14. SŁOWIANIN W AKCJI

Szybkie opuszczenie wysepki na jeziorze stało się dla Sclavusa kwestią życia i śmierci. W każdej chwili mogli nadciągnąć zabójcy zawiadomieni przez Claudię, nadto Gurus wprawdzie odzyskał przytomność, ale wymagał poważniejszych oględzin lekarskich. Leo podejrzewał pęknięcie paru żeber i wstrząs mózgu, nie można było wykluczyć poważniejszych obrażeń wewnętrznych.

Jeszcze raz omnivant, tym razem w roli łódki podwodnej, okazał się nieoceniony. Pod powierzchnią jeziora i szeroko rozlanej po ostatnich ulewach rzeki Zielonej dotarł do przedmieść Florentyny. Tam Słowianin wysłał Gurusa pod opieką Dii do lazaretum, sam zaś, po ukryciu omnivanta w hangarze na łódki jakiegoś podupadającego towarzystwa rybackiego, rozpoczął poszukiwania dottora Darni. Odnalazł wypożyczalnię wiropłatów, z której poprzedniego popołudnia wynajęto niedużą maszynę. Jej pilot pobudzony obfitą gratyfikacją natychmiast przypomniał sobie lot na trasie hostel "Asilium" – wieżowiec Klubu Apollona w Nowym Centrum i magazyny ogni greckich w Portellito. W locie wzięło udział trzech typków o ponurych mordach i pulchna dziewczyna, którą mężczyźni traktowali jak szefową. Rysopis wskazywał na Pinettę. Jedynym ich bagażem był spory kufer zabrany z lądowiska na wieżowcu.

– Tylko błagam, nie mówcie nikomu, że ja was poinformowałem – prosił pilot.

Leo zdrzemnął się parę godzin, a gdy Dia zadzwoniła z lazaretum z dobrymi wiadomościami ("Nic Gurusowi nie będzie"), załatwił jej spanie w tamtejszym hosteliku i prosił o nadzór nad Gurusem.

– Bacz, czy nikt nie zacznie się nim interesować.

Załatwiwszy jeszcze parę drobnych spraw wsiadł do Szybkiego Tubusu i ruszył w stronę Portellito.

Portellito (porcik) – trudno o bardziej mylącą nazwę. Kiedyś rzeczywiście była to niewielka osada rybacka oddalona od Florentyny o wiele dni marszu lub dwie doby intensywnej wspinaczki. Choć w prostej linii brzeg morza i metropolia nie leżały dalej od siebie niż trzydzieści mill, imponującą barierę tworzył masyw Gaju Florentyńskiego, stosunkowo łagodny od strony stolicy, ale od morza spadający półtora millowym urwiskiem na szeroki taras nadbrzeżnej niziny. Ongiś był to szaniec nie do przebycia i morskimi wrotami Florentyny musiała być oddalona o 100 mi Lidona. Obecnie pneumatyczna kolej tunelowa przebywa ten dystans w quartinę, a pędnik poruszający się starszym systemem wiaduktów i serpentyn potrzebuje około dwóch hor. Natomiast dzięki dźwigom i podziemnym śluzowniom możliwy jest transport całkiem sporych barek z morza w dolinę rzeki Zielonej. Toteż senne Portellito przeobraziło się w supernowoczesne centrum mercuralne. Stocznie, doki, lotniska (w znacznej części zajmujące tereny osuszonych polderów) tworzą dziś największy węzeł komunikacyjny Innej.

Leontias wysiadł na stacji "Doki III", tam wynajął małą, motorową łódź (omnivant nazbyt rzucałby się w oczy) i zapuścił się w labirynt wodnych kanałów pomiędzy dźwigi, elewatory, magazyny niejasnego przeznaczenia, suche doki, remontownie, siłownie otaczające wąskie dukty wodne na podobieństwo fantastycznych ścian kanionów. Magazyny ogni greckich leżały w zachodniej części labiryntu w dużej mierze wyglądającej na opuszczoną. Wszędy trwało wyburzanie starych silosów pod nowe nadbrzeże. Leo w słonecznym kapeluszu i kubraku pracownika doków przepłynął obok ceglastych hal z powybijanymi szybami, robiących wrażenie odludnych. Chociaż…W momencie w którym mijał zakręt, zauważył błysk na dachu opuszczonego terminalu po przeciwnej stronie kanału. Mógł oczywiście blikować odprysk szkła, ale doświadczenie zawodowca podpowiadało mu, że takie refleksy wywołuje zachodzące słońce, gdy natrafia na optocelnik szybkostrzelnego repetera.

