3. WŁAŚCIWY CZŁOWIEK

Położona na skraju Archipelagu Orelia Południowa jest wyspą górzystą i w wielu regionach zachowała sporo pierwotnego charakteru. Millowe kaskady potoków spadających wprost do morza sąsiadują ze strzaskanymi kolumnami dawnych świątyń. (Trzęsienia ziemi w tych rejonach Morza Wewnętrznego zdarzały się częściej niż wojny). Oddalenie od centrum Federacji i klimat – gorący i wilgotny na wybrzeżu, surowy w interiorze – sprawiły, że wielki przemysł raczej stronił od Orelii. Stosunkowo późno odkryto ją też dla masowej turystyki. I chwała Bogu.

Wszelkie zmiany docierały tu ze znacznym opóźnieniem. Pogaństwo dotrwało aż do IX wieku, a wiele z jego elementów zachowało się w ludowych obrzędach i tajnych misteriach. Powiadano, że w orelskim interiorze trwa przekazywana z pokolenia na pokolenie tajna wiedza wieszczków – heruspików, zaś w leśnych ustroniach kontynuują swoje kulty kryptowestalki.

Oczywiście, Lido Orelio jest dzisiaj wielkim uprzemysłowionym miastem. Posiada spory port, lotnisko i mnóstwo nowoczesnych hosteli. Jednak trochę dalej od Zatoki Czterech Wiatrów, tam, gdzie wielopoziomowe viafasty przechodzą w nieutwardzone dukty, zaczyna się kraj tajemniczy, surowy, intrygujący. Jednak przemierzający go dottor Darni nie szukał tam bynajmniej wrażeń turystycznych. Misja, z którą wyprawił go Druzzus z Ursinem, miała być dyskretna. Zadbał więc o zmylenie ewentualnych szpiegów. Pod fałszywym nazwiskiem udał się na Superiorę, stamtąd, zmieniwszy kolor włosów i szkła kontaktowe, prawie pustym avionem dotarł do skwarnej Bianciny Equatoriańskiej, skąd wynajęty za małe pieniądze klimatyzowany szybkopław dostarczył go na położoną po drugiej stronie równika Orelię. Tam rozpoczął swoje poszukiwania. Uważał, że nie zaniedbał niczego. Doświadczenia wyniesione z kampanii herriańskiej nie zostały zapomniane. Zmiana nazwiska, charakteryzacje powinny wystarczyć. Nic zresztą nie wskazywało, że mógł być śledzony. Chociaż… Od niedawna zaczął zauważać pierwsze symptomy starzenia się. Umiłowanie wygód stawało się silniejsze niż żądza sukcesu. Nawyki przeważały nad potrzebą zmiany. Nie miał ani dawnego refleksu, ani poprzedniego pociągu do hazardu. Jeśli więc wybrał się na Orelię, uczynił to w imię długoletniej przyjaźni z Druzzusem i z lojalności wobec Cedrusa.

Owego wieczora, 10 żeńca, w gaju szpilkowym pokrywającym wysokie partie wyspy, na kilku zwalonych kolumnach przysiadła grupka młodzieży, mimo współczesnych strojów przypominającej bardziej Bractwo Muz niż klasę rozparzonych nastolatków. Siedmiu chłopców, w wieku na oko od czternastu do siedemnastu lat, siedziało kręgiem wokół mężczyzny o sportowej sylwetce i mocno posiwiałych skroniach. Z przygasającego ogniska dolatywał zapach pieczonego mięsiwa i świeżych offli wyjętych z improwizowanego pieca, za który posłużyły resztki świątynnego tympanonu. Najwyraźniej uczta nie miała wyłącznie duchowego charakteru. Opis grupy byłby niepełny bez rusałki, która usadowiła się nieco wyżej na powalonym architravie. Z elektryczną formingą w ręku, którą trącała sporadycznie, jakby w zamyśleniu, zdawała się być postacią nie z tego świata. Nie uczestniczyła w rozmowach, choć co chwilę któryś z chłopców zerkał w jej stronę. Ona zaś odrzucając co jakiś czas grzywę kasztanowych włosów, rzucała spojrzenie na nauczyciela. Potem znów brzdąkała cicho, rozlewnie.

