9. KRAJ LAT DZIECINNYCH

Najwcześniejsze wspomnienia Gurusa przypominają kompozycję świateł i zapachów. Rozsłoneczniony ogród położony na skraju miasteczka, sklepik, w którym obok czekoladopodobnych krążków wydawanych na kartki staruszka ekspedientka częstowała go karmelkami, to wreszcie poczucie bezpieczeństwa i wzajemnej życzliwości, ojciec, matka, dziadek. Czy ktoś od zawsze zamieszkujący klatkę wie o tym, że żyje w klatce? Nim poszedł do szkoły, nie wiedział nawet, że jest synem zniewolonego narodu. A i potem nie powinien się tego domyślać. Wedle tego, co mówiły obraźniki, koine ekumeńska miała być przecież matką wszystkich narodów: Greków, Wenedów, Herrian i Bosporańczyków.

A przecież jak długo mógł nie zauważyć, że ludzie znikali? Jednego wieczora jeszcze pili i śpiewali w ogródku, a następnego ranka mógł zobaczyć za płotem zupełnie nowych sąsiadów. Którejś nocy, miał wtedy już 10 lat, z domu naprzeciwko posłyszał krzyk straszny i ciche strzały z broni pneumatycznej. Przez szczelinę w żaluzji widział, jak do czarnego pędnika wrzucano podłużne worki.

– Co się stało z państwem Glaukonami? – spytał nazajutrz babci.

– Wyjechali – odpowiadała staruszka, ale dziwny śmieszny tik poruszał jej pomarszczoną twarz.

– Nie wiesz, co im robią? – zaśmiał się zapytany starszy chłopak z sąsiedztwa, Zeno syn Zenosa podefora z Szarej Straży, który jako jedyny z całej ulicy chełpił się żuciem zakazanej ginny. – Czyszczą…! Co, nigdy nie widziałeś, jak się tępi robactwo?

Gurus był wstrząśnięty. Znał dobrze aptekarza Glaukona, jego żonę Aspazję, a starsza z córek bardzo mu się podobała. W niczym nie przypominali insektów. Ta kwestia nie dawała mu spokoju, poszedł więc z nią do ojca… Ów śmiertelnie przeraził się pytaniem.

– Twój kolega żartował – mówił jąkając się. – Państwo Glaukonowie zostali zatrzymani do wyjaśnienia w związku z podejrzeniem, że sprzedawali trucizny…

Do matki wolał się nie zwracać, wiecznie zapracowana i przemęczona (miał czwórkę rodzeństwa), oddana wyłącznie rodzinie, zdawała się nie zauważać świata zewnętrznego. Lepiej rozmawiało się z dziadkiem. Stary marynarz znał mnóstwo zabawnych historii. I poziomem odwagi różnił się od swego zięcia. Owszem, zalecał ostrożność wobec obcych, ale zarazem unikał płaszczenia się przed władzą. Ani on, ani babcia nie chodzili do świątyni Arymana, a przeciwnie – palili w domu świeczki przed starą ikoną Matki Syna. Wieczorami lubił opowiadać o dawnych czasach, kiedy Wenedia była jeszcze samodzielnym krajem wolnych żeglarzy i rzemieślników. Nie chciał mówić, w jaki sposób tamten złoty czas minął. – Kiedyś się dowiesz – obiecywał.

Pewnego dnia zamknięto sklepik na rogu, a niewidzialna ręka wymalowała na jego ścianie napis "śmierć spekulantom". Gurus w żaden sposób nie mógł wyobrazić sobie staruszki częstującej go cukierkami jako krwiożerczej spekulantki…

– Miała syna zdrajcę – poinformował go Zeno, syn Zenosa. – Wykryli siatkę w diecezjalnym strategiacie, działali na rzecz Archipelagu. Zbrodnicza hołota!

Gurusowi trudno było zrozumieć, dlaczego wina syna obciążyła matkę. Naraz zaczął się bać o swoją rodzinę. Jego strach nie uszedł uwadze Zena.

– Nie bój nic, wam nic nie grozi…

Długo nie wiedział dlaczego. Aż pewnego dnia jakaś dziewczyna w kłótni rzuciła mu w twarz: "Ty synu kapusia". I wtedy dotarło do niego. Zrozumiał, czemu jego ojciec nie ma przyjaciół, czemu, gdy wchodzi do taverny, cichną rozmowy, skąd się biorą wyższe niż u innych przydziały kartkowe. Czemu co dwa lata jeżdżą nad morze, a jego rodzice, mimo że z pochodzenia Wenedzi, są zapraszani na bale doroczne pod Portyk Arymana… Pharo Polinejkos był zawodowym delatorem!!! Gurus strasznie przeżył to odkrycie, chciał się nawet zabić. Tyle że wybrał śmierć głodową. Po paru godzinach zapłakanego na stryszku odnalazł dziadek. Długo nie mógł chłopca uspokoić. Wreszcie zapytał:

– Czy myślisz, że ludzie dobrowolnie wybierają sobie rolę? Twój tata znalazł się kiedyś w sytuacji bez wyjścia. Jak dorośniesz, sam ci powie. Mógł zginąć, narazić was wszystkich albo… Więc wziął ten krzyż. I idzie. Dla was. Dla nas.