Dalsza obserwacja z poziomu kanału niosła ze sobą zbyt wiele ryzyka. Słowianin postanowił przyjrzeć się terenowi z lotu avozaura. Idealnym do tego celu wydawał się pozbawiony obsługi dźwig górujący nad całą okolicą. Za następnym zakrętem ukrył łódkę wprowadzając ją pod nieduży mostek. Dozorca budowy okazał się człowiekiem spolegliwym i pazernym na pieniądze, toteż wnet mała winda dostarczyła Leontiasa do kabiny dźwigu. Chyba nikt nie spodziewał się go od tej strony. Widok rzeczywiście był rozległy. Od latarni morskiej na przylądku Ognistym po owalny wysokościowiec Kompanii Wandalijskiej. Znacznie bliżej na szczycie starego terminalu zauważył dwie szare sylwetki niemal wtopione w stropodach. Czubek lufy wyzierał również zza komina składnicy ogni sztucznych. Bliżej w głębi zagraconego podwórka dostrzegł zaparkowanego całkiem nowego herakuliona. Nieco dłuższa obserwacja wykryła ruch również za nieszczelnymi żaluzjami przeszklonej mansardy ponad zamkniętym magazynem. Ktoś spodziewał się gości? Co gorsza, Leo nie miał żadnej pewności, czy Darni – żywy czy martwy – znajdował się w środku… Mógł tylko żywić nadzieję, że tam był. Na tym założeniu oparł swój plan działania. Wyruszając do Portellito na wszelki wypadek zajrzał w mercatorium do działu przeznaczonego dla majsterkowiczów i zakupił tam sporo interesującego sprzętu.

Nie przestając obserwować dachów otworzył swoją walizkę. Szybkimi ruchami złożył dwulufowiec dalekiego zasięgu, wyjął pudełko zdalnego sterowania…

Nadajnik uruchomił motor. Zaparkowana pod mostkiem łódka drgnęła. Nabrała rozpędu. Prując ciemną, pokrytą plamami oleju wodę kierowała się w stronę magazynu. W sterówce było dość ciemno, ale bystre oczy zawodowców musiały wypatrzyć przygarbioną sylwetkę za kołem sterowym. Na manekin sternika składało się kilka kamizelek ratunkowych, melon nadziany na bosak i charakterystyczny kapelusz. Obok do pulpitu Leo przymocował dwa repetery połączone ze sterownikiem dziecinnej kolejki. Jeszcze inna zabawka kierowała sterem. Śledząc ruchy łódki Leontias odczekał, kiedy mansarda znajdzie się w zasięgu luf automatów. I wysłał impuls… Seria z repetera skosiła żaluzje w oknie.

Modlił się, by przeciwnik dał się nabrać. Przynęta chwyciła! Odezwali się strzelcy z dachów, nagle rozszczekał się repeter ukryty w kępie drzew, dwóch innych siccarów ujawniło się w samym magazynie, jeden wychynął z bramy.

Wszyscy prażyli w kabinę łodzi. Leontias zdalnie zatrzymał silniki, lecz nadbudówka ciągle prażyła ogniem. Najemnicy musieli przypuszczać, że kierujący łódką jest nieśmiertelny. Oberwał parę kilo ołowiu, a mimo to nie zaniechał kanonady. Jednocześnie Sclavus delikatnie manewrując wysięgnikiem dźwigu, powolutku począł go przesuwać, aż ramię z doczepionym potężnym segmentem budowlanym znalazło się dokładnie nad podwórkiem z zaparkowanym pędnikiem.

