ROZDZIAŁ XXXI

— Nie można jej zarzucić, że załatwia sprawy połowicznie i nie do końca, prawda? — spytał z ironią William Alexander.

Książę Cromarty z trudem powstrzymał się, by go nie skląć.

— Sądzę, że można to ująć w ten sposób — powiedział, siląc się na spokojny ton.

Po czym potrząsnął głową ze złością i rozsunął prowadzące na balkon drzwi. Obaj wyszli na znajdujący się trzysta pięter nad poziomem ulic, pogrążony w mroku balkon. Wiał łagodny wietrzyk, w dali widać było światła pojazdów i różnobarwne światła Landing, a w górze wielki księżyc za czarnosrebrnymi chmurami — zanosiło się na deszcz. Gdzieś na wschodzie błysnęła odległa błyskawica, a blask księżyca, który wyłonił się zza chmury, omywał srebrzystym blaskiem ściany innych wież. Stolica przypominała beztrosko rozsypane klejnoty jakiejś królowej elfów, a premier długi czas im się przyglądał, jakby w tym dziwnym pięknie kryło się rozwiązanie.

Nie kryło się jednak i obaj o tym wiedzieli. Bowiem Honor Harrington za jednym zamachem przejęła inicjatywę i pozbawiła ich jakiejkolwiek kontroli nad wydarzeniami. Królowa mogła zabronić wszystkim ingerowania w tę sprawę, ale tak rząd jak i RMN konspirowali wspólnie, by uratować kapitan Harrington przed skutkami jej własnych działań. Wydawało się już przez chwilę, że udało się ją utrzymać z dala od gardła Younga, a jednak znalazła sposób, by postawić na swoim.

— Nadal nie wierzę, że starczyło jej odwagi i tupetu — mruknął niewidoczny w mroku nocy Alexander.

— North Hollow pewnie też w to nie wierzy. — Cromarty oparł się o balustradę i wciągnął z lubością chłodne powietrze w płuca.

— Nie byłoby go w parlamencie, gdyby żywił choć cień podejrzenia — stwierdził rzeczowo William i dodał po chwili ciszy. — Tak między nami, Allen: ona postąpiła słusznie i wiesz o tym.

— Słusznie czy niesłusznie, to w tej chwili bez znaczenia. Zrobiła jedyną rzecz gwarantującą nieprzyjęcie do Izby Lordów! Nie mówiąc o tym, że przy okazji zrobiła sobie wrogów ze wszystkich parów Królestwa!

— Nie ze wszystkich!

— No dobrze — prychnął Cromarty. — Ty i Hamish nie macie jej tego za złe. Cholera, ja też nie, co daje trzy osoby. Jeśli znajdziesz jeszcze ze trzy, to znaczy, że to ty powinieneś być premierem tego głupiego kraju!

Alexander przygryzł wargę i nie odezwał się. Bo i co miał powiedzieć? Nie miał żadnych wątpliwości, że lady Harrington została zmuszona do tego nieudanym zamachem, podobnie jak nie miał cienia wątpliwości, kto był za tenże zamach odpowiedzialny. Co prawda nigdy osobiście jej nie spotkał, tyle jednak dyskutował o niej z bratem, by mieć pewność, że nie użyłaby Izby Lordów w ten sposób, gdyby miała inną możliwość spotkania North Hollowa. Oglądał też nagranie jej wystąpienia — cały przebieg obrad od lat był nagrywany — i nie znalazł w jej krótkiej przemowie żadnej gry czy fałszu. Nie próbowała zrobić z obecnych durniów ani z siebie uciśnionej ofiary zboczeńca. Przedstawiła fakty jak przed sądem ostatniej instancji i szczerość dosłownie biła z każdego jej słowa.

Tyle że zebrani tak tego nie zrozumieli. Zebrani byli oburzeni jej atakiem na tak szacowną instytucję jak Izba Lordów. Wściekli, że tym razem w cyniczny sposób wykorzystano zasady przeciwko nim — przecież tylko oni mieli prawo tak postępować! I byli zdecydowani ukarać ją za to, co uważali za naruszenie własnych świętych prerogatyw. Zachowali się niczym banda głupich i małostkowych urzędasów magistrackich, ale cóż: mogli się tak zachować.

— Jak zła jest sytuacja? — spytał.

Cromarty westchnął bardziej z żalem niż ze złością.

— High Ridge złożył już wniosek o wykluczenie jej z Izby Lordów. I drugi o pozbawienie jej tytułu, ale tu się przeliczył. Przytłaczająca większość członków Izby Gmin, w tym połowa liberałów, stanęła murem za Jej Wysokością, co oznacza, że Harrington ani nie straci tytułu, ani nikomu nie uda się oskarżyć jej o żadne wymyślone przestępstwo. Ale nawet królowa nie może zmusić lordów do przyjęcia kogoś do Izby. Wątpię też, tak zupełnie poważnie, czy dziesięć procent będzie głosowało przeciwko wnioskowi o wykluczenie. Miała jeden występ w Izbie Lordów i już tam nie wróci.

