17. INAUGURACJA

Jedyny mówi głosem ludu

głosem dwudziestu jeden wysp

więc wybór jest

spełnieniem cudu

splotem stu dążeń w jedną myśl…

Śpiewa tak cała Florentyna, przy dźwiękach połączonych orchestr salvatoriańskich. Ogromne, ozdobione kwiatami rotony suną wolno Wielką Itinerą. Na platformach roześmiane dziewczyny ze wszystkich prowincji odgrywają "żywe obrazy z historii Archipelagu", tańcząc regionalne tańce przy dźwiękach lir, fletni, drumli, aulusów, piszczałek, kithar i harf. Oto nadciąga kołysząca się jak suknia na obręczach "Barka Westalek", pełna dziewczątek różowych jak poranny świt, wypuszczających w pogodne niebo białe avozaury, za Barką suną w Pieczarze na Kółkach "Babki Założycielki" z Ultimy z pierwszym udomowionym stekowcem. Dalej pędzą jedenastowieczni rycerze na rudych hippozaurach, rywalizujący ze współczesnymi jeźdźcami na latających jednośladach. Nim oko zdąży to zarejestrować, już od strony placu Ludu nadciągają obrotowe giptejony i przypominające jeże nośniki naszpikowane znakami wszystkich legionów.

Przy skrzyżowaniu z Aleją Girlandów tłum staje się gęstszy od ziaren w ogromnym orelskim słoneczniku. Dia wraz z Gurusem przeciskają się pod ścianami, kierują w stronę Trybuny C, na którą wejściówki otrzymali artyści, naukowcy i ich rodziny. Herrianka jest wściekła. Wydarzenia ostatnich dni udaremniły jej udział w próbach – nie zagra więc roli małej westalki, a podczas następnej inauguracji będzie za stara. Denerwuje ją brak Leontiasa, który jak znikł koło południa, dotąd nie powrócił. Gurus też zachowuje się głupio, choć ledwie żywy uparł się, by zamiast oglądać ceremonię z okna gostnicy obok Panteonu przedzierać się przez połowę trasy. Na dodatek młody Wened jest dziwnie milczący, pochłania go najwyraźniej jakiś skomplikowany problem. A może jest obrażony? Dii przypomina się noc spędzona w ramionach Leo i jeszcze czuje rozkoszny dreszcz. Na rogu Promenady Matron vigilianci na parę pacierzy zatrzymują ruch przepuszczając kolumnę sportowców. Maszerują mocarni, piękni, półnadzy, w przezroczystych himationach, bohaterowie igrzysk za życia ubóstwiani, po śmierci nagradzani posągami w portykach zasług.

– Nad czym myślisz? – pyta Dia chłopaka.

– Coś mi tu nie pasuje. To wszystko nie tak.

– Co nie tak? Leo opowiedział ci przecież o zdemaskowaniu Ruffixa, o zatrzymaniu zabójcy Narensa, o ekumeńskim spisku. Wszystko jest jasne!

– Nic nie jest jasne. Posłuchaj. Ruffix kazał zabić Narensa, bo myślał, że wie o spisku. Ale było to tylko przypuszczenie. Nadal nie wiemy, o co naprawdę chodziło temu trynitatyście. Poza tym łatwo zauważyć, że w całej sprawie działała jeszcze inna struktura. Ktoś zabił tego najemnika w więzieniu, starego więźnia, klawisza Ogniopióra. Ruffix upierał się, że to nie jego sprawka. I trzeba mu wierzyć. Odpowiada za tyle zbrodni, że przyznanie się do jednej więcej nie sprawiałoby różnicy.

– Leo na pewno zna odpowiedź.

– Czy przypadkiem nie przesadzasz ze ślepą wiarą w jego intelekt? To wojownik, świetnie zabija, zwycięża i chędoży, ale co do myślenia…

– Puścili ruch – przerywa mu oburzona Herrianka. – Idziemy!

