Gdzie?

– W redakcji "Błękitnego Raptularza" u libratorki Pinetty.

– Zadzwonisz teraz do tego "Raptularza". – Leontias jeszcze raz przestawił zapalnik wywołując ulgę na twarzach całej trójki. – Miałeś przecież zameldować o zlikwidowaniu mnie. Jak powinien brzmieć pozytywny meldunek?

– Pozew oddalony.

– A hasło?

– Ikar. Odzew Minotaur… Z tym, że te słowa powinny być ukryte wewnątrz wypowiadanego zdania.

– Doskonale, sprawdzimy. A potem jeszcze trochę poczekamy.

– Na co?

– Na reakcję. Jeśli przybędą tu jacyś goście, znaczy, że skłamałeś. I właśnie umierasz. Dzwoń…

Gdy Ammianus trzęsącymi dłońmi wybierał właściwe numery, Sclavus wziął do ręki mównik.

– Pan będzie mówił? – zaniepokoił się asystent.

– Ja. Hasło Ikar. Odzew Minotaur. Nieprawdaż?

– Hasło Dedal, przejęzyczyłem się – poprawił wymoczek.

Zabrzmiał hymn sztabu wyborczego Cedrusa i odezwał się głęboki alt.

– Słucham, "Błękitny Raptularz".

– Chciałem mówić z libratorką Pinettą.

– Przy słuszku.

– Każdy jest Dedalem swojego losu – wycedził wolno.

– Jeśli nie trafi na Minotaura – padła odpowiedź.

– Pozew oddalony.

– Dziękuję, przekażę…

Rozmowa zaabsorbowała nieco Leontiasa, jednak nie do tego stopnia, by nie zauważyć porozumiewawczych spojrzeń między Flaccusem, Ammianusem a Claudią. Kiedy Leo odkładał mównik, czarnobrewa pochyliła się i gwałtownie szarpnęła za dywanik. Każdy w tej sytuacji musiałby stracić równowagę, atoli Słowianin ułamek sekundy wcześniej podskoczył, a następnie instynktownie przypadł do ziemi. O centymetry minął go dziryt górali orelskich ciśnięty przez Flaccusa. Leontias nie miał wyboru. Dwa klaśnięcia króciaka. Obaj najemnicy osunęli się jak szmaciane lalki.

– Chciałem dotrzymać słowa – powiedział wpatrując się w gasnące oczy Ammianusa. Claudia, bielsza niż gipsowa Niobe, stała nieruchomo pod ścianą. Przymknęła oczy, czekając na śmierć.

– Pozwól ze mną, nerito – rzekł Leo pociągając ją w stronę windy. – I nie drżyj. Kobiety zabijam tylko w ostateczności. Nie chciałbym natomiast prowadzić zbędnych dyskusji z waszymi portierami lub parkingowymi…

– Ale bomba? – wykrztusiła. – Przecież zaminowałeś…

– Trochę dymu, trochę huku. Przecież jeśliby doszło do prawdziwej detonacji, mielibyśmy na głowie całą obsługę wieżowca i połowę służb miejskich Florentyny.


Octavia postawiła tackę z naparem i dyskretnie opuściła zefiriańskie atrium. Cedrus podsunął Ruffixowi czarę ze słodziwem, ale ten podziękował ruchem ręki. Mimo późnej pory szef sztabu miał na policzkach czerstwe rumieńce, a oczy płonęły mu energią. Natomiast Cedrus zapadnięty w niszy fotela wyglądał wręcz staro. Nerwy? Ruffix miał nadzieję, że nie zawiodą w decydującym momencie. Od przejęcia władzy dzieliły ich godziny.

Porozumiewali się wzrokiem. Ruffix wprawdzie przysięgał, że w pomieszczeniu nie może być żadnych podsłuchów, ale czy można mówić o jakiejkolwiek pewności w czasach tryumfującej miniaturyzacji?…

– Widziałem się dziś z Marcellisem i załatwiłem ważną sprawę – powiedział Quintus. – Uzgodniliśmy z prefektissimusem, że od jutra zaczniesz przejmować jego obowiązki.