— A potem? — W głosie Alexandra pobrzmiewały złość i bezsilność.

Cromarty jakby zapadł się w sobie i przygarbił.

— Chodzi ci o to, co będzie, jak go zabije.

Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie.

Bardziej wyczuł niż dostrzegł potwierdzający ruch głowy rozmówcy i opadł z westchnieniem na fotel. Przymknął oczy, żałując, że nie może z równą łatwością zignorować kilku najbliższych dni co świateł miasta.

Harrington skutecznie zapędziła North Hollowa w sytuację bez wyjścia. Lordowie mogli wściekać się do woli, ale wyzwała go i oskarżyła w obecności ich wszystkich, i nie mógł dłużej udawać, że takiego wyzwania nie było. Gdyby spróbował, straciłby nie tylko zaplecze polityczne, ale wszystko co było dla niego ważne. Stałby się wyrzutkiem ignorowanym przez tych, którym w teorii był równy, i wyśmiewanym obiektem pogardy dla wszystkich niższego stanu. Byłby nie tylko tchórzem — nie przyjmując wyzwania, przyznałby automatycznie, że jest winnym wszystkich oskarżeń rzuconych przez Harrington.

Na pierwszy rzut oka był to zadziwiający anachronizm — barbarzyński sąd boży w formie pojedynku — ale tak właśnie to działało. I nawet tak tchórzliwy półgłówek jak North Hollow wiedział to i rozumiał. I dlatego drżącym z przerażenia głosem, ale przyjął wyzwanie. Co oznaczało, że już był trupem.

Zdołał co prawda uprzeć się przy Kodeksie Dreyfusa, ale po tym jak Harrington przeprowadziła egzekucję Denvera, nikt przy zdrowych zmysłach nie miał wątpliwości, że wystarczy jej jedna kula, by zabić przeciwnika. Bowiem jedynie niepoprawny optymista albo idiota wierzyłby, że wystarczy jej, jeśli go zrani. Honor Harrington chciała zabić North Hollowa i zrobi to. A kiedy to nastąpi…

— Będzie skończona, Willie — powiedział wreszcie cicho i nie kryjąc bólu. — Kiedy go zabije, tą samą kulą zniszczy własną karierę. Nie możemy jej uratować. Prawdę mówiąc, osobiście powinienem zainicjować jej usunięcie z dowodzenia, jeśli chcemy zatrzymać postępowców.

— To nie w porządku, Allen. — Alexander oparł łokcie o balustradę. Stał zwrócony twarzą ku panoramie miasta. — To ona jest prawdziwą ofiarą. To nie jej wina, że tylko w ten sposób mogła dojść sprawiedliwości.

— Wiem — Cromarty nie otworzył oczu — i naprawdę chciałbym być w stanie jej pomóc. Bóg mi świadkiem. Ale mam rząd do utrzymania w kupie i wojnę do wygrania.

— Wiem — westchnął Alexander i niespodziewanie roześmiał się gorzko. — Nawet Hamish to wie. I jestem pewien, że lady Honor również wie, że nie zostawiła ci żadnego wyboru.

— Co powoduje, że czuję się jeszcze gorzej. — Książę otworzył oczy i poszukał wzrokiem twarzy rozmówcy, nie kryjąc smutku, po czym spytał cicho: — Powiedz mi, Willie, dlaczego ktokolwiek poza szaleńcem mógłby chcieć zająć moje miejsce?


Komandor porucznik Rafael Cardones uniósł głowę słysząc otwierające się drzwi windy. Był oficerem wachtowym dowodzącym szkieletową obsadą mostka, jako że okręt nadal przebywał w doku. Co nie znaczyło, że nic niespodziewanego nie miało prawa się wydarzyć — jak choćby teraz… Zerwał się na baczność, widząc kapitan wchodzącą na mostek. Towarzyszył jej jeden gwardzista, ale stanął sobie przy ścianie w pozycji „spocznij” i spokojnie obserwował, jak Honor podchodzi do kapitańskiego fotela.

Poruszała się powoli, z rękoma założonymi za plecy i twarzą na pozór pozbawioną wyrazu. Rafael Cardones znał ją jednak zbyt dobrze i zbyt długo, by dać się zwieść. Ten sam poważny spokój widział na jej obliczu, gdy zmuszała zdesperowaną i wrogo nastawioną załogę do działania… i gdy wiodła uszkodzony ciężki krążownik prosto w salwy burtowe krążownika liniowego.