Muzyka dochodzi do potężnego crescendo. Dlaczego jeszcze nie spotkali Leontiasa? Dia dochodzi do środka promenady. I nagle przelatuje ją dziwny skurcz strachu. Nic nie uzasadnia lęku. A jednak. Rozgląda się dookoła. Same radosne twarze. Widzi jednak, że Gurus również przystanął. Uniósł piegowatą twarz ku dachom, wśród sterczyn i monumentów rozpoznaje sylwetki sekurytów Druzzusa, przemieszane z pretorianami FOI. Jeszcze wyżej czuwa wirowiec sił specjalnych. Wszystko pod kontrolą. Nawet jej bukiecik hermionów, który zamierza rzucić Cedrusowi, trzykroć sprawdzali vigillianci, pretorianie i straż fakcyjna.

W perspektywie Itinery gęstnieje las sztandarów i feretronów.

– Cedrus! Cedrus! – skanduje tłum.

Gurus nadal rozgląda się po domach. Widzi tłumy dzieci na pergulach i menianach, okna wypełnione przez promenerów i servitów. Obok insul mieszkalnych, na koronie ośmiopiętrowego mercatorium przysłaniając ślepe glify i zamurowane okienka strychowe pyszni się ogromny transparent: "Niech ci fortuna sprzyja, Cedrusie!" Niżej pulsuje wielki świetlon reklamujący dom handlowy JANUS. Janus…?!


Cichy brzęczyk. Wykonawca obudził się. Otaczał go kompletny mrok. Podświetlił chronometr, nona 45. Uśmiech przemknął po wąskich wargach. Wziął pastylkę stymulu. Ani ciasnota pomieszczenia, ani panujący zaduch (ekipa zamurowująca go przed trzema dniami zostawiła tylko maleńki otwór wentylacyjny) nie robiły na nim wrażenia. Kryjówkę skonstruowano tak chytrze, że jego istnienie mogłoby zostać wykryte dopiero po dokładnych pomiarach strychu lub przez zburzenie ścian działowych. Jeszcze raz sprawdził broń, długi celmierz z optykalem, arcydzieło sztuki rusznikarskiej. Skontrolował miękkość spustu. Załadował jeden wielkokalibrowy nabój. Nigdy nie potrzebował dwóch. Uruchomił fonion. Mikroodbiornik umieszczony w uchu zaczął przekazywać transmisję z ceremonii.


Gurus ze zdenerwowania stracił zwykłą swadę i precyzję wypowiedzi. Dwa razy musiał opowiadać o swych podejrzeniach napotkanemu vigiliantowi. Ten przekazał chłopaka pretorianinowi w cywilu. Agent FOI wysłuchał go znacznie uważniej, nie dał poznać, czy uważa go za szaleńca czy proroka, zaproponował natomiast, żeby Gurus powtórzył wszystko pierwszemu zastępcy samego Marcellisa. Wybrał numer jego osobistego fonikonu.

– Czcigodny, mam tu chłopaka, który twierdzi, że pod mercatorium Janusa może być zorganizowana zasadzka na "Ofiarnika".

– Dawaj mi go.

Gurus jeszcze raz opowiedział o swych o podejrzeniach. O Narensie, o facecie z więzienia. O jego ostatnich słowach.

– Czy mogę porozmawiać z twoim opiekunem, chłopcze, – spytał niski głos po wysłuchaniu zdyszanych wynurzeń.

– Nie ma go tutaj. Ale ja się boję… Navigator za chwilę będzie przejeżdżać przed mercatorium.

– Nie martw się, chłopcze, zdążymy sprawdzić gmach od piwnic po strychy. Ty zaś zgłoś się zaraz do najbliższego stanowiska FOI. Dostaniesz nagrodę za obywatelską postawę. Pretor Noniusz cię zaprowadzi, daj mi go do aparatu.