Chwile dzieliły słoneczną tarczę od zniknięcia w Oceanie. Każdy znający historię mógłby w takim momencie przypomnieć sobie pochodzącą z trzeciego wieku relację Hippolita z Chios, który wędrując z Aleppo do Damaszku, zaskoczony przez piaskową burzę, wessany został w piaskowy wir, aż świadomość utracił… A potem, gdy po, jak mu się zdawało, paru uderzeniach pulsu uniósł głowę, zobaczył to samo, co dziś mogła widzieć młodzież przy ognisku: górę w kształcie siodła, kaskadę Mnemosyny, opadającą dwustułokciowym wodnym warkoczem w dolinę. Grzebień lasu…

– Pomyliłem drogę – pomyślał Hippolit. – Dokąd trafiłem?

Kwiaty pachniały oszałamiająco, a przecież były inne niż wszystkie, które znał dotąd. W swoim długim życiu przemierzył liczne szlaki od Nowej Kartaginy po Baktrię i od egipskich Teb po krańce Bosphoranum. Szpilkowe drzewa tylko na pierwszy rzut oka przypominały cyprysy, a wielkie stwory, zaiste demony zmierzchu kołujące nad skałami, o ogromnych zębatych dziobach, przywodziły na myśl raczej mityczne harpie niż największe znane orły. A potem na ścieżkę wszedł ogromny, na szczęście dobroduszny gad, o rozmiarach bazyliki w Efezie… Wreszcie roziskrzyło się nocne niebo. I wtedy kupiec, z żeglarstwem dobrze zaznajomiony, próżno szukając Wielkiego i Małego Wozu, Lwa, Niedźwiadka, Psiej Gwiazdy lub któregokolwiek z charakterystycznych stworów Zodiaku, pojął, iż stał się igraszką w ręku nieznanej mu mocy. Wzgórza, na których się ocknął, nie przynależały do Ziemi. Nie były też Niebem, Tartarem ani Polami Elizejskimi. Były Inną.

Przy ognisku mówiono właśnie o podstawowej zagadce ich egzystencji. Nikt z młodych nie wątpił w prawdziwość legend o Wielkim Transferze, kwestią sporną było natomiast, kto zaludnił planetę po drugiej stronie Mlecznej Drogi, jak tego dokonał i po co? Zdania wśród chłopców były na ten temat podzielone. Szesnastoletni piegowaty grubasek w okularach reprezentował niedowiarków, większość uważała, że Panhomia jest to jeszcze jeden fantastyczny pomysł Jedynego, pana Czasu i Przestrzeni roznoszącego życie po całej Galaktyce.

– Sądzę, że nazywanie mocy, która dostarczyła tu naszych przodków, nie ma najmniejszego sensu – perorował piegus. – Od tysiąca lat owa Siła Sprawcza nie daje znaku życia. Transfer ustał. Myślę, że Jedyny nie miał z nim bezpośredniego związku. Już raczej jakaś kosmiczna cywilizacja na znacznie wyższym stopniu rozwoju zdecydowała, żeby nas tu przenieść.

– Czemu zatem owa cywilizacja pozostaje w ukryciu? Potrafisz to wytłumaczyć, Gurusie? – pyta pedagog. W kosmatej kurtce z orelskiego wilka przypomina bardziej myśliwego niż nauczyciela z prowincjonalnego gimnazjum. – Nie ujawniła się podczas transferu, nie udzieliła żadnych wskazówek naszym przodkom?

– A czy ogrodnik, który przesadza rośliny, tłumaczy się ze swych motywów pomidorom? – nie ustępuje Gurus. – Jeśli jest między nami przepaść cywilizacyjna, może Przesadzający czeka po prostu na moment, gdy dojrzejemy.