– Od jutra!? – zielone oczy Ruffixa zwęziły się.

– Konkretnie, jeszcze przez trzy dni Markus zachowa zwierzchnictwo nad manipułami specjalnymi, ale ty już od dziś możesz zapoznawać się z archiwami i strukturą officjów. W końcu idzie o wybór na stanowiska sprawdzonych ludzi.

– Oczywiście.

– Sam przejrzałem pobieżnie ważniejsze regestry – archiwum Penetratoriatu Ekumeńskiego, Wandalijskiego… To fascynujące nawet dla takiego laika jak ja, a co dopiero dla zawodowca.

Ruffix pociągnął naparu i dość nieokrzesanie popłukał nim zęby.

– Ale wszystko idzie zgodnie z harmonogramem? – spytał wypluwając płyn do alabastrowej konchy.

– Ani szybciej, ani wolniej. W sam raz.

Szef sztabu otarł usta i wyszedł, miał jeszcze sporo spraw do załatwienia.


Claudia jako zakładniczka nie sprawiała trudności. Posłusznie zjechała do podziemi wieżowca, mijając ochroniarzy posłała czarujący uśmiech i bez słowa wsiadła do olimpiona.

– Co zamierzasz ze mną zrobić? – zapytała, kiedy znaleźli się już na drodze.

– A co proponujesz, miłośnienie czy rozmowę o filozofii neojońskiej?

Zrobiła obrażona minę i zacięła usta. Sclavus dobrze znał ten typ kobiet, pozornie tajemniczych i równie pozornie wykształconych. Bardzo szybko oszacował ją jako profesjonalną agentkę, w dodatku zimną lesbijkę, czującą pogardę do całego świata stworzonego przez Boga, podobno mężczyznę. Właściwie powinien ją zabić, jednak ciągle odczuwał skrupuły.

Na wielkim parkingu przy viafaście porzucił zarekwirowany pędnik i uchyliwszy tylną klapę, by zapewnić właścicielowi dopływ powietrza, pożyczył sobie innego nie rzucającego się w oczy grata.

Przez godzinę sunęli zieloną wyżyną, gdzie śród jezior, gajów owocowych i spływających ze stoków winnic pobłyskiwały białe ściany nobilitackich villi. Później Leontias skręcił w krętą boczną drogę prowadzącą na szczyt wzgórza, za którym rozpościerał się rejon bagien i mokradeł zwany Wielką Ostoją Natury. Ukradziony pędnik zepchnął do jednego z wulkanicznych bajorek mając nadzieję, że przyroda szybko upora się z metalową karoserią. Około milli przeszli pieszo. Claudia zdjęła koturnowe buciki i szła rzucając na lewo i prawo ponure spojrzenia. Tak dotarli do większego stawu, gdzie w gęstwinie wodnych prętaczy Leo odszukał łódkę… Complementarka pobladła.

– Chcesz mnie utopić, siccaro?

Zignorował pytanie. Dziarsko powiosłował ku wyspie zieleniejącej na środku jeziora. Wnet ukazał się drewniany pomost, a na nim grubasek-okularnik, łowiący ryby za pomocą sznurka owiniętego wokół ramienia.

– Uważaj, Gurusie, na rybowęże, są bardzo zdradliwe – powiedział Słowianin.

– Ale zjadliwe, dwa już czekają w koszyku na kolację. Dia strasznie się o pana niepokoiła. – Ech, te baby… – dopiero teraz spostrzegł Claudię. – A ta domina to kto?

– Nasz więzień – Leo uśmiechnął się. – Zawsze chciałeś mieć jakieś niebezpieczne zadanie. Oto i ono.

