Rozdział 7

Głowica rozdzielacza leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam: za żywopłotem azalii, pod samą ścianą budynku. Założyłam ją z powrotem i wyjechałam z parkingu, mając zamiar odwiedzić Hamilton. Kiedy jednak przejeżdżałam obok biura Vinniego, dostrzegłam wolne miejsce przy” krawężniku i zahamowałam pospiesznie. Ale udało mi się zaparkować jeepa w wąskiej przestrzeni dopiero przy trzeciej próbie.

Connie siedziała za swoim biurkiem. Trzymała lusterko na wysokości oczu i pieczołowicie zdrapywała grubą skorupę tuszu do rzęs. Uniosła głowę, kiedy weszłam do środka.

– Używałaś kiedykolwiek tego nowego świństwa przedłużającego rzęsy? – spytała. – Teraz wyglądam tak, jakbym sobie obkleiła powieki szczeciną ze szczurzych ogonów.

Machnęłam jej policyjnym zaświadczeniem przed nosem.

– Odstawiłam Clarence’a.

Connie dała mi porozumiewawczy znak, zaciskając pięść i podrywając łokieć ku górze.

– Oby tak dalej!

– Vinnie jest u siebie?

– Nie, musiał iść do dentysty. Pewnie po to, żeby naostrzyć sobie kły. – Wybrała ze stosu teczkę sprawy i wzięła ode mnie zaświadczenie. – Ale do tego szef nie jest nam potrzebny. Mogę ci od ręki wystawić czek.

Zrobiła notatkę na kartce i wraz z zaświadczeniem umieściła ją w teczce, po czym odłożyła dokumenty na skraj biurka. Następnie wyjęła z szuflady staromodną, oprawioną w skórę książeczkę bankową i szybko wypisała mi czek.

– Jak ci idzie z Morellim? – zapytała. – Trafiłaś już na jakiś trop?

– Niezupełnie. Ale wiem na pewno, że nie wyjechał z miasta.

– To twarda sztuka – mruknęła. – Spotkałam go jakieś pół roku temu, zanim jeszcze rozpętała się ta afera. Kupował na bazarze ćwierć kilo łagodnego wędzonego sera włoskiego. Siłą musiałam się powstrzymywać, żeby nie wbić zębów w jego pośladek.

– Jesteś aż tak drapieżna?

– Jeszcze bardziej. Faceci w jego typie budzą we mnie zwierzę.

– Nie zapominaj, że ciąży na nim oskarżenie o morderstwo.

Connie westchnęła ciężko.

– Strasznie dużo kobiet w Trenton zaleje się łzami, kiedy Morelli ostatecznie wyląduje w pudle.

Wolałam na ten temat nie dyskutować, w każdym razie nie mogłam siebie zaliczyć do tego grona. Po wydarzeniach ostatniej nocy wizja Joego wsadzonego za kratki w moim upokorzonym mściwym sercu wywoływała jedynie uczucie błogiej radości.

– Masz pełną książkę telefoniczną okręgu z adresami?

Connie ruchem głowy wskazała mi regał pod drugą ścianą.

– Leży tam. To te opasłe tomisko na trzeciej półce.

– Wiesz coś na temat „Krętacza” Morelliego?

– Tyle tylko, że się ożenił z Shirley Galio.

Okazało się, że jedyny Morelli w Hamilton mieszka przy Bergen Court pod numerem 617. Przeszłam do wielkiego planu miasta rozpiętego na ścianie za biurkiem Connie i sprawdziłam, gdzie znajduje się ta ulica. Przypominałam sobie mgliście, że cała tamta okolica jest zabudowana maleńkimi domkami jednorodzinnymi o salonach wielkości mojej łazienki.

– Widziałaś się ostatnio z Shirley? – spytała Connie. – Zrobiła się wielka jak słonica. Od matury przytyła ze trzydzieści kilogramów. Spotkałam ją kiedyś w saunie Margie Manusco. Musiała zestawić trzy składane krzesełka, żeby normalnie usiąść, i nosiła wypchaną torebkę wielkości worka żeglarskiego. Pewnie miała tam cały arsenał. Na wypadek, gdyby ktoś uznał ją za smakowity kąsek.