– Aby nas zerwać i pokrajać – wtrąca rosły dryblas Sextus. – I wszyscy wybuchają śmiechem. Dziewczyna uderza w struny. I po chwili nad łąką niesie się jej śpiew czysty jak potok górski, a strofy Arystelona sprzed tysiąca lat znakomicie przeistaczają się we współczesną egzystencjalną balladę:

Nowe życie pod obcym słońcem

zaskakuje wciąż swoją innością

ale koniec tu też tylko końcem

miłość zaś jest tak samo miłością…

Nauczyciel nie przerywa. Sam nieraz zadawał sobie pytanie – on, który całe życie poszukiwał prawdy – czy poszukiwana prawda absolutna to róg Amaltei, czy puszka Pandory? Czy ludzie o możliwościach bliskich bogom staną się lepsi, czy tylko bardziej niebezpieczni?

Ale cóż jest pewne? Sam uczył ich historii, która bardziej przypominała homerycki mit. Gdzieś tysiąc dwieście pięćdziesiąt lat temu na Innej poczęli zjawiać się ludzie. Uprowadzeni pojedynczo ze śródziemnomorskiego świata, Rzymianie, Grecy, barbarzyńcy… Wszyscy mieli wrażenie przebudzenia z bardzo krótkiego snu. Nie pamiętali Transferu, długo uważali swoją nową egzystencję za sen, a potem trafiali na innych ludzi, przystosowywali się do życia pod dwoma księżycami, w świecie równych dni i nocy, pełnym niezwykłych roślin i zwierząt. Podobnych, lecz odmiennych od ziemskich. Robili chleb z ziaren podobnych do zboża, pili wino z gron zbliżonych do winnych, namaszczali się tłuszczem z owoców przypominających oliwki. Ale jak twierdzili pamiętający Ziemię – nie mogły się one równać z prawdziwą pszenicą, winoroślą czy oliwą…

Ów niewytłumaczalny Transfer trwał dwieście pięćdziesiąt lat. Rok po roku implantowano na Inną stu mieszkańców z całego obszaru Imperium Romanum położonego gdzieś hen, o miliony lat świetlnych. Czy było przypadkiem, że kosmiczne przesiedlanie zaczęło się, gdy Imperium stało u szczytu potęgi, a ustało, gdy barbarzyńcy obrócili je w gruzy? Kolejni przybysze mówili o postępującym upadku miast i o sukcesach nauki Chrystusowej. Domorośli filozofowie, a byli i tacy wśród przeniesionych, twierdzili nawet, iż Bóg stworzył Inną jako Nową Arkę, na której ludzkość miała przetrwać nowy potop… Czemuż jednak ów Bóg przenosił nie tylko sprawiedliwych, ale także złoczyńców, katolików i heretyckich wyznawców Ariusza, czcicieli Mitry i Izydy, Persów spod znaku Ahura Mazdy, a nawet Żydów, choć tych przybyło tak mało, że z czasem się całkiem rozpłynęli.

Pomieszanie panowało także w chronologii. Początkowo każdej z grupek liczono czas od chwili przybycia na Inną. Potem próbowano rachować od początku świata jak Izraelici lub od założenia Rzymu. W końcu pewien mnich, uczeń Dionizjusza Młodszego, który przybył tu w ostatnim roku Transferu, przekonał Radę Gminy Florentyńskiej do chronologii od narodzin Jezusa Chrystusa. "Bo tylko odliczając czas, który minął od pierwszego przyjścia Pana, doczekać możemy drugiego". Tylko czy Chrystus zamierzał włączyć do swego królestwa także Inną?

Nasi bogowie w domach ostali

Janus, Jupiter i setka Lar

I tylko pamięć jeszcze się pali

choć coraz mniejszy czujesz jej żar…

Dziewczyna urwała. Naraz długi nieruchomy cień przykrył cała gromadkę. Nauczyciel odruchowo zmacał rękojeść sztyletu wsuniętego między kamienie. Właściciel cienia, mężczyzna w szarej podróżnej paenuli z kapturem, szedł ku nim jak widmo na tle zachodzącego słońca.

– Ave, Leontiasie! – powiedział unosząc prawicę.