Przez cały rok Gurus żył z tym cierniem w sercu. Całą energię poświęcił nauce. A raz w tygodniu wraz z dziadkiem palił świeczki przed ikoną Matki Syna i modlił się.

Jeśli Pharo łudził się, że może ujść swemu przeznaczeniu, grubo się pomylił. Zimą 1500 roku wkrótce po śmierci babci Ananke weszła i w jego progi.

Gurus obudził się w środku nocy. Zdziwiły go podniesione głosy dochodzące z piwnicy. Siostry spały. Starszych nie było. Ostrożnie zszedł po glinianych schodach. Kłócono się ostro. Najdziwniejsze, że dziadek w sporze tworzył wspólny front z matką.

– Na co wy mnie namawiacie – mówił Pharo jąkając się, prawie plącząc. – Chcę tylko was ocalić.

– Nie jestem pewny, czy ocalisz – kontrował dziadek. – Jeśli żądają pełnych list Wenedów, znaczy planują deportacje, jak w osiemdziesiątym pierwszym. Całe Lusticum wylądowało wtedy na lądolodzie Hiperborei, mnie jakoś to ominęło, służyłem na morzu, ale nigdy nie próbowałem wracać w rodzinne strony. Pamiętaj, Pharo. Zrobisz brudną robotę, to wyślą cię ostatnim transportem. Nie znasz ich?

– O Panno Mario – jęknęła matka, którą zawsze uważał za zagorzałą sarymanistkę. – Co więc robić?!

– Uciekać. Mamy rodzinną przepustkę upoważniającą do wyjazdu nad morze. Zdobędę świeży stempel.

– I co dalej, wpław na Archipelag? – pytał ojciec.

– Przed laty sam szykowałem się do takiej wyprawy. W jaskini mam ukrytą łódź. Wykorzystując zimowe prądy mamy pewne szanse dotarcia na wyspy…

– Sądzisz, tato, że nikt nie znalazł przez ćwierć wieku tej łodzi – wahała się matka.

– Nie zawadzi sprawdzić, Kseniu. Wyjedziemy legalnie, nie uda się, równie legalnie wrócimy.

– Ale moje zadanie? – jęknął ojciec. – Listy mają być gotowe za trzy dni. Nie dadzą zgody na wyjazd.

– Zawierz świętemu bałaganowi, który nie oszczędza nawet Szarej Straży, inny eforat decyduje o podróżach, inny o deportacjach.

– Zabiją nas.

I wtedy dziadek powiedział zdanie, którego Gurus Pharonikos nigdy nie zapomni: "Są rzeczy dużo gorsze od śmierci, kochani". Struchlały, zastanawiał się, jakie to rzeczy. I czy w związku z tym powinien modlić się do Jedynego, Dziewicy Marii czy do Szatana?


Cóż mogło urodzić się ze strzępków różnych wiar i kultur przywiezionych przez transferowców? Migrowały przecież wspomnienia, a nie święte księgi. Te odtworzono dopiero w "Jednej Ewangelii" i "Skróconym Testamencie". W okresie wczesnym dość swobodnie mieszały się pierwociny chrześcijaństwa – we wszystkich możliwych odmianach – ze szczątkami politeizmu Rzymu i Grecji. Pojawił się i szybko obumarł kult Izydy i Wielkiej Macierzy Bogów, mitraizm i druidyzm. Na niżu ekumeńskim trochę dłużej krzewił się zoroastryzm.

Jeśli ostatecznie na Archipelagu wiara w Jedynego stała się motorem ludzkiej aktywności, bowiem w życiu doczesnym szukano potwierdzenia niebieskich planów wobec człowieka, w Ekumenie zrazu dominował chrześcijański mistycyzm, z Bogiem rodem bardziej ze Starego niż Nowego Testamentu. Fatalizm i rozwinięta apokaliptyka okazała się bliższa sercom tamtejszych chrześcijan. Tamże, w centralnych prowincjach, już w VII wieku nastąpiło zaskakujące utożsamienie Boga Ojca z perskim Ormuzdem, Szatanowi przypadła niewdzięczna rola Arymana.

W VIII wieku myśliciele ekumeńscy spisali zasady manichejskiego dualizmu. Świat realny był, ich zdaniem, równorzędną sumą Dobra i Zła, zbiorową kreacją Boga i Szatana. Ponieważ ich siły uznano za wyrównane, człowiek został sprowadzony do roli bezwolnej kostki w grze potęg. Mógł jedynie czekać na wynik gigantycznej rozgrywki. Czyż zresztą sam exodus z Ziemi nie stanowił potwierdzenia tezy o igraszkach Mocy z człowiekiem zabawką?

Nieśmiałe próby dowartościowania ludzi podejmowane w XI wieku przez humanistycznie nastawionych mnichów z góry Taphos zostały zdławione podczas kampanii monachoklastów.