– Nie chce mi się wierzyć, że aż tak utyła. Pamiętam, że w szkole była jedną ze szczuplejszych.

– No cóż, niezbadane są wyroki boskie.

– Amen.

W miasteczku było rozpowszechnione dosyć szczególne podejście do kanonów wiary katolickiej. W każdym razie zwykliśmy wszystkie sprawy, które nie mieściły się w kategoriach naszego pojmowania, przekazywać w gestię Najwyższego, a On zjawiał się pospiesznie, by dopasować je do wymogów szarej rzeczywistości.

Connie wręczyła mi czek i wróciła do mozolnej pracy odrywania zaschniętego tuszu z rzęs lewej powieki.

– Mówię ci, jak teraz cholernie trudno jest zachować klasę – rzekła na pożegnanie.


Zakład obsługi pojazdów polecony mi przez „Leśnika” mieścił się w długim ciągu parterowych warsztatów stojących wzdłuż Route 1. Sześć betonowych baraków przypominających stare bunkry było niegdyś pomalowanych na żółto, ale czas i toksyczne wyziewy z autostrady odcisnęły swe piętno na ich kolorze. Prawdopodobnie projektant tego kompleksu wyobrażał go sobie w otoczeniu rozległych połaci wysokiej trawy i kwitnących krzewów, lecz cały teren między warsztatami a szosą przypominał półpustynię usłaną szarymi torbami papierowymi i plastikowymi kubeczkami, której monotonię urozmaicały jedynie jakieś pozbawione liści badyle. Do każdego z baraków wiódł oddzielny podjazd kończący się brukowanym placem parkingowym.

Powoli minęłam drukarnię „Capital” oraz walcownię „A. i J.”, po czym skręciłam przed warsztat naprawy samochodów „U Ala”. Do środka prowadziły trzy rozsuwane wrota, niczym w hangarze, lecz tylko jedne z nich były otwarte. Cały plac za barakiem zastawiono porozbijanymi, zardzewiałymi wrakami w różnym stadium demontażu, natomiast na wprost ostatnich drzwi garażu, na placyku ogrodzonym drucianą siatką zwieńczoną zwojami drutu kolczastego, stały zaparkowane nowe modele dużych luksusowych aut.

Przejechałam wzdłuż szeregu wraków i zatrzymałam jeepa obok nowiutkiej czarnej terenowej toyoty z napędem na cztery koła, wyposażonej w tak grube, baloniaste opony, jakby to był ciągnik rolniczy. Wcześniej podjechałam do banku i zrealizowałam czek, potrafiłam więc dokładnie określić, ile mogę przeznaczyć na urządzenie alarmowe. Nie miałam najmniejszego zamiaru wydawać na to choćby jednego centa więcej. Byłam zresztą przekonana, że za tę sumę niczego nie uda mi się załatwić, lecz mimo wszystko postanowiłam spróbować.

Zaledwie otworzyłam drzwi auta, dotkliwie poczułam żar stojącego suchego powietrza. Wysiadłam, oddychając płytko, żeby zaabsorbować jak najmniej metali ciężkich. W takiej bliskości autostrady słońce wydawało się zamazane, ciężkie od spalin powietrze rozmywało jego blask, zacierało wszelkie szczegóły krajobrazu. Z wnętrza warsztatu dobiegał głośny terkot pracującej sprężarki.

Podeszłam do drzwi garażu, ostrożnie lawirując między stosem brudnych gumowych węży i stertą zużytych filtrów oleju. W środku ujrzałam kilku mężczyzn w jaskrawopomarańczowych kombinezonach roboczych. Jeden z nich obejrzał się na mnie. Stał nad elektryczną piłą do metalu i właśnie poprawiał sobie na włosach fragment elastycznych damskich rajstop z poobcinanymi nogawkami, związanych w dwa sterczące ku górze węzełki. Zapewne oszczędzał w ten sposób czas na myciu włosów po zakończeniu pracy. Kiedy podszedł do mnie, powiedziałam, że szukam właściciela, Ala, on zaś odparł krótko, iż właśnie go znalazłam.

– Chciałam zainstalować w swoim samochodzie urządzenie alarmowe. „Leśnik” polecił mi pański zakład, podobno oferuje pan bardzo atrakcyjne ceny.

