2. CEDRUS SZCZĘŚCIARZ

Trzeci zmieńca Anno Domini 1482 przypadał w spoczynek, jak ze świecka nazywano Dzień Pański. Wiosna tego roku na chłodnej wystawionej na borealne podmuchy Nowej Istrii spóźniała się, a w Góry Gadzie chyba w ogóle nie miała zamiaru zawitać. Szczęściem dzięki ocieplanemu wnętrzu pędnika viapretorianie, dyżurujący opodal krzyżówki dróg w Kanionie Wielkich Nietoperzy, nie mogli uskarżać się na warunki klimatyczne. Najwyżej na nudę. Szef dwuosobowego patrolu Balbo był już mocno zaawansowanym w latach vicepiątnikiem. Roku ledwie brakowało mu do statusu weterana, wyglądał jednak dużo poważniej. Ponoć zapytany przez wizytującego te górskie rejony prowincjała o wiek, odpowiedział rezolutnie: "Mam tyle, na ile wyglądam".

– Wykluczone, tak długo ludzie nie żyją – skomentował dygnitarz.

Tego dnia jednak Balbo nie miał ochoty na żarty. Bezustannie mżyło, z rzadka tylko poryw wiatru przeganiał chmury, wydobywając ze strug deszczu poszarpane piargi i przepaściste żleby. Miejsce, w którym vicepiątnik zwykł zasadzać się na amatorów straceńczej jazdy, cieszyło się złą sławą. Dopiero wzniesiona parę lat później viafasta miała zastąpić krętą drogę skalną półką. Malowniczą w dzień słoneczny, kiedy na zboczach kanionu można było spotkać wygrzewające się wielkie ślamazarne elefantozaury, i diablo niebezpieczną o takiej porze jak ta. Jak na "spoczynek" ruch był słaby. Do południa ukarał jedynie parkę smarkaczy, którzy całując się jak opętani omal nie wypadli z drogi. O 12. 25 dowódca ożywił się, szarpnął wtulonego w siedzenie pomocnika.

– Popatrz! Olimpion senatora!

– Też powód, żeby mnie budzić. Widziałem już go parę razy. Za wodospadem mają taaką rezydencję… – ziewnął widząc, jak złocisty pojazd znika za zakrętem. – Faktycznie wspaniała maszyna. Kilka tysięcy aureusów jak nic…

– Tak, ale żebyś zobaczył pasażerów. Czarny auriga w liberii. Żona w kapeluszu większym niż patelnia. Synowie jak z reklamy środków odżywczych, a córeczka…

– Zdrowa sempiterna – zgodził się viapretorianin. – Obserwowałem ją w oglądniku. Aż ręce swędzą.

– A ja ci powiem, że nie zazdroszczę senatorowi Cedrusowi. Ma wprawdzie wszystko – pieniądze, władzę, rezydencję na Południu, ten dom w górach… Ale czy taki człowiek może jeszcze o czymś marzyć?

– Zaproponuj mu, żeby się ze mną zamienił – prychnął pomocnik. Jego cynobrowe od notorycznego żucia ginny zęby wyszczerzyły się w złośliwym uśmiechu. – Poza tym i taki bogacz ma kłopoty, trzeba synków w życiu ustawić.

– To nie sprawi mu trudności.

– Córeczkę dobrze wydać za mąż.

– Mało chętnych?

– No a żona, podobno pije i zażywa stymulanty…

– To kłopot żony, nie jego.

Wymianę zdań przerwał rozklekotany apolloniak usiłujący dość bezczelnie skrócić sobie drogę przez zamknięty szlak wiodący środkiem rezerwatu. Potem jeszcze jakiś szczeniak na rakietce pogwałcił ograniczenie prędkości. Przekazali jego numery następnemu punktowi kontrolnemu. Pewne urozmaicenie do służby wniosła dopiero kobieta, właścicielka srebrzystej galerietty i olbrzymiej blond peruki sięgającej splotami do połowy ud.

– Strasnie zabłądziłam – mówiła lekko sepleniąc. – Skręciłam chyba w niewłaściwy rozjazd. A wzięłam mały zapas paliwa. Teraz mi się skońcył. Moglibyście pomóc? -mówiąc niskim, gardłowym głosem bezustannie przenosiła wzrok z vicepiątnika na jego zastępcę. Taki wzrok był zdolny kruszyć kamienie. Pomocnik pękł pierwszy.