Oczywiście, oficjalnym kultem otaczano Pana Dobra. Wobec Szatana jednak nie ukrywano objawów szacunku. Aryman był istotą podłą, ale wpływową, toteż pod podłogą każdej świątyni istniała mała krypta dla antyofiar, gdzie każdy mógł diabłu zapalić ogarek i pochwalić się złymi uczynkami. Z czasem interpretatorzy nawet śmierć Chrystusa poczęli przedstawiać nie jako dobrowolne odkupienie, lecz sukces Arymana, pragnącego przeszkodzić w realizacji Galaktycznego Królestwa. Zali fakt, że aż trzy dni potrzebował Bóg na reanimację Syna, nie dowodził siły Władcy Ciemności?

Nie nastrajało to ekumeńczyków optymistycznie. Jakże ludzkie życie nie miało być koszmarem, jeśli nie można było wykluczyć, iż u kresu Czasu na Sądzie Ostatecznym przewagę może zyskać Szatan?

Satanizm nie jest w dziejach kultur zjawiskiem rzadkim. Atoli sekta uformowana w górzystej Nikei dość radykalnie różniła się od innych mrocznych kultów. W pierwszej połowie XIV wieku prorok Lizander Nikejski sformułował teorię Wielkiej Uzurpacji. Szatan Aryman nie stanowił wedle niej wcale kwintesencji Zła, był przedwiecznym Dobrem, tyle że wyzutym z należnych mu praw przez Ormuzda. Biblię uznano dziełem zmanipulowanym. Naprawdę to Czarny stworzył wszechświat, a Biały odegrał w tym dziele jedynie rolę asystenta. I mimo pozorów dobroci Biały Partner był w istocie zgorzkniałym, zawistnym, chciwym pochlebstw starcem. Czarny, który stworzył mężczyznę, a na pewno kobietę, chciał obdarzyć ludzi nieśmiertelnością i wszechwiedzą, Biały wygnał ich z raju. Zadbał też, mimo walki Czarnego o dostęp człowieka do wiedzy absolutnej, o zagwarantowanie sobie monopolu informacyjnego (drzewo wiadomości Dobrego i Złego to pierwszy biocompter encyklopedyczny). Aryman stworzył również pierwsze miasto dobrobytu, libertyńską Sodomę. Niestety, pruderyjny Ormuzd utopił ją w morzu ognia i siarki… Słowem: Czarny tworzył i wyzwalał, Biały psuł i niewolił. Czymże bowiem było osławione Dziesięć Przykazań, jak nie pierwszym pozbawieniem człowieka wolności? Tak zwane Księgi Święte – twierdzili arymaniści – zatarły wiele szczegółów dotyczących ormuzdowego "zamachu stanu". Nadużywając ufności partnera za pomocą nastawionych konformistycznie demonów niższego rzędu, tzw. aniołów, Biały przejął władze nad Kosmosem i obwołał się Panem wszelkiego stworzenia. Jednocześnie przywłaszczył sobie wszelkie dokonania Czarnego. Poszło mu tym łatwiej, że wcześniejszymi manipulacjami genetycznymi nadał ludziom kształty nie boskie, lecz małpie, ergo rogata, koźlonoga sylwetka Arymana poczęła napawać ich odrazą.

Zdaniem Lizandra transfer Wybranych na arkadyjską Inną był pomysłem Arymana, który tam miał stworzyć przyczółek Wielkiej Zmiany, dlatego akcję przeprowadził anonimowo, a Ormuzd nie mógł jej do końca kontrolować. Decydujący bój miał się rozpocząć "gdy 666 dwakroć przeminie". Prosty rachunek wskazywał na rok 1332 (arymanistom nie przeszkadzało, że chronologia opierała się na dacie narodzin Chrystusa). W każdym razie w dniu peryhelium, gdy słońce świeci najsłabiej, spadł mrok na wróża. Zaniewidział, jego oczy pokryły się czarnym bielmem, ale otwarły się przed nim wrota prawdziwego – arymanowego – świata wiecznego dobroczynnego ognia. Nie ma dowodów historycznych na to zdarzenie, nie wiadomo nawet, czy Lizander istniał, czy też "6 czarnych ksiąg" jest kompilacją wielu wcześniejszych prac. Kulty satanistyczne istniały znacznie wcześniej, zaś sformalizowane komórki arymanistów pojawiły się dopiero w ćwierć wieku później.

A potem znalazł się Lizander II, lekarz, trochę mag, niektórzy utrzymują, że współpracownik tajnej policji. Nadał on arymanizmowi wymiar społeczny. Panowanie Ormuzda nazywał łańcuchem krzywd, kłamstw i wyzysku. Zwrócenie się do Arymana miało przynieść równość i wyzwolenie człowieka z niewoli ducha oraz pieniądza. Wizja ta pociągnęła intelektualistów i nędzarzy. Doskonale wykorzystywała bowiem ułomność natury ludzkiej, w której zawiść bywa silniejsza od solidarności.