Wtedy sam otworzył ogień. Strzelał pojedynczo, pneumatyk był cichy i celny. Trafiani nie wiedzieli nawet, skąd przychodzi śmierć.

Pierwsi padli wartownicy z dachu. Następnie zdmuchnął strzelca ze szczytu elewatora. Pozostali nadal koncentrowali swą uwagę na łódce. Tymczasem dwóch czy trzech najemników wypadło na podwórko. Zrywali płótno z naczepy herculiona ujawniając szybkostrzelne aviorepetery. Czyżby ich celem był dźwig? Leontias westchnął tylko i nacisnął dźwignię. Wielotonowy ładunek runął w dół, wypełniając nieomal całe podwórko. Od wstrząsu wyleciały nieliczne ocalałe szyby. Teraz ruszył sam dźwig, przejechał aż do końca szyn, tak że kabina znalazła się ponad mansardą. Leo natychmiast cisnął linę zakończoną małą kotwiczką, zahaczył ją o jakieś anteny i błyskawicznie opuścił się na stropodach. Ciężko ranny strzelec leżący obok komina chciał sięgnąć po broń. Ale Sclavus nie zwalniając biegu przygwoździł go rzuconym nożem.

Przez rozpryskujący się pod jego ciężarem świetlik wskoczył do wnętrza. Miał przed sobą amfiladę pokojów dyrektorskich. W ostatnim na miękkiej selli skrępowany jak mumia siedział dottor Darni. "Idę do ciebie!" Dottor nie odpowiadał, był zakneblowany. Na progu Słowianin potknął się o jakieś ciało. To potknięcie ocaliło mu życie. Obok głowy świsnął pocisk z króciaka. Znów Pinetta!

Krótkie przekleństwo wydarło się z pięknych ust. Libratorka nie wyglądała w tym momencie ani seksownie, ani dobrodusznie. Złożyła się do ponownego strzału. Ale Darni, lubo skrępowany, poderwał się, popchnął ją. Strzał grzmotnął w sufit. Teraz Sclavus kopniakiem wytrącił jej broń.

Stali twarzą w twarz mierząc się wzrokiem.

– Porozmawiajmy – zaproponował Leo. – Mam parę pytań na temat Ruffixa. – Zaśmiała się, odwróciła i skoczyła ku schodom przeciwpożarowym. Czyżby była pewna, że nie strzeli jej w plecy?

– Wal do niej, wal… – dopingował dottor, wypluwając knebel.

Ale Leontias, nie tracąc czasu na rozwiązywanie supłów lekarza, tylko porwał go na ramię jak zrolowany dywan i rzucił się do tylnego wyjścia. Pinetta krzycząc "On jest tutaj" zbiegała na nadbrzeże. Repetery łódki już nie strzelały. Ocaleli najemnicy gapili się na biegnącą. Jeszcze nic nie pojmowali. Wtem krzyk zamarł Pinetcie na ustach. Jak urzeczona wpatrywała się, jak płynąca z rozpędem łódka uderza w nadbrzeże, przełamuje bariery i wbija się w drewniane wrota magazynu, opatrzone napisem – "Ostrożnie z ogniem". Pierwsza eksplozja była w miarę niewielka, ale potem przyszły następne. Leontias ze swym żywym ładunkiem padł między betonowe elementy budowlane. Nad ich głowami przedwieczorny nieboskłon rozbłysnął milionami ogni greckich. A potem jakby całe niebo upadło na ziemię.

– Paru drani ma wystrzałową drogę do piekła – skomentował dottor Darni i dorzucił: – Nic się nie bój, nic im nie powiedziałem. Dopiero zamierzali mnie profesjonalnie przesłuchać.


Jak wszystkie rezydencje navigatorskie, również Castrum Goliathum ma swój "bezpieczny pokój", bunkier przekornie nazywany "Parthyjską Altaną". Do tej pory Cedrus nie używał jej do rozmów z Ursinem. Toteż Marek bardzo się zdziwił otrzymując późnym wieczorem wezwanie do tej caverny zdobionej przez pyszne reliefy ukazujące walkę smoków z Amazonkami. W rozsuwanym wejściu minął Ruffixa, który skłonił się z niezwykłym dla tego człowieka szacunkiem.