– Mamy pewien zapas w zbiorniku, ewentualnie można utoczyć…

– Jak ja się panu odwdzięcę. Może… Zatsymam się dzisiaj na noc w cauponie "Na przełęczy". Mogłabym zaprosić tam pana na filiżankę naparu. Proszę o fonik za parę godzin.

Pomocnik przyjął zaproszenie, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zadzwoni, a gdyby nawet, to nie zastanie blondyny.

Dialog przerwał pisk hamulców, z wielkim impetem zahamował niewielki sportowy pędnik nadjeżdżający z naprzeciwka. Wyskoczył z niego kierowca gestykulując w podnieceniu.

– Okropny wypadek przy Czarnym Garbie! Wóz wypadł z szosy, płonie!!!

Popędzili tam jak najrychlej. Przy jedenastym zakręcie dostrzegli miejsce katastrofy. Na żwirze widać było ślady gwałtownego hamowania. Najprawdopodobniej kierowca z niewiadomego powodu zamiast skręcić na łuku w lewo postanowił jechać prosto i dopiero w ostatniej chwili zdecydował się na hamowanie. Czyżby auriga był pijany? Ślad hamowania ciągnął się przez wąski pas pobocza. Dalej widać było wyłamaną barierę. Pędnik musiał wielokrotnie koziołkować po rudoszarym zboczu piargu i teraz leżał na dnie parowu na dachu niczym martwy chrabąszcz. Ogień już się dopalał.

– Olimpion senatora Cedrusa! – wykrzyknął pomocnik i przesadziwszy resztki bariery zaczął opuszczać się po stromym zboczu. Tymczasem Balbo zwrócił się do kierowcy, który zgłosił katastrofę:

– Widział pan, jak doszło do incydentu?

Przeczące kiwnięcie głową.

– A jakichś świadków pan nie widział?

– Nie, pusto jak wymiecione, w czasie całej drogi minęły mnie ledwie dwa wozy, żadnego przechodnia. Jedynie tam na dole, millę stąd – wskazał wijącą się wśród zieleni wstęgę żwirowatej ścieżki – mignął mi zielony dach jakiegoś wehikułu. Pewnie patrol rezerwowy.

– Mogli coś widzieć? – zainteresował się vicepiątnik.

Świadek wzruszył ramionami.

– Jakby dostrzegli, toby się zatrzymali. Zresztą z dołu pewnie niczego nie widać.

Ostrożnie poczęli się w ślad za pomocnikiem opuszczać w stronę dogasającego wraku olimpiona. Im bliżej dna parowu, tym więcej widać było rozrzuconych detali – odprysków szkła, kawałków metalu. Na jednym z krzaków wisiał strzęp kapelusza senatorowej. Nozdrza funkcjonariusza wyczuły mdły swąd spalonych ciał. Zbierało mu się na mdłości. Podszedł bliżej. Ofiary musiały zginąć na miejscu, nie zauważył niczyich prób wydostawania się z wnętrza. I naraz drgnął. Kilkanaście stóp od wraku dostrzegł ludzką rękę wystającą z krzaka ziębokrzewu.

– Tutaj! – krzyknął do pozostałych.

Młody mężczyzna w sportowym ubraniu leżał wbity twarzą w zarośla. Siła wyrzutu musiała być spora, pozbawiła go zarówno butów, jak kaftana. Rozchylając gałązki viapretorianin próbował wydobyć zmasakrowane ciało. Zalana krwią twarz przypominała maskę. Mimo to osiemnastoletni rekordzista gry w piłkę był zbyt znany, aby go nie rozpoznać.

– Pomóżcie mi go wyciągnąć! – Chwycili go za ręce i nogi. I wtedy usłyszeli jęk. Pomocnik omal nie upuścił ciała i począł wołać do salvatorianów, których ambulans właśnie pojawił się na drodze.

– Quintus Cedrus żyje!

Balbo obejrzał złotą bransoletę na przegubie chłopaka. Krew Appolińska z ujemnym odczynnikiem. Rzadka grupa.