– A skąd pani zna „Leśnika”?

– Pracujemy razem.

– To w sumie daje bardzo duży zabezpieczony obszar.

Niezbyt rozumiałam, jak należy traktować tę uwagę, ale nie chciałam nawet prosić o wyjaśnienie.

– Jestem prywatnym agentem dochodzeniowym.

– I potrzebny alarm w samochodzie, gdyż działa pani w niezbyt przyjaznym otoczeniu?

– Mówiąc szczerze, zarekwirowałam ten wóz i mam podstawy przypuszczać, że właściciel będzie chciał go odzyskać.

Uśmiechnął się lekko.

– To jeszcze lepiej.

Podszedł szybko do regału w drugim końcu garażu i po chwili wrócił z urządzeniem w czarnej plastikowej obudowie, mającym w przybliżeniu rozmiary sześć na sześć centymetrów.

– To jedno z ostatnich osiągnięć w dziedzinie zabezpieczeń pojazdów – rzekł. – Czujnik reaguje na zmiany ciśnienia powietrza. Każda zmiana ciśnienia, spowodowana wybiciem szyby czy otwarciem drzwi auta, pobudza to maleństwo do takiego działania, od którego mogą popękać bębenki. – Obrócił aparat w moją stronę. – Ten przycisk uruchamia alarm, układ elektroniczny zaczyna działać po dwudziestu sekundach. W ten sposób będzie pani miała czas na zamknięcie drzwi samochodu. Taka sama zwłoka następuje po wykryciu zmiany ciśnienia powietrza, co umożliwia właścicielowi odłączenie automatu przed jego zadziałaniem.

– A jak się to wyłącza, jeśli już alarm został uruchomiony?

– Kluczem. – Wręczył mi maleńki, połyskujący srebrzyście kluczyk. – Oczywiście nie należy go zostawiać w samochodzie, bo wtedy złodziej mógłby łatwo odłączyć alarm.

– To urządzenie jest dużo mniejsze, niż się spodziewałam.

– Jest małe, ale bardzo skuteczne. A co najważniejsze, jest również tanie, gdyż nadzwyczaj łatwo się je instaluje. Wystarczy jedynie przymocować aparat pod deską rozdzielczą.

– Ile kosztuje?

– Sześćdziesiąt dolarów.

– To mi odpowiada.

Pospiesznie wyciągnął śrubokręt z tylnej kieszeni kombinezonu.

– Proszę mi tylko pokazać, gdzie mam je umocować.

– W czerwonym jeepie cherokee, który stoi obok tego czarnego monstrum. Proszę je przykręcić w jakimś mało widocznym miejscu. Wolałabym uniknąć wiercenia dziur w desce rozdzielczej.

Kilkanaście minut później jechałam już z powrotem w kierunku ulicy Starka i byłam bardzo z siebie zadowolona. Miałam urządzenie alarmowe, za które nie tylko zapłaciłam nadzwyczaj rozsądną cenę, ale które w dodatku mogłam bez większych kłopotów przenieść do innego samochodu, jaki zamierzałam sobie kupić, kiedy już zdobędę honorarium za odstawienie Morelliego do aresztu. Zatrzymałam się przed sklepem przy najbliższym skrzyżowaniu i kupiłam sobie na lunch duże opakowanie waniliowego jogurtu oraz kartonik soku pomarańczowego. Popijałam go i wracałam bez pośpiechu do miasta, nucąc pod nosem. Czułam się znakomicie w klimatyzowanym wnętrzu jeepa. Wyliczałam w myślach, że mam nie tylko urządzenie alarmowe i pojemnik gazu obezwładniającego, lecz także pyszny jogurt. Czego więcej mogłam potrzebować?

Zaparkowałam na wprost wejścia do sali gimnastycznej, dopiłam resztkę soku, wzięłam swoją torebkę oraz teczkę z dokumentami i fotografiami dotyczącymi sprawy Morelliego, włączyłam alarm, wysiadłam i zamknęłam wóz. Czułam się tak, jakbym machała czerwoną płachtą przed pyskiem rozwścieczonego byka. Chyba bardziej ostentacyjny byłby tylko wielki napis na przedniej szybie jeepa: „Proszę bardzo! Jak chcesz, to go sobie weź!”