Ekumena nie była krajem demokratycznym, toteż basileusowie będący zwierzchnikami Kościoła nie chcieli konkurenta Szatana. Lizander II po ledwie paru latach działalności został pojmany. Dowodów przestępczej działalności było aż nadto: herezja, opór wobec władzy, składanie ofiar z ludzi…

Egzekucję wyznaczono na 13 śniegula 1421 roku. Ściągnęła ona blisko milion gapiów na Agorę Nikejską. Po nieurodzajnym lecie i przegranych bojach na froncie wandalijskim władca postawił na igrzyska. Zachowało się wiele relacji z przebiegu ówczesnych wypadków.

Tak opisał zdarzenie "Raport Anonima", który po jakimś czasie ujrzał światło dzienne w prasie Archipelagiańskiej:


Usadowiony na szczycie dziewięcioramiennego kandelabra, miałem pod sobą morze głów, żywioł wzburzony, nieobliczalny… Niczym białe bałwany połyskiwały kapelusze kapłanów lub zieleniły się wyspy mnisich zawojów. Agora Nikejska ma kształt nieregularnego rombu. Od południa zamknięta kaskadą Starych Pałaców z czerwonej cegły, z pozostałych stron obramowana jest przez nowsze insule czynszowe. W onym dniu nie brakowało tam nikogo. Siwowłosi starcy mieszali się z dziatwą szkolną, chlamidy arystokratów czerwieniły się jak heliony wśród szarych chitonów demosu.

– Przypuszczałeś kiedykolwiek, że będziesz świadkiem równie barbarzyńskiego widowiska?- zakrzyknął do mnie Vito, reporter popołudniówki florentyńskiej, uczepiony sąsiedniego ramienia ogromnego kandelabra.

– Obawiam się, że nadając rozgłos egzekucji niepotrzebnie stwarzają szatańskiego męczennika.

– Nie znasz Greków? To są duże, trochę zapóźnione dzieci. Kochają takie igrzyska. Podobno już rozeszła się plotka, że Aryman przybędzie osobiście uratować swego emisariusza…

Rozległy się trombule i zaległa cisza – tak głęboka, żem słyszeć mógł bębniące po wyniosłym pomoście kroki skazańca i jego oprawców. Kilka kobiet osunęło się zemdlonych. Lizander II już z samego wyglądu przypominał Księcia Piekieł. Niski, garbaty, z haczykowatym nosem, był jak maszkary ze starej bazyliki w Appolonii… Gdy rozglądał się wokół, ludzie zasłaniali twarze. Jego pałające oczy miały ponoć straszliwą moc. Wierzono, że nawet mleko zsiadało się w piersiach karmiących matek…

Spojrzenia nasze skrzyżowały się. Na moment uczułem dojmujący chłód, docierający lodowatą klingą aż do dwunastnicy. Gdyby nie zapobiegliwość, która kazała przypiąć mi się pasami do kandelabra, mógłbym spaść w tłum. Niebo onego ranka było przeraźliwie niebieskie, bezchmurne. Odległa tarcza słoneczna oświetlała miasto bez żaru.

Patrząc przez okuloscop widziałem, iż skazaniec zachowywał się z godnością. Nie stawiał oporu. Wszedł na szafot krokiem człowieka absolutnie przekonanego o słuszności sprawy. Może spodziewał się łaski. Uniósł pięści wygrażając tłumowi, który zawył, potem rozgiął szponiaste palce i skierował je ku dołowi, jakby chcąc dobyć z głębin swego antyBoga…

Pierwszy wstrząs ledwie odczuliśmy. Nastąpiło krótkie stęknięcie skorupy, tłum zakołysał się, była to jednak pierwsza fala. Za nią szły następne i następne, wyżej, mocniej, gwałtowniej. Nastało pandemonium. Kandelabr giął się jak trzcina miotana cyklonem. Moi sąsiedzi spadali na podobieństwo oliwek strącanych orkanem… A cóż działo się z tłumem? Wszyscy padli twarzami na bruk. Jednak cała powierzchnia nie tylko dygotała, jęły otwierać się w niej rozpadliny, więc gdy jedni chcieli przetrwać przytuleni do Matki Ziemi, drudzy tratowali ich próbując ujść jak najdalej. Z głuchym hukiem pękło wzgórze pałacowe, a powstała przepaść pochłonęła Monastyr Świętej Trójcy. Czekając śmierci widziałem stuletnie insule rozsypujące się w pył jak zamki z piasku i rozpadającą się niczym makówkę kopułę świątyni pod wezwaniem Przezorności Pana. A potem wyrżnąwszy łbem w jakiś wspornik straciłem przytomność.

Kiedy świadomość wróciła, niebo zasnuwały dymy. Nadal wisiałem w mej uprzęży z pasów. Na opustoszałym placu jak okiem sięgnąć leżały zwłoki potratowanych. Czasem spod stosu ciał dolatywał jęk lub przekleństwo. Wśród ruin krzątali się nieliczni hoplici poszukujący żywych. Z rusztowania zostały resztki. Martwy kat leżał z rękami zaciśniętymi wokół topora i głową roztrzaskaną jakąś belką. Poszukałem ciała Lizandra. Nie znalazłem. Dotarłem do skraju ruin. Ze Starego Pałacu pozostały tylko pylony i brama helleńska. W bocznej uliczce grupka hołoty plądrowała ocalałe mercatoria i składy.