– Nie mamy takiej! – jęknął przybyły lekarz.

– Nie szkodzi, zabierzcie go do pędnika, a ja dzwonię do domu. Przypadkowo taką samą grupę ma mój syn – Marek Ursin.


*

Zaiste, czy może być coś mocniejszego nad więzy krwi. Świat spadkobiercy fortuny Cedrusów i zakamarki, w których wegetowali Ursinowie, dzieliło wszystko. Właściwie nie powinni się nawet spotkać. A przecież kiedy po długiej rekonwalescencji Quintus odzyskał zdrowie i poczęła wracać mu pamięć, zadbał o tych, którym zawdzięczał życie. Balbo dostał przeniesienie do Avillei, a jego synowi opłacono studia w najlepszym gimnazjonie, tym samym, do którego po rocznej przerwie powrócił sam Cedrus. Dzieliły ich cztery roczniki, w tym czasie niemal otchłań – Marek był jeszcze pokrytym trądzikiem wyrostkiem, Quintus młodym nobilem, zawracającym w głowach dziewczętom. Ale zawsze kiedy się spotykali, Cedrus traktował go z przyjaźnią. Nie dziw, że z czasem uznanie dla starszego kolegi przerodziło się w uwielbienie i takim pozostało. Doszło do tego, że gdy rozeszła się wieść, iż młody arystokrata ubiega się o przyjęcie do elitarnej Akademii Wielkiej Polityki, ale szanse ma niewielkie, Ursin zapalił w jego intencji kaganek w celli św. Felixa, patrona szczęściarzy.

Rokrocznie Akademia w Villa Superioris przyjmowała dwudziestu jeden najwybitniejszych absolwentów ze wszystkich uczelni Archipelagu. Po jednym z każdej sfederowanej diecezji. Nie było wyjątków. Ani pieniądze, ani pozycja społeczna nie dawały preferencji. Trzeba było być rzeczywiście najlepszym…

Szanse Cedrusa osłabiał brak wpływowego ojca i opóźnienie w nauce po długotrwałej rekonwalescencji. Powszechnie plotkowano o chwilowych nawrotach amnezji, wprawdzie coraz rzadszych, ale dokuczliwych.

Oczywiście, karierę polityczną można było robić i bez dyplomu AWP – mozolnie przepychać się w rejonowych fakcjach, antyszambrować stopień po stopniu zaliczając liktoraty i edylaty, aby uzyskać grubo po sześćdziesiątce trybunat lub togę senatorską. Natomiast absolwent AWP mógł zostać prefektem lub cenzorem zaraz po trzydziestce, a koło czterdziestki sięgnąć nawet po Navigatoriat.

Faworytem z Nowej Istrii był Julius Dexos – absolutny prymus, a przy okazji charyzmatyczny lider młodzieżowej korporacji. Quintus w najlepszym przypadku mógł liczyć na drugą lokatę. Ale drugie czy ostatnie miejsce w grze o wszystko nie miało znaczenia. Na cóż więc mógł liczyć? Że rozdźwięki w Radzie Pięciu Dziekanów doprowadzą do utrącenia kandydatury Dexosa? W końcu nieraz wymóg jednomyślności spowodował utrącenie faworyta i awans kogoś mniej kontrowersyjnego. Choć równocześnie po wielekroć chronił Archipelag przed dopuszczeniem na szczyty ludzi zdolnych, ale niezrównoważonych – histeryków, mitomanów czy egoistów.

Trudno było jednak znaleźć u Dexosa słabe punkty. Zresztą, gdyby nawet z jakiegoś powodu kandydatura Juliusa upadła, i tak Quintus mógł spodziewać się veta ze strony Vellona, sędziwego profesora Etyki Politycznej, przed laty osobistego antagonisty jego ojca. Stary filozof nie krył swej niechęci wobec kandydata. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Może do familijnych animozji dołączyła się intuicyjna fobia?