Upał sprawił, że ulica była wyludniona. Jedynie na pobliskim skrzyżowaniu sterczały dwie znudzone dziwki, jakby czekały na autobus. Tyle tylko, że ulicą Starka nie kursują żadne autobusy. Wyglądały na zniechęcone, pewnie dlatego, że w takim upale nie mogły znaleźć chętnych na swoje usługi. Obie miały na głowach plastikowe czapeczki z szerokimi daszkami chroniącymi przed słońcem i były ubrane w porozciągane bluzki oraz bardzo obcisłe szorty. Nosiły nawet podobne fryzury: krótko przycięte i ufarbowane włosy, grubo polakierowane w strączki sterczące na wszystkie strony. Nie miałam pojęcia, według jakich kryteriów ustalane są ceny usług prostytutek, lecz gdyby zależały one od wagi kobiecego ciała, tym dwom ulicznicom powinno się całkiem nieźle powodzić.

Obie przyjęły wyzywające pozy, kiedy ruszyłam w ich stronę: oparły pięści na biodrach, lekko wydęły policzki i gapiły się na mnie tak wybałuszonymi oczami, jakby zobaczyły kurę znoszącą złote jajka.

– Cześć, złotko! – przywitała mnie z daleka jedna z nich. – Czego tutaj szukasz? To nasze miejsce, kapujesz?

Wyglądało na to, że różnica między przyzwoitą wychowanką „Miasteczka” a pospolitą ulicznicą jest dosyć ulotna.

– Szukam przyjaciela, Joego Morelliego. – Pokazałam im jego zdjęcie. – Nie widziałyście go przypadkiem w tej okolicy?

– A niby po co go szukasz?

– To sprawa osobista.

– Jasne.

– Znacie go?

Druga nerwowo przestąpiła z nogi na nogę. Nie uszło to mojej uwagi.

– Może.

– Mówiąc szczerze, łączyło nas coś więcej niż przyjaźń.

– Coś więcej? To znaczy co?

– Przez tego sukinsyna zaszłam w ciążę.

– Niczego po tobie nie widać.

– Będzie widać za miesiąc.

– Na to też można zaradzić.

– Owszem, ale przede wszystkim chciałabym odnaleźć Morelliego. Nie wiecie, gdzie można go znaleźć?

– Nie.

– A znacie może niejaką Carmen Sanchez? Pracowała tu niedaleko, w barze „Zakątek”.

– Ona też zaszła z nim w ciążę?

– Nie wiem, ale przypuszczam, że Morelli może być teraz z nią.

– Carmen zniknęła – poinformowała mnie szeptem. – Kobietom z ulicy Starka przytrafiają się takie rzeczy. To ryzyko środowiskowe.

– Nie chciałybyście tego bliżej wyjaśnić?

– Raczej wolałybyśmy trzymać gęby na kłódkę – wtrąciła niespodziewanie druga. – Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nic nie wiemy o tej brudnej sprawie. Nie mamy zresztą czasu na przyjacielskie pogawędki. Czeka na nas praca.

Rozejrzałam się po ulicy, ale nie dostrzegłam dla nich żadnej „pracy”. Doszłam więc do wniosku, że zwyczajnie chcą się ode mnie uwolnić. Zapytałam je o imiona i dowiedziałam się, iż rozmawiam z Lula oraz Jackie. Wręczyłam obu po wizytówce, mówiąc, że byłabym wdzięczna, gdyby dały mi znać, jeśli się czegoś dowiedzą o Morellim lub Sanchez. Chciałam jeszcze zapytać o tego tajemniczego świadka zabójstwa, pomyślałam jednak, że to na nic. Bo niby jak miałabym to zrobić? „Przepraszam, czy nie znacie faceta o płaskiej facjacie, jakby ktoś go potraktował ciężką patelnią?”