Cedrus blady, przemęczony, miał worki pod oczami, ale niewątpliwie był trzeźwy.

– Podobno wszystkie przygotowania zapięte na ostatni guzik? – zapytał.

Marek potwierdził:

– Takiej inauguracji jeszcze nie mieliśmy. Nawet kablowid ekumeński wykupił całość bezpośredniej transmisji. Rzecz bez precedensu.

– Wierzę – powiedział elekt i przeszedł do rzeczy. – Ile lat znamy się, Marku? – i kontynuował nie czekając na odpowiedź. – Prawie całe dorosłe życie. Mam nadzieję, że to wystarczy, by mieć odrobinę zaufania? Nie musisz potwierdzać, słuchaj. Doszło do mnie, że działasz na własną rękę, prowadzisz prywatne śledztwo.

– Ja… ale kto? – Przed oczyma stanęła mu twarz Ruffixa.

– Proszę o szczerość, powiedz mi, co się dzieje? Czy to ma związek z tym samobójcą z dnia wyborów… Jak mu…?

– Nazywał się Narens – rzekł Ursin. I opowiedział o wszystkim. O ich podejrzeniach związanych z tym zabójstwem. O pomyśle Druzzusa wdrożenia prywatnego śledztwa. O akcji dottora Darni i piętrzących się przeszkodach. Wreszcie o Leontiasie i jego pierwszych ruchach. Pominął jedynie ostrzeżenie Sclavusa przed wtajemniczaniem elekta. Quintus słuchał opowieści w milczeniu, parę razy jego dłonie zaciskały się nerwowo lub szukały szklanki.

– Dzielny człowiek z tego Słowianina – powiedział wreszcie. – Masz z nim stały kontakt?

– Nie. Jest bardzo ostrożny. Jego łącznik ma odezwać się do mnie wieczorem.

– Zorganizuj mi spotkanie z tym Leontiasem – powiedział impulsywnie elekt. – Jeszcze przed inauguracją.

– To przecież pojutrze.

– A zatem zobaczmy się jutro w nocy. I… Nikt nie może o tym wiedzieć. Ani Ruffix, ani Gnerus, ani nawet Druzzus… Znaczy, z Druzzusem sam porozmawiam.

– Postaram się, wodzu.


Lazaretum im. Marii i Marty na przedmieściu Viterbo należało do tych ogromnych nowoczesnych kombinatów medycznych, w których chorzy, lekarze i personel bywają tylko elementami wielkiej, nie ma co kryć, łatwo zacinającej się maszynerii. Wpół do octy dottor Darni w kitlu znalazł się w poczekalni lazaretum. Leontias podał mu salę, w której przebywał Gurus i fałszywe nazwisko, pod którym został zarejestrowany, zaś dottor już wcześniej dodzwonił się do swego kolegi, miejscowego starszego chirurga Manliusa. Ten oczekiwał go już w pokoju recepcyjnym. Po chwili mieli wszystkie dane pacjenta na wydruku.

– Chłopak będzie zdrów jak ryba – komentował Manlius – ogólne potłuczenia, silny szok, poza tym nic poważnego. Możemy go odwiedzić.

Czwarta kondygnacja składa się z rzędu izolatoriów rozmieszczonych wokół szerokiego korytarza. Przy obu końcach galerii czuwają dyżurne curatrony gotowe w każdej chwili śpieszyć pacjentom z pomocą. Obaj medycy weszli do izolatorium nr 432.

– Niemożliwe! Pół godziny temu rozmawiałem z chłopakiem – wykrzyknął Manlius, rozglądając się po pustym pomieszczaniu.

– Gdzie pacjent? – Darni dobiegł do bliższej curatrony. Ta szeroko otworzyła oczy.

– Pięć pacierzy temu zabrano chłopca na reanimację. Stwierdzono nagłe pogorszenie jego stanu.

– Kto stwierdził?