Gurus pokraśniał z dumy. Oddając fonikon odruchowo popatrzył na wyświetlony numer. 679-22-354…


"Wykonawca" odczekał jeszcze chwilę i zbliżył się do frontowej ściany. Wyjęcie obluzowanych wcześniej cegieł nie sprawiło mu żadnego wysiłku. Teraz od Itinery dzieliło go jedynie pół cala porowatego tynku. Wcześniej sprawdził, że okruchy spadną najwyżej do rynny biegnącej skrajem nad gzymsem. Snop dziennego światła wpadł do kryjówki, oświetlając wielkiego pająka, który szybko znikł w cieniu. Transparent "Niech ci fortuna sprzyja, Cedrusie!" doskonale maskował otwór. Zawodowiec wysunął celmierz, na końcu lufy umieścił kropelkę kwasu. Czekał.


Dwadzieścia jeden pocztów poprzedzało rydwan Cedrusa ciągniony przez cztery mlecznobiałe hippozaury. Wokół rydwanu na elektrowrotkach sunęła dziesiątka najlepszych ludzi Druzzusa. Ich szef w zbroi centuriona unosił się bezpośrednio przed zaprzęgiem na latającym jednośladzie przypominającym morskiego konika. Rydwanem powoził osobiście nowy Navigator. Dzięki panovidom ustawionym wzdłuż Itinery wszyscy mogli śledzić całą trasę Quintusa. W czerwonej todze, z głową ozdobioną prostym wieńcem z wawrzynu, jedną ręką trzymał lejce, a drugą pozdrawiał tłumy. Jego twarz pojawiająca się co chwila na panovidach była piękna, acz dziwnie nieruchoma, spięta. Emocje? Niepokój? Przeczucia?

Potem obraz się zmieniał, pokazywano bowiem kroczącego elefantozaura, na którego grzbiecie wśród kwiatów i winnych gron siedziała Octavia w białej kobiecej todze ozdobionej złotymi liśćmi akantu. Uśmiechnięta i piękna jak sama bogini Flora, która w dobie chrześcijaństwa jako św. Flora patronowała ogrodnikom podczas święta plonów. Czemu jednak nie towarzyszyła mężowi podtrzymując obok niego trójząb Neptuna? Na to odstępstwo od rytuału wskazywali wszyscy sprawozdawcy dopatrując się w tym fakcie poparcia ruchów emancypacji kobiet.

Rydwan zbliżył się do fontanny Rusałek, oblepionej przez prymusów stołecznych gimnazjonów. Radosna wrzawa na moment zagłuszyła rozstawione wokół trasy orchestry.

Hippozaury drobnym truchtem przeszły pod łukiem Garmaniusza i zagłębiły się w dużo węższy odcinek Itinery obramowany przez trzynastowieczne insule. Z okien i perguli sypał się nieustający deszcz kwiatów i pachnących astrinetek.

– Ave, Cedrus! Ave, Cedrus!


Gurus ociekał potem i co chwila się odwracał podążając za torującym mu drogę pretorianinem. W oknach mercatorium Janusa nie widział najmniejszego ruchu. Nie wkroczyli tam żadni pretorianie. Cały czas zastanawiał się, skąd zna numer fonikonu zastępcy szefa FOI.

– Pośpiesz się, grubasku – funkcjonariusz szarpnął go za rękaw.

679-22-354…? Naraz przypomniało mu się. Pod ten numer dzwonił Ogniopiór z fonokubika!!! O Jedyny!

Tuż obok nich jakiś fanatyczny wielbiciel Błękitnych przeraźliwie zadął w róg.

Pretorianin puścił rękaw chłopaka, a ten jak pies urwany z łańcucha rzucił się z powrotem.

– Stój, szczeniaku – wrzasnął funkcjonariusz. Mógł sobie wołać. Z szybkością, o jaką nikt by go nie posądził, Gurus wyprysnął na pustawą jezdnię i popędził na spotkanie rydwanu. Pretorianin sapiąc wściekle biegł za nim, wzywając, by się zatrzymał. Vigilianci pilnujący ruchu tradycyjnie niechętni FOI nie zamierzali mu pomagać.