– Dawno nikt mnie tak nie nazywał – mruknął pedagog. -Prawie wszyscy, którzy znali to imię, nie żyją… Zaraz… dottorek?- Tu poderwał się na równe nogi i uścisnął gościa. Dottor Darni nie należał do olbrzymów. Nie dziw, że zniknął prawie w ramionach Leontiasa. Młodzież przyglądała mu się ciekawie. Szczupłą twarz szczurka wydłużała mała szpiczasta bródka.

– Trudno było mi ciebie znaleźć, Leo – rzekł przybysz. -Wiedziałem, że musisz być w kontakcie ze starą Sabiną, a ta udzieliła mi wskazówek.

– Zadałeś sobie sporo trudu – w głosie nauczyciela zabrzmiał niepokój. – Masz jakieś kłopoty?

– Powiedzmy, że mój przyjaciel ma problemy i jesteś nam diablo potrzebny.

Młodzież zaczęła się rozchodzić, dryblas usiłował otoczyć ramieniem balladzistkę, ale ta strząsnęła jego rękę jak zeschnięty pęd winnorostu.


*

– A więc odmawiasz. Nie chcesz nawet poznać sprawy – w głosie Darniego brzmiała gorycz. Uniósł kielich pod światło i popatrzył przez czerwone wino na pochyloną nad stołem sylwetkę Leontiasa. Dzięki takiemu filtrowi nauczyciel wyglądał jak skąpany we krwi wojownik.

– Porzuciłem stare zabawki, przyjacielu. Wiesz, o ile łatwiej jest obciąć człowiekowi głowę niż nauczyć go myśleć?

– Rozumiem, obraziłeś się na świat, bo ten ośmielił się cię rozczarować. Szkoda. Byłeś najlepszy w szkole, podczas służby, wreszcie w Herrii. Pamiętam, jak rozpracowałeś siatkę Lonterra. A nasz zwiad w góry Dwóch Księżyców?…

– Szkoda, że nie zostałeś z nami później. Po Enteloi…

– Ewakuowano mnie. Byłem w szpitalu.

– Za to my brnęliśmy od klęski do klęski. Kompromisy wielkiej polityki! Niekompetencja Navigatoriatu. Korupcja. Zdrada! Media wbijające nóż w plecy weteranom! Trzeba było się cofać, ustępować, paktować z diabłem. I wreszcie rzucić tych nieszczęsnych Herriów na pastwę Ekumeny. Jak wcześniej Lidów, Wenedów… A wszystko pod hasłami izolacjonizmu i pokojowej koegzystencji. Tylu naszych zginęło na marne, a w Herrii mają Czarne Inferno… A ty chciałbyś, żebym pracował dla jakiegoś Navigatora?!

– Ależ Leo, czasy się zmieniły. Doszła do władzy nowa generacja polityków. Quintus, chociaż pacyfista, to równy gość.

– Życzę mu wszystkiego najlepszego. Ale niech każdy robi swoje! Widziałeś moich chłopców. Najlepszy gimnazjon by się ich nie powstydził…

– Czy ty nie rozumiesz, Leo? Jacyś cholerni skurwysyni montują spisek przeciw legalnie wybranemu elektowi. Kroi się wielka zadyma, która może zburzyć pokój nawet w twoim zakątku. Nie wiemy, kto za tym stoi: Herdatus, wywiad Ekumeny, Wandalijczycy? Jeśli na progu navigatury nie odkryjemy zagrożenia, co będzie dalej. A rozpracować je może tylko ktoś taki jak ty. Nieznany przeciwnikowi.

Leontias nie odpowiedział. Nalał następną porcję wina, po czym uniósł kielich:

– Za naszą młodość!

– Nie rozumiem cię – westchnął Darni. – Akcja może być arcyciekawa, dobrze płatna. Można naturalnie nie kochać Cedrusa, ale na miły Bóg, pomyśl o Federacji. Nasz wywiad donosi o rosnącej desperacji Ekumeny. Przegrywają z nami wyścig technologiczny, kto wie, na co mogą się poważyć?