Zaczęłam następnie chodzić od bramy do bramy, rozmawiać z ludźmi siedzącymi na schodkach i sprzedawcami ze sklepików. Do czwartej spaliłam sobie od słońca skórę na nosie i nie zyskałam niczego więcej. Przeszłam na ocienioną stronę ulicy Starka, lecz sił starczyło mi tylko na pokonanie kilkuset metrów. Zawróciłam, zniechęcona, i ruszyłam z powrotem w stronę jeepa. Szerokim łukiem ominęłam podejrzany garaż oraz salę gimnastyczną. Nie zajrzałam też do żadnego baru, bo chociaż mogłam tam znaleźć najlepsze źródło informacji, to jednak zaliczyłam je do miejsc szczególnie niebezpiecznych. Nie czułam się na siłach podejmować jakiekolwiek ryzyko. Prawdopodobnie przesadzałam z ostrożnością, być może w ciągu dnia klientelę tych spelunek stanowili praworządni obywatele, których moja osoba obchodziła tyle samo co zeszłoroczny śnieg. Ale Bogiem a prawdą nie potrafiłam siebie zaliczyć do mniejszości, a czułam się mniej więcej tak, jak czarnoskóry zaglądający pod spódnice białym kobietom na protestanckich przedmieściach Birmingham.

Szłam, przyglądając się uważnie domom z naprzeciwka, a kiedy znów znalazłam się na osłonecznionym terenie, ponownie przebiegłam na drugą stronę ulicy. W tej części miasta znajdowały się niemal wyłącznie budynki mieszkalne, toteż nie zdziwiło mnie specjalnie, że teraz, kiedy po południu upał stopniowo słabł, na ulicy zaczęło się pojawiać coraz więcej przechodniów. Musiałam więc zwolnić kroku i częstokroć lawirować między grupami spacerowiczów.

Na szczęście jeep stał dokładnie tam, gdzie go zaparkowałam, lecz na nieszczęście Morelli wcale się nim nie zainteresował. Usilnie starałam się nie patrzeć w okna sali gimnastycznej, na wypadek, gdyby Ramirez obserwował mnie z wysokości pierwszego piętra. Już wcześniej włosy zebrałam z tyłu głowy w koński ogon, dlatego teraz czułam silne swędzenie skóry na karku. Zapewne był to jednak skutek działania słońca. Nie znosiłam żadnych mazideł chroniących przed porażeniami słonecznymi, polegałam na swoim przekonaniu, iż wielkomiejskie wyziewy skutecznie odfiltrowują groźne promieniowanie powodujące raka skóry.

Niespodziewanie z przeciwnej strony ulicy skręciła prosto na mnie jakaś kobieta. Była dość tęga i porządnie ubrana, gęste czarne włosy nosiła zebrane w gruby kok.

– Przepraszam – zagadnęła – czy pani się nazywa Stephanie Plum?

– Owszem.

– Pan Alpha chciałby zamienić z panią kilka słów. Jego biuro znajduje się na wprost, po drugiej stronie ulicy.

Nie znałam nikogo o nazwisku Alpha i zależało mi na tym, by jak najszybciej zniknąć z ewentualnego pola widzenia Benito Ramireza, ale kobieta wyglądała na uczciwą katoliczkę, toteż postanowiłam zaryzykować i pójść za nią. Wkroczyłyśmy do budynku sąsiadującego z salą gimnastyczną. Kamienica niczym się nie wyróżniała spośród dziesiątków podobnych przy ulicy Starka, była wąska, trzypiętrowa, a małe okienka w zaniedbanym, mrocznym holu pokrywała gruba warstwa brudu. Weszłyśmy po kilku stopniach na wysoki parter. Znajdowało się tu troje drzwi. Jedne z nich były otwarte na oścież i ze środka wypadało na korytarz chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza.

– Tędy – rzekła kobieta, prowadząc przez zagracony sekretariat, w którym stała duża kanapa obita zielonym skajem i masywne, silnie zniszczone biurko z jasnego drewna.

Na małym stoliku w końcu pomieszczenia leżała sterta wymiętych, ilustrowanych pism poświęconych boksowi. Na wszystkich ścianach, którym bardzo by się przydało gruntowne malowanie, wisiały oprawione fotografie gwiazd tego sportu.