Mimo to po przebiegnięciu stu stóp Gurus spuchł, Noniusz go dopędzał. I naraz z tłumu wysunęła się szczupła nóżka. Funkcjonariusz potknął się i runął na bruk.

Dia pociągnęła Gurusa w stronę trybuny.

– To wszystko spisek, oni są w zmowie, gdzie Leo…? Trzeba ostrzec… – dyszał grubasek.

Po pokonaniu niewielkiego pagórka Apostołów Itinera zakręcała. Powożący rydwanem widział już zamykającą perspektywę Białą Bazylikę o Stu Schodach, na których wzniesiono Ołtarz Zaprzysiężenia. Na panovidach pojawiała się co i rusz rozłożona księga i dobrotliwa twarz sędziwego archipatriarchy.


Strzelec zdjął kubrak i złożył go starannie w kostkę na pokrywie wiadra od trzech dni zastępującego latrynę. Lubił porządek. Potem zbliżył czubek lufy do tkaniny. Kwas błyskawicznie wypalił otworek w transparencie w środku litery E.

Dla obserwatora mogło to wyglądać, jakby jakiś avozaur narobił.

Sprawozdawca, mocno już zachrypnięty, recytował optymistyczne prognozy dla nowej navigatury. Przypominał również najświeższe wiadomości z Ekumeny, gdzie zamieszki w Dolnej Akropolii zmieniły się w prawdziwą rewoltę.

Zawodowiec niczym pianista przebierał palcami. Potem pochylił się nad celmierzem.

Rydwan minął przepyszną kolumnadę hostelu Pompejańskiego. Cedrus pozdrowił sporą rzeszę recepcjonistów i chłopców hostelowych tworzących amarantową wyspę na trotuarze.

Gadorumaki przyśpieszyły. Minęły wciśniętą między siedzibę koncernu medialnego a Theatrum Arleatum kaplicę Bożej Przezorności, nie zatrzymał ich też wspierany przez cztery tłuste kariatydy szeroki tympanon Banku Federacyjnego. Na prawo zalśniły witryny Forum Witruwiusza, na lewo pojawił się kanciasty "Dom Janusa".

– Ave, Cedrus! Ave, Cedrus!

Na panovidzie znów szeroka perspektywa, najazd na grupę półnagich łowców equatoriańskich w naszyjnikach z zębów tigrozaurów.

– Czymże jednak są największe nawet gady wobec potęgi naszej demokracji! – woła spiker.

Dia i Gurus w tłumie usiłują ściągnąć wzrokiem lecącego Druzzusa. O Jedyny! I naraz wyrasta obok nich Noniusz, jego czerwona twarz przypomina maskę diabła.

– Nie warto było uciekać – syczy. I zgina się we dwoje powalony lekkim ruchem muskularnej ręki.

– Leo! – woła Dia. Gurus nie pozwala jej na czułości – "Janus" – krzyczy wskazując mercatorium – spisek, zamach… – zadziera głowę do góry i zauważa ciemną plamę wewnątrz litery E. – Tam, tam.

Rydwan jest już naprzeciw nich. Navigator unosi rękę pozdrawiając tłum.

Gurus rzuca się w jego stronę. – Padnij! – woła. Ale wiwaty zagłuszają wszystko.

Dia patrzy na Sclavusa. Słowianin przytrzymujący rozhisteryzowanego chłopaka wydaje się nieobecny. Nic nie robi.