Modlitwy Ursina musiały jednak pomóc. Dwa dni przed Sesją Rady Dziekanów 17 różyna 1484 roku Helena, urocza narzeczona Dexosa, popełniła samobójstwo, rzucając się do rzeki z mostu Apostołów. Oszalały z bólu Julius, który nie potrafił pogodzić się z zadziwiająco krótkim listem pożegnalnym "Odchodzę, wybacz. Helena", nie zjawił się nawet przed obliczem Rady. Resignatio per absentio. Trzeba trafu, że tego samego dnia w czasie burzy śnieżnej uległa katastrofie avionośnia profesora Etyki Politycznej, a on sam ciężko ranny zmarł po paru dniach. Sesję odroczono, zaś nowy szef Katedry Etyki Klaudiusz Settens nie miał już nic przeciwko poparciu Quintusa.

Dalsza kariera Cedrusa (Szczęściarza, jak z czasem zaczęto go nazywać) przebiegała błyskawicznie. Wystrzelił w górę z energią Wielkiego Gejzera z Gadzich Gór. Mozolnie przebijający się przez życie Marek śledził karierę kolegi głównie za pośrednictwem gazet i oglądników. Raz w roku wysyłał powinszowanie z okazji Dnia św. Quintusa i otrzymywał podobny list, gdy obchodzono święto Marka Ewangelisty.

Okazji do ponownego spotkania dostarczył dopiero przed czterema laty zjazd koleżeński i połączony z nim charytatywny bal, bodajże na rzecz inwalidów wojny herriańskiej. Cedrus przybył bardzo spóźniony. Na jego ingres ustały tańce, a muzykanci zagrali "Z Bogiem, z Bogiem, miły bracie". Zaraz zaproszono go na podium. I, niestety, Quintus się nie popisał. Powiedział parę banalnych frazesów i szybko skręcił do popiny. Wyglądał na przemęczonego i błyskawicznie wypił flaszę vinissy. Zaraz potem urażony jakimś przytykiem wdał się w awanturę, wreszcie w bójkę, z której wybawił go Ursin. Po odesłaniu posiniaczonego aurigi-polityka osobiście zaopiekował się przyjacielem.

W onym czasie Marek pracując jako librator mieszkał z matką i dwiema ciotkami w pięciopokojowej mansardzie nad książnicą. Cedrus spędził na tym poddaszu dużo więcej czasu niż zamierzał. Wpierw dwa dni chorował, a następnie przyjął zaproszenie, by zostać dłużej.

– Po raz pierwszy żyję normalnym życiem, poznaje, co to rodzina – zwierzył się po paru dniach.

Dom Ursina był ciasny, ubogi, ale serdeczny. Stare ciotki dogadzały Quintusowi jak mogły. A on czuł się jak odkrywca nowego lądu. Rano biegł z Markiem na nabrzeże, gdzie rybacy wyładowywali świeżo złowione skarby morza, w niczym nie przypominające amorficznych produktów z galeonów przetwórni. Stąd krok tylko dzielił ich od macellum, targu, dla którego ranek oznaczał porę przypływu. Koło południa zapuszczali się w kręte uliczki opodal bazyliki, gdzie rozkładali swoje kramy antykwariusze i woluminiści. Dyskutowali z rozpolitykowaną młodzieżą na schodach palladyńskich, przy czym Quintus w szarej tunice nie zdradzał swych patrycjuszowskich paranteli. Czasem po mocnym naparze w tratorii "U Węglarzy" zaglądali do pobliskiej palestronu, gdzie ze śmiertelną powagą rozstrzygano pozwy o kradzież melonów i szkalowanie w sprzeczkach. Każdy dzień niósł kolejną dawkę niezwykłej powszedniości. Wychowanek prywatnych pedagogów i elitarnych gimnazjonów po raz pierwszy chodził na podmiejskie zabawy, tor wrotkowy, sztuczną ślizgawkę. Ursin, który też wziął urlop, czynił wszystko, aby oderwać przyjaciela od dotychczasowych spraw. Nie było to trudne, Cedrus, zda się, zapominał o polityce. A kiedy jeszcze pojawiła się Octavia…