I wydawało mi się, iż słyszę ponad ową agorą śmierci tryumfujący chichot Szatana…


Trzęsienia ziemi nie należały w nomie nikejskim do rzadkości. Polis leżała w pobliżu wielkiego tektonicznego uskoku, okolica obfitowała w wulkany, a w późniejszych czasach sejsmolodzy na podstawie tablic tektonicznych dowiedli, że prawdopodobieństwo wstrząsu tamtej zimy było więcej niż duże. Sam diabeł jednak nie mógł wybrać lepszego momentu. Wstrząs ziemi uruchomił serię wstrząsów społecznych prowadzących do rozkładu dotychczasowych zerodowanych więzi. Głód, wojna i zdemobilizowane żołdactwo dokonały reszty. Wprawdzie Lizander II przepadł, tak jakby go ziemia pochłonęła, ale jego wyznawcy otrzymali niepodważalny dowód, że Aryman jest gotów śpieszyć im z pomocą. Toteż początkowo nieliczna organizacja poczęła się plenić szybciej niż szczurostekowce.

W dekadę po trzęsieniu głodowy bunt zmiótł ostatniego basileusa. Władza po kilku kolejnych przewrotach znalazła się na ulicy. Znaleźli się chętni, którzy zdołali ją podnieść "W imię Prawdziwego Boga – Szatana Dobroczyńcy Ucieleśnionej Sprawiedliwości". Rewolta 1432 roku ogarnęła cały kontynent pogrążając go w chaosie. Próżno doradcy Navigatora Orestiona nalegali na interwencję. Próżno emigranci wenedyjscy, którzy znali naturę Ekumeny, przestrzegali przed imperium Zła. Przywódca Archipelagu wierzył, że sam lud Ekumeny zdecyduje o sobie i wnet nastanie tam era powszechnej szczęśliwości.

Jakże się mylił. Niczym robactwo po łagodnej zimie wszędzie wyłoniły się ekspozytury tajnej organizacji. Głosiły one syrenie obietnice równości, braterstwa, dobrobytu. Chodziło o jedno – o władzę. Satanissmus Nurites, a potem Periander odkryli dużo wcześniej, że zorganizowana bezwzględna mniejszość poradzi sobie łacno ze zdezorientowaną większością. Grożąc zmową Wandalii i Federacji uwiodła lud Ekumeny. Niektórzy mówią -nieszczęsny. Leontias uważał jednak, że nikt nie może zdjąć z ludu odpowiedzialności za szaleństwa jego tyranów. A Ekumeńczycy od zawsze przywykli do bicza spadającego na ich tyłki. Tym razem komfort polegał na tym, iż wmówiono im, że biczują się sami.

Arymaniści nie ujawnili od razu swych totalitarnych zakusów. Skryli się za maską dobra ogółu, oficjalnie rozdzielili kult od życia prywatnego. Czas jakiś nadal działały więc stare świątynie i sądy. Nawet Wenedia cieszyła się pozorami autonomii. Realny był jedynie strach skrywający się za kamiennymi fasadami komendantur Szarej Straży. Kamiennymi jak twarze hierarchów. Ludowi pozostawała niepewność, nieufność i życie na pokaz. Albowiem Arymanowi nie wystarczała sama władza dzierżona przez hierarchat za pomocą Szarej Straży i milionów konfidentów. On żądał bezwzględnej entuzjastycznej miłości.


Z pamiętnika Gurusa

4 zmieńca AD 1500. Jedziemy nad morze. Dziewczyny piszczą zachwycone. Jedynie Dafne, moja siostra, jest smutna. Nie rozumie, dlaczego wyjeżdżamy tak nagle i czemu nie może powiedzieć o tym nikomu, nawet swemu chłopakowi. Ma 16 lat i od miesiąca chodzi z Zenem. Chciała się nawet wymknąć z domu, ale ją przyłapałem i cofnąłem.

Szynowiec odchodził tuż przed północą. Był strasznie zatłoczony, bałem się, że nas nie wpuszczą, ale ojciec pogadał z mundurowym i dostaliśmy cały cubik. Paskudnie tu śmierdzi i chyba łażą robale, nie mogę spać. Czarna noc. Przelatujemy przez uśpione miasteczka, mosty nad rzekami. Dwa razy sprawdzano nam dokumenty. Ojciec dał każdemu z "szarych" po gąsiorze wina, więc nawet nie grzebali w rzeczach…

5 zmieńca. O świcie minęliśmy Wielką Przełęcz. Dziewczyny spały, i dobrze, bo mijaliśmy dziwny transport. Usłyszałem, że zwalniamy, i zrobiłem szparę w zasłonie. To wbrew przepisom. Ale za to zobaczyłem. Bydlęce prostopadłościany i ludzi wokół nich załatwiających swe potrzeby w rowie pod strażą mężczyzn z repetorami. Więźniowie byli podobni do mnie, rudawi… Wenedzi! Gdzie ich wiozą? Dlaczego?