– Nie znam jej. Przedstawiła się jako dottor Claudia Dalboni. Chyba nowa, bo jej dotąd nie widziałam. Miała takie ciemne zrośnięte brwi. Towarzyszyło jej dwóch pielęgniarzy.

– Na którą salkę go zawieźli?

Curatrona przez chwilę posługiwała się menscompterem.

– Dziwne, nigdzie go nie ma… Zabieg nie został w ogóle zgłoszony, a ta… dottor Dalboni nie pracuje w naszym szpitalu.

Nogi ugięły się pod Darnim. W tym samym jednak momencie brzęknęły drzwi windy.

– Są w podziemiach, dottorze – wołała pobladła Dia, załadowali Gurusa do viviarki. Nie pozwólcie im wyjechać.

– Porwanie w naszym lazaretum?! – zdumiał się Manlius. – Nigdy do tego nie dopuszczę.


Widok opadających wrót parkingu wprawił Claudię w konsternację. Widziała zaniepokojone spojrzenia wspólników. Pozbawionych polotu facetów od brudnej roboty.

– Wiejmy stąd, szefowo – zaproponował jeden z nich. – Zanim pułapka zatrzaśnie się na dobre.

– Milcz.

Wyskoczyła z viviarki i dobiegła do stanowiska strażnika.

– Co to znaczy? Jesteśmy z gwardii navigatoriańskiej – machnęła plakietą służbową. – Bardzo mi się śpieszy. Otwieraj!

– Proszę poczekać – odparł służbiście. – Zaraz przybędzie tu mój szef. Ja dostałem polecenie…

– Reno – syknęła wymownie do najwyższego ze swych pomocników.

Fałszywy sanitariusz zbliżył się nieśpiesznym flegmatycznym krokiem i wypalił strażnikowi prosto w pierś. Potem zaczął szukać przycisku od bramy. Ale w tym momencie drzwi z tyłu viviarki otwarły się i wyskoczył z nich Gurus. Najpierw runął jak długi, ale natychmiast podniósł się i utykając rzucił do ucieczki. Reno uniósł repeter.

– Zostaw – powstrzymała go Claudia – to nasz zakładnik. – I sama pobiegła w ślad za Gurusem. Biegła jak łania, równym krokiem mistrzyni średnich dystansów. Grubasek nie miał szans.

– To ona – rozległ się nagle głos. Odwróciła głowę, po schodach zbiegała Dia. Fala wściekłości zalała czarnobrewą. Ta mała suczka żyła i w dodatku towarzyszył jej Darni, jeszcze jeden lekarz, trzej sekuryci… Uniosła broń i strzeliła w biegu.

Nie mogła chybić. Nie mogła. Ale w ostatniej chwili dottor Darni przeciął trajektorię lotu pocisku. Uderzenie w pierś rzuciło go na ziemię. Padając pociągnął Dię i nakrył ją swym ciałem. Sekuryci dobyli króciaków. Jeden z pocisków drasnął Claudię w udo. Uskoczyła za filar. Zrezygnowała z pościgu za chłopakiem. Kryjąc się między kolumnami pobiegła w stronę viviarki. Brama wyjazdowa już stała otworem. Kierowca musiał ją widzieć we wsteczniku, niemniej nagle wyprysnął do przodu. Puściła się za nim wykrzykując klątwy. Z przeciwka narastało wycie karetki. Kobieta biegła skosem, przesadzając rozjazdy, coraz bliższa nie zamkniętych drzwiczek. Przecięła jeden podjazd, drugi… Z zaskoczeniem przyjęła jaskrawą eksplozję świateł w twarz, rozdzierający skowyt syreny, pisk hamulców… Poczuła uderzenie w pierś, zdawała sobie sprawę, że wpada pod koła. A potem ogarnął ją mrok i cisza.

Dopiero po jakiejś quartinie, po stwierdzeniu zgonu dottora Darniego i Claudii Manlius mógł zainteresować się Gurusem i Dią. Ale oboje zniknęli.