Teraz widział go ponownie — w noc poprzedzającą poranne spotkanie z bronią w ręku, spotkanie z kimś, kto nienawidził jej od wielu lat. I zastanawiał się, ilu lat ona potrzebowała, by uczynić tę maskę perfekcyjną. Jak długo uczyła się ukrywać strach i emanować pewnością siebie, ukrywając przed załogą, że jest zwykłą śmiertelniczką tak jak oni… i ile samotnych, bezsennych nocy kosztowało ją nauczenie się ukrywania tej oczywistej prawdy, że troszczyła się o tych, którymi dowodziła, znacznie bardziej niż powinna…

Zatrzymała się obok fotela i pogładziła zwinięte ekrany niczym jeździec ulubionego wierzchowca. Wpatrzyła się w ekran wizualny i zamarła — po chwili dopiero jej dłoń zaczęła się poruszać, jakby była obdarzona niezależnym życiem. Mimo maski opanowania dostrzegł w jej oczach ból i żal. I w przebłysku olśnienia zrozumiał.

Kapitan żegnała się. Nie tylko z Nike, ale z całą Królewską Marynarką. I nagle Cardones zaczął się bać — głównie o nią, lecz także i o siebie. Mogła jutro zginąć, ale to była tylko teoria: jego serce mówiło mu, że to niemożliwe, jedynie umysł dopuszczał taką ewentualność. Pavel Young nie mógł jej zabić. Sama myśl była niedorzecznością.

Natomiast z pewnością legnie w gruzach jej kariera — zbyt wiele osób zbyt często to powtarzało, by można było w to wątpić — ale gotowa była zapłacić tę cenę. Tylko że istniały dwie strony medalu — ona traciła możliwość służby w Royal Manticoran Navy, ale Królewska Marynarka traciła ją. Ktoś inny obejmie dowództwo HMS Nike i innych okrętów, którymi w przyszłości mogłaby dowodzić, ale nikt nie zdoła jej zastąpić. Nikt nie był do tego zdolny. A Rafael Cardones, Alistair McKeon, Andreas Venizelos, Eve Chandler i Thomas Ramirez, słowem wszyscy, wiele na tym stracą. Zniknie z ich życia coś specjalnego i pozostaną ubożsi, jedynie ze świadomością, że to coś stracili.

Wstyd mu było, że myśli o tym, czego by chciał od niej, ale nic nie mógł na to poradzić. Pewna jego część chciała na nią nakrzyczeć, skląć ją za opuszczanie ludzi, którzy od niej zależeli, a inna rozpłakać się, wiedząc, ile to musiało ją kosztować. Targany sprzecznymi uczuciami nie był zdolny wykrztusić słowa. Czuł tylko, że pieką go oczy. A potem Nimitz uniósł łeb i przyjrzał mu się uważnie pałającymi zielonymi ślepiami. Kiedy zastrzygł uchem, kapitan także odwróciła ku niemu głowę.

— Rafe — powiedziała cicho.

— Skipper… — musiał odchrząknąć, nim zdołał wypowiedzieć to słowo.

Kiwnęła głową i spojrzała na swoją dłoń gładzącą oparcie fotela. Wiedział, że chciałaby jeszcze choć raz w nim usiąść, rozejrzeć się po mostku i wiedzieć, że to mostek jej okrętu. Ale nie zrobiła tego. Stała jedynie i głaskała delikatnie oparcie. Cardones wyciągnął do niej rękę, nie mając pojęcia, co chce zrobić czy powiedzieć. Kapitan wzięła głęboki oddech i odeszła od fotela. Odwróciła się, dostrzegła jego dłoń i to, że już otwiera usta, by coś powiedzieć, i potrząsnęła przecząco głową.

Był to drobny gest, ledwie zauważalny, ale był to równocześnie gest kapitana, tak pełen siły, że nikomu nawet by przez myśl nie przeszło go zakwestionować. I gdy Rafe to zrozumiał, dotarło do niego coś jeszcze. Coś, co od dawna wiedział, tylko sobie tego nie uświadamiał. Że autorytet kapitan Harrington nie wynikał z jej stopnia, ale z tego kim była i jaka była. Oraz że była to zasługa Royal Manticoran Navy. Albo raczej że Królewska Marynarka pomogła jej stać się tym, kim się stała, ale Honor Harrington dawno temu stała się kimś więcej niż suma rozmaitych czynników i zalet.

Była sobą — Honor Harrington — i tego nikt i nic nie było w stanie jej odebrać niezależnie od tego, co też by się nie stało i jak uparcie by nie próbowano.

Opuścił rękę, a ona stanęła na baczność, prostując plecy i ramiona.

— Proszę kontynuować, komandorze — poleciła cicho.

— Aye, aye, ma’am — odpowiedział równie cicho, lecz wyprężył się i zasalutował tak, że instruktor musztry w akademii byłby z niego dumny.

W jej oczach błysnęły ból i żal, ale także coś więcej — coś na kształt aprobaty, jakby przekazywała pod jego pieczę coś znacznie cenniejszego niż życie.

A potem skinęła mu głową, odwróciła się i odeszła bez słowa. A mostek HMS Nike wydał mu się niespodziewanie miejscem mniejszym, bardziej samotnym i bez porównania uboższym niż był zaledwie chwilę temu.

Загрузка...