6 zmieńca. Spałem aż do południa. Naraz wokół nas zrobiło się ciepło i jasno. Podnieśliśmy zasłony. Widać brzeg morza, fale łamiące się na skałach, na stokach pałacyki i hostele…Wysiadamy. Dostajemy pokój w "Pallas Atenie", dziadek idzie odszukać znajomego rybaka, chce wypłynąć z nim niby na połów, by sprawdzić, czy nikt nie odkrył łodzi. Muszą wypłynąć jeszcze dziś, bo na jutro zapowiadane jest pogorszenie pogody. Dziadek mówi, że to dobrze. Wróciwszy opowiada, że nikt nie odkrył ukrytego wejścia do jaskini z łodzią.

Ósmego. Sztorm rozszalał się na dobre. Zamknięto kąpieliska i zniknęły łodzie patrolowe, do tej pory cały czas krążące wzdłuż wybrzeża.

– To czyste szaleństwo – przekonywała mama. – Jeśli nas nie zastrzelą, zostaniemy zatopieni.

– Bywałem w gorszych opałach – odpowiadał dziadek. – orkan nam sprzyja. Wiatr wyniesie nas na skraj prądu, a potem pomkniemy jak na saniach wiatrowych…

Dziewczynom powiedzieli, że idziemy na nocną wycieczkę… Dafne chyba coś podejrzewała, bo znów zaczęła protestować, ale tato zagroził jej, że oberwie, więc ucichła. Mżyło. Jako nocni spacerowicze mogliśmy wyglądać podejrzanie. Z drugiej strony w taką pogodę nawet pies niechętnie fatygował się za próg.

Idąc drogą wzdłuż morza ledwie dwa razy dostrzegliśmy światła pędnika, dziadek kazał wówczas chować się nam w krzakach. Mówił, że to zabawa, ale dziewczyny nie uwierzyły i zaczęły płakać. Więc powiedzieliśmy im prawdę. "Uciekamy, bo jesteśmy Wenedami. Narodem nie kochanym przez Arymana. Wiecznym buntownikiem. Jeśli zostaniemy, czeka nas wywózka na lądolód".

– To bzdura, mówicie jak wrogowie, dziadek was otumanił – wołała Dafne. – Kiedy wyjdę za Zena, nikt nie tknie was nawet palcem. Zostaję. Nie zmusicie mnie. Uuu!

Trzasnął policzek wymierzony przez dziadka. Poszła za nami pochlipując. Trzy mniejsze dziewczynki maszerowały cichutko.

Dwie mille za miastem okolica zrobiła się dzika, niezamieszkana. Dziadek uważnie przyglądał się drzewom i kamieniom i w pewnym momencie nakazał skręcić. Zielska były wysokie po pas, kłuły i parzyły. Po kilkudziesięciu krokach drogę przeciął pas zasieków ze sztucznych cierni. Przestraszyłem się.

– Spokojnie – powiedział dziadek. – Druty nie są pod napięciem, to szmelc. Poza tym mamy nożyce do metalu.

Huk przyboju stawał się coraz bliższy. Wyszliśmy na ścieżkę idącą koroną skał. Podobno nie byliśmy daleko celu. Naraz z oddali błysnęło światełko. Patrol. Przylgnęliśmy ciałami do skał. Tata na wszelki wypadek położył dłoń na ustach Dafne… Nie pisnęła.

Afegastów było dwóch, szli niedbale świecąc dookoła. Żuli ginnę i chyba opowiadali sobie tłuste kawały, bo co rusz wybuchali śmiechem. Gdy nas minęli, dziadek wskazał naturalne stopnie prowadzące ku wodzie…

– Nigdy po tym nie zejdę – powiedziała mama. – Takie to śliskie…

– Nie przesadzaj, kamień jest porowaty. Poza tym mamy linę, ja pójdę pierwszy, zejdę na sam dół i będę was asekurował. Gurus drugi…

Tak nas te przygotowania zaaferowały, że jasny snop światła w oczy i gardłowy głos: "Stać, ręce do góry!", były kompletnym zaskoczeniem. Afegaści ze straży przybrzeżnej zgasiwszy światła powrócili.

Mama i dziewczyny wybuchnęły płaczem, ojciec zaniemówił, nie stracił tylko rezonu dziadek znajdujący się już poniżej nas na półce skalnej…

– Będziesz musiał zejść tu po mnie, łajdaku – zawołał.

Afegasta zaskoczony taką bezczelnością wychylił się poza krawędź. Rozległ się krótki charkot i jego ciało runęło w dół z nożem wbitym w krtań. Dziadek okazał się naprawdę niezły… W tym momencie tato zaatakował drugiego z funkcjonariuszy – chwycił za jego broń. Szamotali się, upadli na ziemię… Chwyciłem kamień, ale bałem się trafić ojca. Rozległ się strzał… Jeden z walczących wstał na nogi. Afegasta repetował pneumatyka.

– Już po tobie, dywersancie – sapał.