– Co mam z nią zrobić? – Gurus z zainteresowaniem oglądał czarnobrewą.

– Pilnować. To żyjątko jest dosyć niebezpieczne.

W domku rybackim znalazł się odpowiedni sprzęt, Claudia została skuta małymi eleganckimi kajdankami, a Gurus dostał do obrony jej własnego króciaka.

– Mam nadzieję, że poradzisz sobie z nią do mego powrotu – powiedział Sclavus kierując się do ukrytego w szopie omnivanta.

– Już wyjeżdżasz, szefie, nie zobaczysz Dii? Będzie wściekła i całą złość wyładuje na mnie.

W tej samej chwili sprawa okazała się bezprzedmiotowa. Rozległ się tupot bosych stóp i zdyszana Herrianka wpadła w ramiona Leontiasa pokrywając go pocałunkami.

– Leo, mój Leo, mój Leo!

Gurus zażenowany odwrócił głowę. Complementarka z officium Tarantiona przyglądała się scenie w milczeniu.


Sztab Elekta nadal mieścił się w Hostelu Asilium. Około nony rozpoczęło się tam przyjęcie dla mediaferrantów zjeżdżających już na ceremonię zaprzysiężenia. Poza Cedrusem pojawiła się praktycznie cała śmietanka "Niebieskich": ProNavigator Longinus, Lucjusz Gnerus, Marek Ursin. Oczekiwano przybycia Ruffixa z Castrum Goliathum.

Wyposażony w doskonale podrobioną plakietę wandalijskiego correspondansa, przygarbiony Sclavus w siwej peruce nie rzucał się w oczy w tłumie gości. Nie zwrócił nań uwagi Ursin ani żaden z doskonale wyszkolonych agentów ochrony. Popijając gorzkawą vinissę i skubiąc najrozmaitsze specjały Leontias bez większego trudu zlokalizował Pinettę. Wielkobiusta complementarka królowała na stoisku "Błękitnego Raptularza". Uśmiechnięta, zerkająca życzliwie spoza grubych szkieł niewiasta wyglądała na istny ekstrakt przychylności dla każdego mężczyzny. Jeśli Claudia kojarzyła się z południowym lądolodem, to Pinetta przypominała raczej rodzinne wczasy na Equatorii.

Leontias zachowywał się jak typowy prowincjonalny pismak, olśniony urodą libratorki. Parokrotnie zaglądał na jej stoisko, wypytywał o detale kampanii, które nie mogłyby zainteresować nawet pracownic wandalijskiej garkuchni. Wypili wspólnie parę czarek vinissy i w którymś momencie Sclavus tak zadomowił się w "Błękitnym Raptularzu", że sam zaczął rozdawać materiały medialne.

– To jest miejsce służbowe – usłyszał naraz nieprzyjemne syknięcie poparte mocnym chwytem rosłego ochroniarza w błękitnym uniformie. Leo, choć nie ułomek, na jego tle wydawał się drobniuteńki.

– Ale ja tylko pomagam… – rzekł czując się jak wyrywana marchewka.

– Bardzo dziękujemy – warknął osiłek. – Wyrażam się chyba jasno?

Słowianin lekko zataczając się opuścił Błękitny Zakątek. Minął perystyl z ognistą fontanną i skręcił do małego barku utrzymanego w stylu żeglarskim. Zamówił szklaneczkę hiry, najlepszy środek wymiotny. Nawet markowanie picia ma swoje granice. Sączył wolno napój, gdy nagle kotara zasłaniająca przejście do cubikulów służbowych zafalowała.

– Prima. Casetta 635 – usłyszał zmysłowy szept Pinetty.

Pozostały mu trzy hory. Nie tracąc czasu opuścił "Asilium" i w pół godziny później znalazł się opodal knajpy "Jaja Dinozaura". Instynkt podpowiedział mu, że musi być to lokal pod specjalnym nadzorem. Z gazety wiedział już o wyłowieniu z rzeki ciała gadatliwego włóczęgi, który uraczył go tyloma cennymi informacjami.