Kobieta wprowadziła mnie do przyległego gabinetu i zamknęła drzwi. Pokój był urządzony niemal dokładnie tak samo jak sekretariat, jedyną znaczącą różnicę stanowiły dwa duże okna wychodzące na ulicę. Na mój widok zza biurka podniósł się nieznajomy mężczyzna. Był ubrany w wypchane spodnie od dresu i koszulę z krótkimi rękawami, rozchełstaną pod szyją. Twarz miał głęboko pobrużdżoną zmarszczkami oraz spory, obwisły podbródek. Zwalistą sylwetkę charakteryzowały wyraźne jeszcze zarysy niegdyś prężnych muskułów, lecz wiek zeszpecił ją dość pokaźnym brzuszkiem, a czarne, gładko zaczesane do tyłu włosy były gęsto przetykane pasemkami siwizny. Na moje oko facet dobiegał sześćdziesiątki, a życie niezbyt go rozpieszczało.

Pochylił się nad biurkiem, wyciągając rękę na powitanie.

– Jimmy Alpha. Jestem menadżerem Benito Ramireza.

Skinęłam sztywno głową, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. W pierwszym odruchu chciałam natychmiast stąd wyjść, ale uprzytomniłam sobie, że nie byłoby zbyt poważne.

Wskazał mi miejsce w foteliku przystawionym do biurka.

– Słyszałem, że znów pojawiła się pani w tej okolicy, postanowiłem więc skorzystać z okazji i serdecznie panią przeprosić. Wiem, co zaszło na sali między panią a Benito. Próbowałem się do pani dodzwonić, lecz aparat był odłączony.

Te przeprosiny jedynie wywołały moją złość.

– Brutalnego zachowania Ramireza nie da się w żaden sposób usprawiedliwić.

Alpha wyglądał na zakłopotanego.

– Nigdy nie przypuszczałem, że napotkam tego rodzaju problemy – rzekł. – Od początku kariery zależało mi tylko na tym, by mieć pod swą opieką przynajmniej jednego znakomitego boksera, a kiedy już takiego znalazłem, nabawiłem się przez niego wrzodów żołądka. – Z górnej szuflady biurka wyciągnął pokaźnych rozmiarów butelkę środka przeciw nadkwasocie. – Sama pani widzi. Zacząłem kupować to świństwo, gdy go poznałem. – Pociągnął spory łyk mikstury, przycisnął dłoń do piersi i odetchnął głęboko. – Jeszcze raz przepraszam. Jest mi niezmiernie przykro za to, co spotkało panią na sali treningowej.

– Nie widzę żadnego powodu, żeby pan mnie przepraszał. Przecież to nie pan zawinił.

– Chciałbym traktować to w ten sam sposób, lecz, niestety, jest to także moja wina. – Zakręcił z powrotem butelkę, wstawił ją do szuflady biurka, po czym pochylił się nisko, opierając szeroko łokcie na blacie. – Pracuje pani dla Vinniego?

– Tak.

– Znam go jeszcze z dzieciństwa. To facet z charakterem. Uśmiechnął się przymilnie. Odniosłam wrażenie, że przed tym spotkaniem zrobił dokładny wywiad środowiskowy.

Szybko jednak spoważniał, przygarbił się nieco i spuścił głowę, utkwiwszy spojrzenie w swoich dłoniach.

– Czasami sam nie wiem, jak postępować z Benito. On wcale nie jest taki zły, po prostu brak mu ogłady. Za to wspaniale potrafi boksować. Dla takiego jak on, człowieka znikąd, ten wielki sukces ma podwójne znaczenie.

Zerknął na moją twarz, zapewne chcąc się przekonać, czy trafia do mnie takie tłumaczenie. Jęknęłam cicho, pragnąc dać mu do zrozumienia, że nadal odczuwam obrzydzenie.

– Nawet nie chcę próbować wyjaśniać jego zachowania – dodał, robiąc jeszcze smutniejszą minę. – Benito coraz częściej postępuje niewłaściwie. Teraz nie mam już na niego żadnego wpływu. Nie słucha niczyich rad. W dodatku otoczył się ludźmi, którym boks odebrał resztki zdrowego rozsądku.

– To prawda. Na sali trenowała spora grupa, lecz nikt się za mną nie wstawił.