Świsnął pneumatyczny pocisk. Mężczyzna zachwiał się i runął twarzą na skały.

Dziadek jak młodzieniaszek wyjrzał zza skały trzymając zdobyczną broń.

– Pharo, co z tobą, synu… Oberwałeś?

– W nogę… Ale to drobiazg. Kula nie uszkodziła tętnicy – tata usiłował się podnieść.

– Ksenia, zrób mu opatrunek. A Gurus i dziewczynki niech schodzą…

Gdzieś dopiero w połowie drogi zorientowaliśmy się, że Dafne zniknęła. Z minuty na minutę nasza sytuacja robiła się coraz tragiczniejsza, fale zalewały nam twarze bryzgami o sile hippozauryjskich pejczów, wiatr się wzmagał. Mama chciała szukać Dafne… Ale dziadek nie pozwolił.

– Ona wybrała. My nie mamy czasu. Afegaści mieli foniki, mogli zawiadomić komendę. Śpieszmy się…

– Gdzie łódź?

– Tu – dziadek stuknął w skalną ścianę… – Umiesz nurkować, Gurusie?

Potwierdziłem. Może na oko jestem niezdarny, ale pływam jak ryba. Dziadzio kazał mi wziąć wodoodporną latarkę i skoczyć w ślad za nim. Woda okazała się cieplejsza niż się spodziewałem. Dziadek zanurkował pierwszy, ja za nim. Dwie stopy poniżej linii wody otworzył się wąski kanał, który już po 10 stopach wprowadził nas do obszernej jaskini. W świetle latarek ujrzałem masywną łódź z lekkiego nierdzewnego metalu.

– Skąd to dziadek ma…?

Opowiedział krótko. Pracując w marynarce został odkomenderowany na przeszkolenie w straży wybrzeża. Jednego razu udało się im dopaść grupę przemytników. W trakcie zaciętej walki zginęli wszyscy, tak marynarze, jak i przestępcy. Dziadek jakimś cudem wyszedł bez szwanku. I nagle przyszło mu do głowy zamelinować tę łódź, na przyszłość. Zwierzchnikom powiedziałby, że zatonęła… Potem zamurował wejście do groty…

– Ale jak stąd wypłyniemy? To nie jest łódź podwodna?

Wydobył zza pazuchy dwa impregnowane zawiniątka. – Ładunki. Zdetonujemy fałszywą skałę. Teraz płyń, uprzedź rodzinę, żeby się cofnęli.

Ocean tak hałasował, że detonacja była prawie niesłyszalna. Po chwili otwartą rozpadliną wypłynął dziadek. W każdej chwili groziło zderzenie ze skałą, ale stary marynarz utrzymywał łódź z dala od raf. Musieliśmy wskoczyć do wody i płynąć do łodzi. Dzięki korkowym pasom nawet dziewczynki dopłynęły bez szwanku. Dziadek i tata siedli przy wiosłach. Mamie przypadł w udziale ster.

Jako kapitańska córka posługiwała się nim nad wyraz zręcznie. Dopiero za pasem raf zderzyliśmy się z prawdziwym żywiołem. Fale miały wysokość kamienic i miotały naszą łupiną jak korkiem. Dziadek jednak się nie przejmował. Co więcej, podniósł metalowy maszt, do którego przypiął żagiel uszyty przez mamę. Poprzedni rozpadł się ze starości. Naraz łódka poczuła się jak hippozaurus tknięty ostrogą… Pomknęła na skrzydłach orkanu. Wiatr mieliśmy w plecy. Oddalając się od wybrzeża widzieliśmy koncentrację świateł wokół miejsca naszej potyczki i reflektory, które usiłowały przebić się przez mrok i deszcz i odnaleźć nas na Oceanie.

9 zmieńca. Wstał ranek i wicher trochę osłabł. Nie było już widać wybrzeży. Chmury wisiały nisko, co wyraźnie cieszyło dziadka. Twierdził, że każda godzina zwiększa nasze szanse. Ojciec cierpiał bardzo z powodu rany i ze względu na wszechobecną sól. Trzy moje siostrzyczki zielononiebieskie spały albo rzygały. Nie było jednak źle. Mieliśmy prowiant, aparat odsalający wodę i nadzieję.

10 zmieńca. W nocy tata zaczął gorączkować. Noga spuchła, a z rany dobywał się przykry zapach. Dziadek przestał wesoło pogwizdywać jak wprzódy. Mruczał coś o Wyspach Fok i że trzeba zmienić kurs, bo bez lekarstw tylko amputacja może uratować Pharona…

– Nie przejmujcie się mną – powtarzał Tata. – Jak daleko jest Wielki Prąd?

– Dzień, półtora. Jeśli wiatr się nie zmieni.

– Płyńcie ku niemu…

Było gdzieś koło nony, kiedy usłyszeliśmy ten dźwięk. Zrazu brzmiało to jak cichutki terkot. Potem hałas narastał. I naraz zobaczyliśmy go. Zwiadowczy wiropłat z czerwonym trójzębem Arymana. Leciał nisko nad wodą… Mogłem wręcz widzieć głowy pilota i strzelca pokładowego.