Tarapeum to niezwykle malownicza część Avillei, właściwie osobne miasteczko uczepione na podobieństwo ptasich gniazd nadmorskich skałek. Część zabudowań pochodzi z VI wieku, reszta nawarstwiała się wraz z kolejnymi epokami (stolica Nowej Istrii uniknęła szczęśliwie zniszczeń w czasach wojen). Naprzeciw skał znajduje się płaska jak brzuch flądry Wysepka Raków. Kiedyś było tam miejsce straceń, później necropolia. Obecnie park – pomnik przeszłości – opanowali bez reszty malarze. Quintus udał się tam w poszukiwaniu jakiejś pamiątki ze swojego istriańskiego epizodu, Marek mu towarzyszył. I obaj równocześnie zobaczyli Octavię… Siedząc na składanej selli w ubabranych farbą pantalonach szybkimi pociągnięciami pędzla zdawała się wyrywać spod powierzchni płótna skały, kamieniczki, zameczek tarapejski. Barwna paleta, burza włosów, skąpane w popołudniowym słońcu, a na dodatek osobliwie szczupła sylwetka wystarczyły, żeby Ursin beznadziejnie się zakochał… A Cedrus?

Następny tydzień przepędzili w trójkę, Octavia zdawała się nie faworyzować nikogo. Ursin zastanawiał się nawet, czy nie walczyć o względy pięknej plastyczki. Rychło jednak, gdy tak wałęsali się po starej Avillei, zauważył, że między Quintusem i Octavią nawiązuje się dodatkowa więź. A którejś nocy urwali się przyjacielowi. Czy wówczas się kochali? Mały bibliotekarz nie prowadził dochodzenia. Cierpiał, aleu miał rezygnować. Cedrus nie.

Kiedy tydzień później senator odjeżdżał do stolicy, wezwany do Kurii na rozpoczynającą się debatę budżetową, wyglądał na odmienionego. Emanował energią i optymizmem. Ściskając ręce przyjaciół wyznał krótko:

– Nie macie pojęcia, jak mi pomogliście.

Ursin do tej pory nie potrafił powiedzieć, na czym polegał ów psychiczny dołek, z którego wyciągnął Quintusa. Rozpad pierwszego, prestiżowego małżeństwa? Znużenie polityką? W każdym razie sądził, że już więcej się nie spotkają. Podobnie przypuszczała Octavia, w której z dnia na dzień był bardziej zakochany… A jednak miesiąc później, po szalonej nocy, podczas której wyznał jej miłość i nie został odtrącony, nawet gdy całował ją nieśmiało między bibliotecznymi regałami, Octavia nic mu nie mówiąc pojechała do stolicy. Wkrótce w plotkarskich periodykach pojawiły się informacje na temat zaręczyn młodego senatora z prowincjonalną pięknością. Pół roku później, a w kilka tygodni po ślubnej ceremonii Marek Ursin otrzymał zaproszenie ze sztabu "Błękitnych" na Superiorze. Akcje Cedrusa na politycznej bursie poszły wtedy bardzo w górę – pojawiające się w jego wystąpieniach akcenty społeczne i ekologiczne, głębokie zrozumienie ludzkich potrzeb jednały mu zwolenników w środowiskach dotąd podchodzących z rezerwą do programu "Błękitnych". Nominację ułatwiła także choroba jednego z konkurentów i zagadkowe wycofanie się kilku innych z rywalizacji.

Marek poleciał na Superiorę i spotkał się z przyjacielem.

– Kandyduję do Głównego Arbitriatu – wyznał mu Quintus. – Potrzebuję consulantora. Właściwie szefa sekretariatu.

– Ależ ja tego nigdy nie robiłem.

– Ja też nie byłem nigdy Arbitrem – zaśmiał się Cedrus. -Powiem ci otwarcie, bardziej od prawej ręki potrzebuję obok siebie przyjaciela.

I Ursin przyjął propozycję. Choć każde spotkanie z Octavią przypominało sypanie soli w niezabliźnioną ranę.

Trzy miesiące później Quintus wszedł jak lodołamacz do mocno zdziadziałego Kolegium Arbitrów, w skomplikowanym systemie władz Federacji sprawującego najwyższe funkcje kontrolne, ożywił tę instytucję, rozprawił się z paroma skorumpowanymi senatorami, toteż nikogo nie zdziwiło, gdy oświadczył, że w najbliższych wyborach wystartuje na fotel Navigatora. Marek poszedł za nim jak w dym.