– Rozmawiałem z nimi o tamtym zajściu. No cóż, kiedyś kobiety otaczano szacunkiem. Teraz nie szanuje się nikogo i niczego. Coraz więcej morderców, narkomanów… – urwał i zagłębił się we własnych myślach.

Przypomniałam sobie, co Morelli mówił mi o Ramirezie i kilku ciążących na nim oskarżeniach o gwałt. Widocznie Alpha bądź to usilnie chował głowę w piasek, bądź też wziął na siebie zadanie robienia porządków po swym pupilku przynoszącym mu krociowe dochody. Wydawało mi się jednak, że bardziej pasuje do niego strusia polityka.

Przez jakiś czas przyglądałam mu się w milczeniu. Czułam się zbyt zagubiona w tym obskurnym gabinecie, w popadającej w ruinę kamienicy, by spokojnie zebrać myśli, a jednocześnie wciąż byłam do tego stopnia rozżalona, iż nie potrafiłam wydać z siebie choćby pomruku zrozumienia.

– Jeśli Benito będzie się jeszcze pani naprzykrzał, proszę mnie powiadomić – rzekł w końcu Alpha. – Nie chciałbym, żeby coś takiego się powtórzyło.

– Przedwczoraj wieczorem zjawił się pod drzwiami mego mieszkania i usiłował się dostać do środka. Na korytarzu zachowywał się wyzywająco i zapaskudził mi drzwi. Jeśli kiedykolwiek zobaczę go tam po raz drugi, zawiadomię policję i wniosę oskarżenie.

Alpha był wyraźnie wstrząśnięty.

– Nic o tym nie wiedziałem. Ale nie zrobił nikomu krzywdy, prawda?

– Nie, nikogo nie pobił.

Wyjął z szuflady biurka wizytówkę i szybko dopisał na niej ciąg cyfr.

– To mój domowy numer telefonu – rzekł, podając miją. – Gdyby miała pani jeszcze kłopoty, proszę dzwonić o dowolnej porze. Jeśli Benito ośmieli się włamać do pani mieszkania, będzie miał ze mną do czynienia.

– Nie sądzę, aby zdołał się włamać. Ale proszę go trzymać z dala ode mnie.

Alpha zacisnął wargi i przytaknął szybkim skinieniem głowy.

– Podejrzewam, że nie wie pan nic o Carmen Sanchez?

– Tylko to, co opisywali w gazetach.


Skręciłam w lewo, w ulicę State, i niemal od razu ugrzęzłam w popołudniowym korku. Stłoczone samochody posuwały się w żółwim tempie. Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy na zakupy, toteż minęłam mój dom, pokonałam jeszcze kilkaset metrów i wjechałam na parking przed najbliższym supermarketem.

Stojąc w kolejce do kasy, uświadomiłam sobie nagle, że przecież Morelli także musi w jakiś sposób zdobywać żywność. Oczyma wyobraźni ujrzałam go wchodzącego do sklepu, z przyklejonymi sztucznymi wąsami i w wielkich ciemnych okularach na nosie. Bardzo mnie też ciekawiło, gdzie mieszka. Może sypia w tej niebieskiej furgonetce? Podejrzewałam jednak, że przestał z niej korzystać po tym, jak go zauważyłam za kierownicą, lecz wcale nie byłam o tym przekonana. Niewykluczone, że odznaczał się przesadną wiarą w siebie. Dysponował wszak ruchomym punktem obserwacyjnym, w którym mógł też nocować, a żywił się chociażby konserwami. Zresztą wszystko wskazywało na to, że ta furgonetka została wyposażona w nowoczesny sprzęt elektroniczny. Jeśli obserwował Ramireza z przeciwnej strony ulicy, to równie dobrze mógł zainstalować jakieś mikrofony i prowadzić z furgonetki podsłuch.

Nie widziałam jednak tego auta na ulicy Starka. Co prawda, nie szukałam go specjalnie, lecz z pewnością bym je zauważyła. Niewiele wiedziałam o metodach elektronicznego podsłuchu, ale wydawało mi się, że podsłuchujący musi przebywać gdzieś w pobliżu pomieszczeń, w których zainstalowano mikrofony. Należało wziąć to pod rozwagę. Być może wystarczyło odnaleźć niebieską furgonetkę, żeby przyskrzynić Morelliego.