– Będą chcieli nas wyłowić? – spytała mama.

– Nie sądzę – westchnął dziadek. – Zresztą nie mają dość miejsca w kabinie

– Daj mi broń – powiedział stanowczo mój ojciec… Dziadek podał mu pneumatyk. Wiropłat nadlatywał od boku, widziałem, jak porusza się lufa repetora. Dziadek też to zauważył. – Do wody! – wrzasnął przerażającym głosem. – Do wody! Nurkujcie!

Zagrzechotała seria. Pociski z piskiem cięły wodę, waliły w burty. Tata, który pozostał na łodzi, odgryzał się pojedynczymi strzałami. Kiedy ścichł ogień, a ja miałem wrażenie, że rozerwie mi płuca, wypłynąłem. Zobaczyłem mamę trzymającą się burty i małą Martę, Dziadek holował ranną Chloe. Tata był wciąż na pokładzie. Znowu ranny, rykoszet rozciął mu czoło.

– Trzymamy się, synu – zawołał. – Gdzie Agata?

Rozglądaliśmy się bezradnie.

Bojowa maszyna tymczasem zawracała. Znów rozległy się piski pocisków. Ojciec strzelał rzadko, starannie. Woda znów zamknęła się nade mną, czekałem wieczność. Dwie wieczności… Nie mogę dłużej. Znów haust powietrza. Nie słychać było strzałów. Popatrzyłem za wiropłatem. Leciał nierówno. Dymił. Naraz rozległa się ogłuszająca detonacja i zamiast maszyny zobaczyłem kłąb ognia.

– Dorwałeś go, tato – krzyknąłem. – Wygraliśmy!

Nie odpowiedział mi. Patrzył w przestrzeń szklistym wzrokiem nie reagując ani na moje wołanie, ani na fale zalewające tonącą łódź.

Za dużo na raz. Śmierć ojca, daremne poszukiwanie Agaty i Chloe sprawiły, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie całą grozę sytuacji. Pozostała czwórka, mimo że wyszła bez szwanku, znajdowała się pośrodku ogromnego oceanu, bez łodzi, bez prowiantu… bez nadziei. Dobry Boże, jakże pragnąłem, żeby koszmar okazał się jedynie snem.

– Patrzcie – usłyszałem naraz głos dziadka… Niedaleko miejsca, w którym zatonęły szczątki wiropłatu, kołysał się duży żółty przedmiot. – To tratewka ratunkowa. Musimy ją złapać, Gurusie. Szybko! Wiatr ją znosi… – To mówiąc ruszył w stronę oddalającego się pontonika. Popłynąłem w jego ślady. – Wrócimy po was – obiecałem mamie, która ułożywszy się na wznak holowała Marię. Mówiłem już, że pływam nieźle, ale dogonienie tratwy przerastało moje możliwości. Dystans zdawał się nie maleć, ramiona omdlewały mi z wysiłku. Obok słyszałem świszczący oddech dziadka. "Musimy" – powtarzał. Pozbył się ubrania i równymi uderzeniami ramion rozgarniał wodę. Był świetny. Łokieć za łokciem oddalał się ode mnie. Wreszcie dotarł do tratewki. Znalazł przywiązane wiosło.

Znów zaczął się zbliżać. Potwornie zmęczony dotarłem do żółtego skrawka nadziei.

– Hurra, dziadku, daj mi wiosło!

Ale dziadek już nie wiosłował. Był bardzo blady.

– Wygrywamy, Gurusie… – szepnął. – Odpocznij chwilkę i wracaj po mamę i siostrę. Patrz na słońce. Cały czas steruj na zachód. Tylko na zachód. Flaga na maszt… naprzód, Wenedzi… – Więcej już nie powiedział. Serce nie wytrzymało wysiłku. Miękko osunął się w tak bliską mu wodną otchłań…


Dalsze wspomnienia Gurusa w sztywnym od soli i wody morskiej notesie, który wraz z pisakiem jakoś zachował się w kieszeni na piersi, nie mają dat dziennych. Trójka dryfujących traci rachubę czasu. Są głodni, spragnieni, tylko parę razy deszcz przynosi im odrobinę ukojenia, piją własny mocz, raz pożerają na surowo latającą rybę, którą zesłał im chyba sam Stwórca…

Marta płacze coraz ciszej, wreszcie przestaje się odzywać. Po jakimś czasie Gurusa zaczynają dręczyć halucynacje. Zdaje mu się, co za niedorzeczność, że jego matka niczym legendarny pelikan rani sobie rękę i zmusza go, aby pił krople jej krwi… A dalej nie ma już wspomnień ani zapisków, tylko otępienie, mrok na zmianę z jaskrawością porażającego słońca… Aż po przebudzenie na pokładzie wynajętego szybkopława, którym Leontias Słowianin i mała Dia wybrali się podziwiać gody ichtiozaurów w miejscu, gdzie Wielki Prąd Ekumeński tworzy centralny wir Wewnętrznego Oceanu.

Загрузка...