W pierwszej chwili nikt nie usłyszał strzału. Tym, co stali najbliżej, zdało się, że poniosły hippozaury. Navigator zachwiał się. Na panovidzie natychmiast pojawiła się jego postać. Wszyscy mogli zobaczyć wielką czerwoną różę wykwitającą na jego piersi. Krótki krzyk wydziera się z tysięcy gardeł, a potem na moment tłumy cichną jak złapane za gardło. "Konik" Druzzusa opada na ziemię. Sekuryci tworzą żywy mur wokół rydwanu. Panovidy gasną. Rozlega się wycie viviarek salvatoriańskich. Drugiego strzału nie ma. Tłum stoi niemy. Wielu płacze.

– Dlaczego, dlaczego nie uratowałeś go? – Gurus wlepia oskarżający wzrok w smutną twarz Leontiasa.


Ustępujący prefectissimus ściszył obraźnik. Właśnie podano, że Quintus Cedrus zmarł nie odzyskawszy przytomności w salvatoriańskim wirowcu mimo rozpaczliwych wysiłków lekarzy. Marcellis nalał kieliszek wzmocnionej vinissy. Zadzwonił prywatny fonikon. Uniósł słuchawkę.

– Nie, to nie galeria, pomyłka! – rzekł zgodnie z umówionym hasłem. Zatarł ręce. Jeszcze przez chwilę obserwował chaos panujący na ulicy. Za kwadrans w atrium obok miał spotkać się ze swym sztabem. Spodziewał się również wizyty Longinusa. Cicho otworzyły się drzwi od terasy.

– Kto, u diabła, cię tu wpuścił?

Przybysz, potężne chłopisko, trzymał w ręku odbezpieczonego króciaka, a jego twarz nie ujawniała najmniejszej skłonności do żartów.

– Kim jesteś, do licha? – powtórzył Marcellis. – Nie próbuj mnie straszyć, bo nie wyjdziesz stąd żywy.

– "Kto wszedł, ten wyjdzie", powiada Pismo – odparł przybysz. – A przybyłem tu, aby podziękować. Bardzo nam pan pomógł, prefectissimusie.

– Ja?

– Nie muszę tłumaczyć fachowcowi, że zarejestrowane połączenie foniczne stanowi niezły dowód… Zwłaszcza gdy rozmówcą jest rezydent wandalijskiego wywiadu, dla którego pracuje pan od dawna.

– To, to są jakieś podłe insynuacje! – cała krew odpłynęła z twarzy Marcellisa. – Zaraz, zaraz. Czy ty nie jesteś ten… no… Leontias?

– Zgadza się.

– Niepokonany Słowianin! – Prefectissimus odprężył się. – Rozumiem, że upatrzyłeś sobie mnie jako nagrodę pocieszenia? Bo co tu ukrywać, osiągnięcia masz kiepskie. Wódz nie żyje, zleceniodawca w szpitalu. W obecnej sytuacji to raczej ja mogę ci stawiać warunki, ba, gotów jestem nawet zapewnić interesującą pracę. Sądzę, że Kasjusz Longinus po objęciu navigatury pozostawi mnie na stanowisku.

– Czyżby też był człowiekiem Wandalii?

– On? – roześmiał się szef FOI. – Po co? Longinus to polityk uczciwy, ale słaby, idealny do poprowadzenia przez zdolnych doradców. Proszę odłożyć króciaka. Porozmawiamy o twojej karierze.

– Dziękuję za ofertę. Niestety, nie przyjmę. I proszę nie liczyć na swoich współpracowników. Tam już nikt nie został. – Podszedł do obitych gadzią skórą drzwi i otworzył je. Nie licząc wartownika w mundurze ochrony navigatorskiej nie było tam nikogo. Marcellis zbladł.

– Niczego mi nie udowodnicie.