Z automatu naprzeciw knajpy wybrał numer 679-22-354. Gdy ktoś uniósł słuchawkę, rzekł: – Zastałem ciotkę Zytę?

– Poszła do apteki po stymulanty – padła odpowiedź.

– Tu C-II-CXI.

– Moment zaskoczenia… Chwila ciszy. Wreszcie zabrzmiał kobiecy głos: – To pomyłka…

– Słuchaj, malutka – rzucił chrapliwie. – Pogadajmy. Wiem od kumpla wszystko. – Zlustrował ulicę, zza rogu wyłonił się facet pękaty jak beka w nieprawdopodobnie barwnej tunizie. – Za chwilę będę przechodził koło "Jaj Dinozaura". Noszę krótką tunizę w złoto-czerwone rosynie. Niech ktoś wyjdzie ze mną pogadać. I żadnych numerów.

Oparty o szkarpę czekał. Wielokwiatowy grubas minął wejście do popiny i wolno schodził w stronę portu. Czyżby prowokacja się nie udała? Ale nie. Już z knajpy wynurzył się niewielki facet o aparycji szczura i ruszył w ślad za oddalającą się tuniką… Leontias ruszył za nim. Gdy mijali ciemnawą bramę, gwałtownym szarpnięciem wciągnął szczurka w głęboki cień. Czekała go zajmująca rozmowa.


Minęło pięć pacierzy po primie. Pinetta w cienkim peplum krążyła po casettce (wielopokojowym apartamencie dla nowożeńców) i zerkała na chronometr.

– Przyjdzie, nie przyjdzie…?

Zadźwięczał fonikon.

– Dobry wieczór, domina, tu twój niezdarny współpracownik ze stolika informacyjnego – wydała czarujące westchnienie ulgi. – Niestety, dziś do ciebie przyjść nie mogę. Ale może jutro wpadniemy gdzieś razem na napar do term?

– Nie wiem, czy jutro będę miała czas – odpowiedziała chłodno. Jej chłód byłby zapewne jeszcze większy, gdyby wiedziała, że niedoszły kochanek, tym razem jako śniady i ciemnowłosy Equatoriańczyk, znajduje się w przezroczystym fonokubiku na patio VI poziomu, z doskonałym widokiem na cały korytarz i dzięki elektronicznej przystawce może podsłuchiwać wszystkie rozmowy wychodzące z jej apartamentu.

Minęły ledwie trzy pacierze, a z casettki Pinetty wysunęło się dwóch drabów, których jako żywo nie powinno tam być podczas eroschadzki. Minęli fonokubik nie zwracając uwagi na Equatorianina, żywo gestykulującego podczas rozmowy, z temperamentem właściwym ludziom spod równika.

Tymczasem Pinetta opuszczona przez ochroniarzy sięgnęła po fonikon. Aparatura podsłuchowa wskazała, że zadzwoniła pod numer wewnętrzny 1891. W maleńkiej słuchaweczce w uchu Leontiasa zabrzmiało męskie "Ave" i zaraz potem ciepły głos libratorki.

– Febus? On wycofał się z wizyty. Może to nie ten człowiek.

– Przeciwnie. Fakt, że zrejterował, dowodzi, że jest ostrożny i niebezpieczny. Bądź ostrożna. Czekaj na kontakt.

Leontias uśmiechnął się. Wcześniej pomagając na stoisku znalazł broszurę z wykazem fonikonów hostelowych. Numery powyżej 1500 należały do aparatów przenośnych wypożyczanych gościom. Zadzwonił do recepcji.

– Jakiś gość zostawił w górnej palarni fonikon numer 1891 – powiedział z lekką pijacką czkawką. – Komu mam to oddać?

Chwilę później znał już nazwisko Febusa – Ruffo Ruffix.

Загрузка...