– Co ja robię, co ja tu robię? – denerwował się Ursin klucząc po zatłoczonych uliczkach starej Florentyny. W popinie wyznaczonej na miejsce spotkania z Dią otrzymał od kelnerki fonikon, przez który nieznany głos polecił mu jazdę na zachód. Zdenerwowanie powiększał fakt, że wedle ostatnich wiadomości, których wysłuchał w swoim dionisionie, współpracował z kryminalistą. Rysopis Leontiasa jako nieznanego z nazwiska sprawcy rzezi w Portellito podawały wszystkie media. Lista oskarżeń była spora: od brutalnego napadu na grupkę straży obywatelskiej przygotowującej się do zabezpieczenia inauguracji po wysadzenie wytwórni ogni greckich. Był na czołówkach wiadomości. Na głowę Słowianina wyznaczono nagrodę tysiąca aureusów, a ścigali go pospołu i sekuryci, i vigilianci, i pretorianie z FOI, nie licząc rzeszy patriotycznie usposobionych obywateli. A Ursin miał umówić tego terrorystę z przyszłym SuperNavigatorem.

Paranoja!

Fonikon osobisty zadzwonił, gdy wjeżdżał na most Syren.

– Wysiadaj – usłyszał głos Dii – natychmiast. O nic nie pytaj, zostaw pędnik na trotuarze i zsuń się po nasypie. Jestem pod mostem.

Wykonał polecenie. Zsuwając się po mokrej trawie widział, jak z piskiem tuż za jego dionisionem hamują dwa pędniki i wysypuje się czwórka facetów.

– Nie ucieknę im. Nie ma szans.

Pod filarem czekała Dia.

– Do łodzi – zakomenderowała wskazując łupinkę kołyszącą się w cieniu filaru. Odbili błyskawicznie. Rozlana rzeka Zielona niosła brunatny szlam, kawałki gałęzi, zerwane pędy winorośli. Ursin zaśmiał się widząc, jak paru facetów kręci się bezradnie nad wodą. Dia była ubrana na czarno. Twarz pomazała również sadzą.

– Panienka wstąpiła do sił specjalnych? – chciał zażartować, gdy z góry doszedł go terkot wirowca. – Mają nas! – jęknął.

Pokręciła główką, kierując się ku rozwidlonemu filarowi, gdzie cień był największy. Na powierzchni wody widać było nieruchomy kształt przypominający śpiącego aquazaura. Cóż to było, na Boga…?

Naraz rozchyliły się "skrzela" potwora i silne ramię pociągnęło Marka do wnętrza. Za nim skoczyła Dia.

– Cieszę się, że mogę wreszcie cię poznać – powiedział Leontias. – Gurusku, szybko, zanurzenie na pięć łokci i naprzód.


Nie oddalili się zbytnio. Sclavus przeprowadził omnivanta krytym kanałem łączącym główny bieg rzeki z drugim korytem Zielonej i tam osiadł na dnie niedaleko hostelu "Asilium"…

– Tu nas nie znajdą – oświadczył. – Nawet jeśliby im strzeliło do łba, że dysponujemy kieszonkową łodzią podwodną, jesteśmy nie do namierzenia. Mamy ochronę termiczną, akustyczną i magnetyczną.

– Ale na brzeg nie wyjdziecie, wszyscy was ścigają – wykrztusił Ursin. – Zabił pan dzisiaj kilkunastu ludzi.

– W samoobronie – uściślił Leo i w paru słowach streścił dotychczasowy przebieg wydarzeń.

– A wnioski? – dopytywał się consulantor. – Wiecie już, kto za tym stoi?

– Czy jest pan pewien, że chce to wiedzieć?

– Przecież w tym celu zatrudniliśmy pana.

– Wiem, ale czego oczekujecie?

– Prawdy!

– A jeśli będzie bolesna?

– Tym bardziej jej pragniemy.

– Nawet gdyby miało się okazać, ze zdrajcą jest ktoś z kręgu pana najbliższych przyjaciół?

– Liczyłem się z taką możliwością. Tylko kto? Ja podejrzewam Ruffixa.

– Mam dowody, że Ruffix stał za zamachami na dottora Darni i mnie. Czy jednak działa na własną rękę?