*

– Na dwa księżyce Innej! Ależ to jest parada! – W podniesionym głosie spikera orbitalnej foniki nie ma cienia przesady. Rzeczywiście Pochód Dziękczynny połączony z oficjalnym komunikatem Komisji Elekcyjnej ma charakter ogromnej, spontanicznej manifestacji. Główną itinerą florentyńską wali kolorowy tłum. Weterani i młodzież, delegaci tribusów, przedstawiciele miejskich bractw. Poczty legionów i akademii. Rozpasane tancerki uliczne. Święto!

Maszerują twardzi, ogorzali mieszkańcy Ultimy, rozgadani i wiecznie weseli Equatorczycy. Tuż zaraz kroczą, pełni pierwotnej godności, odziani w historyczne stroje autochtoni z Nowej Istrii, Orelianie na autorydwanach, wreszcie marynarze z siedemdziesięciu wysepek bogatej w legendy Zefirii. Dwadzieścia jeden wspólnot składających się na fenomen Archipelagu. Wielość w Jedności!

Manifestacji nie przeszkadza wzrastający upał. Zresztą Florentyna, wzniesiona dwa tysiące łokci nad poziomem morza, nawet w miesiącach letnich cieszy się znośniejszym klimatem, niż by to wynikało z jej szerokości geograficznej.

Z pokładu wiropłatu prowadzący maszynę Druzzus oraz siedzący obok Ursin śledzą przebieg defilady podążającej do świątyni Jedynego, gdzie Elekt tradycyjnie miał wznieść modlitwę dziękczynną. Oczywiście dawny element religijny ceremonii utracił pierwotny sens. Od pół wieku Navigatorzy byli agnostykami, a mieszkańcy traktowali święto jako okazję do zabawy, zakupów lub zawarcia nowych znajomości.

– Cóż za bajzel!- mruczy szef ochrony do swego pasażera. – A co tu będzie za dwa tygodnie podczas oficjalnej inauguracji? Urobimy ręce po łokcie.

– Tu siedemnastka, tu siedemnastka! Na rogu Zielonej i Wergiliego zatrzymaliśmy mały kontrpochód uzbrojony w butelki z zapalaczem, co robić? – dobiega z fonika, którym ludzie Druzzusa podsłuchują łączność pretorianów, vigiliantów municypalnych oraz sekurytów FOI (Federacyjnego Officjum Inwigilacji).

– Izolować, nie używać ostrej amunicji – słychać głos viceperfectimusa – i za skarby nie dopuszczać tych oszołomów z wizyjników.

Wiropłat to przy okazji dobre miejsce, gdzie obaj przyjaciele mogą porozmawiać bez świadków. Podsłuchując i wierząc, że sami nie są podsłuchiwani. Druzzus nadal drąży temat martwego trynitatysty.

– Obawiam się, że mamy do czynienia z precyzyjnym morderstwem – szepce.

– Na jakiej podstawie, Fabio, braku zapalniczki? Czytałem oficjalny raport. Na szybie i futrynie znaleziono wyłącznie odciski palców Narensa. Na ciele nie miał żadnych obrażeń poza powstałymi od uderzenia o dno impluvium. Żadnych podejrzanych ukłuć… Dawka stymulantu też nie była śmiertelna…

– Najważniejszą informację dottor Darni przekazał mi ustnie. Wiesz, co było prawdziwą przyczyną śmierci faceta?

– Uderzenie?

– Bynajmniej. Roztrzaskał się już martwy. W jego płucach znaleziono wodę.

– To zrozumiałe. Leżał przecież w tym brodziku.

– Znaleziono wodę z perfumowaną pianą pochodzącą z hostelowej łazienki, Marku. Ktoś utopił Narensa w wannie, wytarł ciało i wyrzucił przez okno dotknąwszy uprzednio jego dłonią do klamki i framugi…

– A nagranie? Powinno być przecież nagranie obraźnikowe.

– I to jest właśnie najciekawsze, na 15 minut przed naszym wejściem do pokoju samoczynnie przetarł się kabel zasilający nagrywarkę…

– To znaczy…?