– Mogę wypić zdrowia twojego Cedrusa – przerwał nauczyciel. – To wszystko.

– Świetnie się tu urządziłeś. – Lekarz powiódł przekrwionymi oczami po drewnianej chacie w stylu staroorelskim. Alkohol plątał mu już trochę język i rozpalał emocje. – Masz uczniów, posadę. Swoją drogą, dziwne, że cię jeszcze z niej nie wyrzucili… W edukacji obowiązuje utylitaryzm, a ty zmuszasz ich do myślenia.

– Daję sobie radę – uśmiechnął się pedagog.

– A ta dziewczyna? – Darni wskazał głową sypialnię. – Ładniutka. Prowadzi ci dom?

– Dia nie jest służącą!

– A zatem – zarechotał lekarz. – Do czego ci służy, figlarzu…? – urwał, ponieważ dostrzegł złowieszczy błysk w spojrzeniu Leontiasa. Który jednak zgasł równie szybko, jak się pojawił.

– A zatem macie zagadkę kryminalną? – powiedział wolno. – To nie dla mnie. Jedyna prawdziwa zagadka brzmi: dokąd idziemy, skąd przybywamy?…

Znów pili w milczeniu. Gdy pierwociny blasku rozjaśniły mrok za oknem, Darni osunął się na stół i wówczas Leontias zapytał go:

– Pamiętasz Enteloi?

Jakże mógł nie pamiętać… Naraz znalazł się na powrót w parnym powietrzu przesyconym zapachem potu i ognia. Noc rozbłyskała świetlnymi smugami pocisków zapalających. Płonęła tubylcza szkoła, hospicjum, taberny. Ogień z kanonów przybliżał się coraz bardziej do ich polany. Darni zdrowo oberwał. Zaciskając pasek bezskutecznie usiłował zatamować krew tryskającą z rozerwanej tętnicy. Dwóch salvatorianów śpieszących mu na pomoc padło, koledzy ostrzeliwujący się z wiropłatu nie zamierzali ryzykować…

"Zdechnę tu, zdechnę albo dostanę się w ręce tych diabłów" – przemknęło Darniemu. I naraz z burzy ogniowej wypadł Leontias, który porzucił rakietnicę, a zamiast niej taszczył na ręku małą tubylczą dziewczynkę. Ujrzał Darniego, nadludzkim wysiłkiem zarzucił go sobie na drugie ramię i dopadł startującej ważki… Dottor stracił przytomność. Teraz go olśniło.

– To ona? Dia…? Dla niej się wycofałeś!? – wybełkotał.

Leontias nie odpowiedział. Odprowadził dottora do zawezwanego fonicznie pędnika i oddał pod opiekę oczekującego aurigi.

– Bądź zdrów, zechce Jedyny, może kiedyś się spotkamy – rzucił na pożegnanie.

Potem wrócił do chaty, umył naczynia, uprzątnął resztki jedzenia. Miał iść spać, gdy rozległo się ciche skrobanie w okiennicę. Uchylił zapadkę. Błysnęły zapotniałe okulary Gurusa.

– Co tu jeszcze robisz?

– Sprawdzałem, czy nikt nie śledził dottora. Tak jak pan uczył.

– No i?

– Nikt za nim nie jechał, w miasteczku również nie widziano nikogo obcego.

– W porządku. Idź spać.

– Będę potrzebny jutro?

– Nie sądzę.

Okularki i piegowata twarz zniknęły. Nauczyciel zgasił światła i zajrzał do alkowy. Dia spała. Koc zsunął się z jej nagiego ciała, godnego służyć za model najpierwszym rzeźbiarzom ze Złotego Wieku. Usta miała pełne, trochę kapryśne, włosy gęste, prawdziwą burzą kłębiące się wokół głowy, a piersi drobne, boskie… Leontias nakrył ją kocem i wyszedł. Nie zauważył, jak otwierają się i patrzą za nim migdałowe, tajemnicze oczy Herrianki.

Загрузка...