– A musimy? Istnieje cała gama rozwiązań pośrednich. Sądziłeś zapewne, o czcigodny, że trop ekumeński i spisek Ruffixa zajmą mnie do reszty. Zajęły i owszem, ale w wolnych chwilach szedłem drugim tropem. Mylisz się więc sądząc, że nie rozgryzłem i waszego spisku. Znalezienie powiązań nie było takie trudne: zawodowy zabójca z Wandalii, Narens przypadkowo asystujący przy jego agonii, klawisz z ogniopiórem na twarzy…W momencie gdy ustaliłem, że dzwonił do twego zastępcy, byłem w domu. W międzyczasie zidentyfikowałem zabitego więźnia, sprawdziłem przypisywane mu zabójstwa. Sądzę, że miał kontrakt na Cedrusa i wygadał się o tym Narensowi. Nie mogliście ryzykować wpadki przed wynajęciem następnego… Więc… Właściwie brakowało mi tylko dowodu na twoją osobistą współpracę z Wandalią. Ale tego dostarczyłeś mi, prefectissimusie, przed chwilą. Jeśli się mylę, proszę prostować.

– Dlaczego więc nie udaremniłeś dzisiejszego zamachu?

– Czy wolno było mi dopuścić, by najwyższy urząd objął Ekumeńczyk? Nawet nawrócony.

– Jesteś większym łajdakiem ode mnie! – maska obojętności spadła z twarzy Marcellisa.

– Niech to zostanie między nami! Oczywiście, zgadzam się z opinią, że Longinus z dobrymi doradcami może być świetnym Navigatorem. Zwłaszcza w chwili gdy rozpada się Ekumena, a i Wandalia dojrzewa do reform. Postaramy się, aby ProNavigatorem został ktoś, kto będzie go uzupełniać. Ktoś inteligentny, lojalny…

– Kto?

– Choćby Korneliusz Gnerus. Pracowity, zdecydowany, bardzo antywandalijski.

– A ty? Przyjdziesz na moje miejsce?

– Jestem tylko nauczycielem. Wracam do mojej młodzieży, może się ożenię.

– A co ze mną? Zabijesz mnie? – pyta Marcellis.

– Nie, sam to zrobisz. Za pięć pacierzy przybędzie tu centurion od Druzzusa. Proszę pomyśleć o swojej rodzinie, o synach. Lepiej oszczędzić im kompromitacji. Kiedyś historycy docenią twoją rolę w rozpracowaniu agentów Ekumeny. Dane o nie istniejącej operacji "Siatka" podrzuconej naszym wrogom zostały spreparowane doskonale. A ostrzegawczy fonik do Tajgenisa wpędzający greckie imperium w wojnę domową, to pociągnięcie zaiste genialne. Potrzebujesz właściwej kapsułki? Mogę pożyczyć.

– Jestem przygotowany! – Ręka prefectissimusa nie drży, gdy nalewa sobie trzeci tego dnia kieliszek vinissy. – Napijesz się, Leontiasie?

– Nie, dziękuję.

Kieruje się do wyjścia, gdy Marcellis powstał z wysiłkiem.

– Nie jesteś ciekaw dlaczego? Jak to się stało, że zacząłem pracować dla tych barbarzyńców, tych Huno-Parthów udających Wandalów w rzymskich kostiumach? Szantaż, pieniądze – to nie wyczerpuje zagadnienia. A może miałem własną koncepcję rozwiązania kwadratury globalnego trójkąta? Dwóch przeciw trzeciemu… A może wierzę, że nasz libertyński świat gnije, że wyczerpał już swoje możliwości i przyszłość Innej wykluwa się nad Zewnętrznym Oceanem.

– Proszę wybaczyć, ale nie interesują mnie motywy zdrady.

Za Słowianinem zamykają się drzwi. Oczy prefectissimusa są zgaszone, puste. Słychać komendy sekurytów zajmujących kolejne skrzydła rezydencji.


W prosektorium hospicjum św. Łazarza leżą nagie zwłoki zastrzelonego mężczyzny. Za chwilę zaufani wizażyści przywrócą Navigatorowi wszelkie pozory życia, uróżowią policzki, zamkną oczy. Naprawy wymaga też peruka. Padając Navigator rozdarł ją o krawędź rydwanu i teraz wyłażą rude kędziory…

Загрузка...