– To znaczy, że Narens został zgładzony profesjonalnie, że morderców było paru. Że mieli swobodę poruszania się w strefie Pierwszej, słowem, że są to nasi ludzie.

– O Jedyny!

– To jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Zamordowano go w ściśle strzeżonym gmachu, wśród personelu, który był sprawdzany. Nawet obsługę "Asilium IV" akceptowaliśmy na te dni wspólnie z Ruffixem. Nikt z zewnątrz nie wiedział nawet o zatrzymaniu faceta. Zresztą mediaferranci, goście i wolontariusze nie mieli na te piętra dostępu.

– Więc co z tym zrobimy?

– Po pierwsze, nikomu ani słowa. Trzymamy się wersji samobójczej. Przypuszczam, że z ponad tysiąca osób obecnych wtedy w hostelu koło setki mogło mieć dostęp do tamtej kondygnacji. Sporo!

– Ale chyba poinformujemy elekta?

– Na razie nikogo. Zbyt wielu ludzi kręci się koło Quintusa dzień i noc. Jego rozmowy są nagrywane, nie możemy wykluczyć podsłuchów.

– A ten twój dottor Darni jest pewny?

– Ręczę za niego. Służyliśmy razem na Herrii w dziewięćdziesiątym trzecim. Uratował mi życie.

– Ktoś jednak musi zająć się śledztwem. Może jednak FOI? To wygląda na grubszą sprawę. – W pamięci Ursina odżywa obraz Arrianda, tego wiecznie uśmiechniętego Navigatora, który zginął w zamachu bombowym w chwili, gdy tulił do siebie małą podniesioną z tłumu dziewczynkę. Mała była żywą bombą. Zdetonowano ją zdalnie. Do tej pory nie wyjaśniono kulisów tej śmierci. Choć gdyby nie ten zamach, prawdopodobnie fakcja "Czarnych" do dziś sprawowałaby władzę w Archipelagu.

– Mógłbym się tym zająć osobiście – Druzzus w zamyśleniu skubie rzadką brodę.

– Niemożliwe. Zbyt jesteś potrzebny Quintusowi na co dzień. Chyba że za parę dni obejmiesz kierownictwo Federacyjnego Officjum Inwigilacyjnego.

– Nie fantazjuj! Wiesz, że faworytem szefa jest Ruffix. A ten od miesięcy nie kryje się z chęcią objęcia funkcji prefektissimusa. Ale masz rację. Moja swoboda ruchów jest więcej niż ograniczona. Jeśli istnieje spisek wymierzony w Cedrusa, to jestem drugą najbardziej obserwowaną osobą w jego otoczeniu. Może więc wydelegować kogoś z moich ludzi?

– Przydałby się ktoś zupełnie nieznany, samotny strzelec – głośno myśli Ursin. – Odważny, zawodowiec… oczywiście, godny zaufania.

– Tacy ludzie nie rodzą się na kamieniu! Wszyscy prywatni inwigilatorzy, jakich znam, to czereda chciwych szmalu łachudrów.

– Czyli sytuacja jest bez wyjścia?

Na moment zapada cisza, wreszcie Druzzus wydusza z siebie.

– Był kiedyś człowiek. Ale…

– Nie żyje?

– Jakby nie żył. Definitywnie wycofał się z zawodu. Opuścił służbę, zatarł ślady. Nawet nie mam pojęcia, gdzie go szukać… Chociaż… Gdyby dottor Darni zechciał… Ten trzymał się z nim najbliżej.

– Nasz sympatyczny dottorek? Nie wiedziałem, że posiada takie kontakty.

– Kiedyś było nas trzydziestu. Jeśli wciąż Leontias żyje, pozostało trzech.

Wiropłat gwałtownie skręca, aby ominąć jedną z trzydziestu sześciu wież bazyliki, która przypomina urodzinowy tort. Autorydwan elekta dotarł właśnie na miejsce.

– Lądujemy – oznajmia Druzzus, odwraca głowę i spogląda prosto w oczy Ursina. – Dobra, wyślę dottorka, ale powiedz, Marku, na jakiej podstawie możemy mieć zaufanie do siebie?

– Nie powinniśmy- uśmiecha się consulantor. – Komuś jednak zaufać trzeba.

Загрузка...