– Nie sugeruje pan chyba, że Cedrus?… – Ursin spurpurowiał. – Absurd! Gotów jestem dać głowę za tego człowieka. Poza tym co pan sobie wyobraża? Elekt miałby być inspiratorem zamachu na samego siebie? Przecież Narens zginął właśnie dlatego, że chciał ostrzec Quintusa!…

– Albo chciał go szantażować. Ale niczego nie przesądzam. Rozumiem, że pana zdaniem Cedrus jest poza wszelkimi podejrzeniami. Może. Ale proszę się zastanowić, czy w jego życiu nie ma jakichś podejrzanych spraw, niewyjaśnionych incydentów? Czegoś, co mogłoby być pożywką dla szantażysty.

– Wykluczone. Znam go od dwudziestu lat. Wiem o nim wszystko, zwierzał mi się nawet ze swoich miłostek. Zawsze bogaty, niezależny. Zakochany w żonie. Od urodzenia był obiektem zainteresowania mediów…

– Wspominał pan o dwudziestu latach, a wcześniej?

– Wcześniej był młodzieńcem. Synem superbogatego senatora. Wychowywanym dość surowo. Prasa nie spuszczała go z oczu. Nie było tygodnia, aby kronika towarzyska nie donosiła o rodzinnych wojażach, rautach czy dobroczynnych kwestach. A jak się rozpisywano, kiedy doszło do tej tragedii w Górach Gadzich… Nie, panie Leontiasie, podejrzewanie Elekta to poroniona hipoteza!

Leo kiwa głową. Właściwie przez chwilę myślał o wyciągnięciu kartki, na której spisał wszystkie zbyt korzystne zbiegi okoliczności w życiu Cedrusa Szczęściarza, poczynając od cudownego ocalenia z katastrofy rodzicielskiego pędnika. Było tam i nieoczekiwane przyjęcie do Akademii po niespodziewanej rezygnacji konkurenta i śmierci niechętnego mu profesora, objęcie przewodnictwa korporacji Młodych "Niebieskich", gdy dotychczasowego lidera oskarżono o pedofilię. A parę innych zdarzeń w szeregach Fakcji, które przyśpieszały karierę młodego senatora? Czy los może być aż tak życzliwy? Przecież gdyby nie szaleniec z nożem, który zaatakował procuratora Vaninusa, wejście do Arbitriatu odsunęłoby się o lata.

O tym wszystkim jednak Leo nie wspomina. Słucha, kiedy Ursin opowiada o swym ukochanym wodzu. Pyta o stany psychiczne elekta. Te nagłe depresje, nadużywanie trunków.

– Powiedział pan mu o mnie? – pyta w końcu.

– Wiedział i bez mojej informacji. – Consulantor skręca się jak robak na haczyku. – Co więcej, uważa, że powinniście się spotkać jeszcze przed jego inauguracją. Czyli jutro. Nikt nie powinien o tym wiedzieć. Na pewno nie Ruffix. Czy to nie najlepszy dowód jego uczciwości?…

– Może.

– Jaka jest pańska odpowiedź?

– Pójdę na to. Ale mam parę żądań. Potrzebuję trochę pieniędzy. Na wypadek, gdyby coś mi się przydarzyło, muszę zabezpieczyć przyszłość dwójki młodych ludzi.

– Nie ma problemu. Ale podobno panu nic nigdy się nie przytrafia…

– Zawsze może być ten pierwszy raz. Widzi pan, Marku, ze zwycięstwem w walce jest jak ze zdobywaniem kobiety. Nie można wygrać, kiedy się tego nie chce.

– Czy pan nie ma żadnych pragnień? – Ursin łypie okiem na Dię, która usnęła oparta o ramię swego opiekuna.

– Zdążyłem się przyzwyczaić, że zawsze tracę to, co kocham. Moi ojcowie utracili swą słowiańską ojczyznę. Dziś jestem blisko zwątpienia w nieskazitelność tej przybranej. Ale pomówmy lepiej o szczegółach spotkania z Quintusem Cedrusem.

Загрузка...