O tej porze cały plac za domem był już zastawiony i musiałam zaparkować jeepa na jego najdalszym końcu. W takich sytuacjach nie szczędziłam w myślach przykrych słów ludziom, którzy w ogóle nie myślą o innych. Zgarnęłam z siedzenia naręcze papierowych toreb z zakupami oraz pojemnik z sześcioma butelkami piwa i byłam tak obładowana, że do zamknięcia drzwi auta musiałam sobie pomagać kolanem. Kiedy zaś szłam w stronę budynku, a wypchane torby obijały mi kolana, niespodziewanie przyszedł mi na myśl stary dowcip o jajach słonia.

Wjechałam na piętro windą i z ulgą złożyłam wszystkie pakunki na wycieraczce, żeby wyjąć z torebki klucze. Otworzyłam drzwi, zapaliłam światło i przeniosłam towary do kuchni, po czym szybko wróciłam i zamknęłam zasuwę. Następnie posortowałam zakupy, jedne powkładałam do lodówki, inne upchnęłam w szafce. Cieszyła mnie świadomość, że znowu mam pewien zapas żywności w domu. Nie potrafiłam się odzwyczaić od wyniesionych z domu nawyków. Każda gospodyni w „Miasteczku” była bowiem przygotowana na klęskę żywiołową, nikt tam nie umiał żyć, nie mając w zapasie stert papieru toaletowego czy parokilogramowych puszek z mąką.

Nawet Rex okazywał podniecenie moją aktywnością w kuchni. Obserwował mnie ze swojej klatki, stojąc na dwóch nóżkach i opierając maleńkie różowiutkie łapki o szklaną ścianę.

– Nadeszły wreszcie lepsze czasy, Rex – powiedziałam, wkładając mu do klatki spory kawałek jabłka. – Od tej pory możesz codziennie liczyć na świeże jabłka i brokuły.

W supermarkecie kupiłam także plan miasta, rozpostarłam go na kuchennym stole, zanim usiadłam do obiadu. Postanowiłam jutro z samego rana podjąć metodyczne poszukiwania niebieskiej furgonetki. Najpierw trzeba było zlustrować całe otoczenie sali treningowej oraz sąsiedztwo domu, w którym mieszkał Ramirez. Sięgnęłam po książkę telefoniczną, lecz znalazłam w niej aż dwudziestu trzech Ramirezów. Dwóch miało na imię Benito, przy trzech innych nazwiskach umieszczono tylko inicjał imienia, B. Zadzwoniłam pod pierwszy wyszczególniony numer i po czwartym sygnale odezwała się jakaś kobieta. W tle było słychać donośny płacz dziecka.

– Czy to mieszkanie Benito Ramireza, tego słynnego boksera? – zapytałam.

Kobieta odpowiedziała ostro kilka słów po hiszpańsku. Przeprosiłam ją za kłopot i przerwałam połączenie. Drugi Benito osobiście odebrał telefon, ale także nie był to ten Ramirez, którego szukałam. Zaczęłam więc dzwonić do wszystkich o imieniu zaczynającym się na B, lecz nikt nie podnosił słuchawki. Zrezygnowałam, nie chciało mi się sprawdzać pozostałych osiemnastu abonentów. W głębi serca poczułam ulgę, że nie znalazłam tego łobuza. Nie miałam pojęcia, co mogłabym mu powiedzieć. Zapewne szybko odłożyłabym słuchawkę. Ostatecznie chciałam tylko poznać jego adres. Dopiero teraz uświadomiłam sobie z pełną mocą, że na samo wspomnienie o Ramirezie włosy mi się zaczynają jeżyć na karku. Mogłam jeszcze podjąć obserwację sali gimnastycznej i pojechać za nim, kiedy wyjdzie po zakończonym treningu, ale nowiutki czerwony jeep zanadto rzucałby się w oczy. Przyszło mi na myśl, żeby zwrócić się o pomoc do Ediego. Policjanci nie powinni mieć większych kłopotów ze zdobyciem czyjegoś adresu. Jęłam się zastanawiać, czy znam jeszcze kogoś, kto mógłby mi w tym pomóc. Marilyn Truro pracowała w wydziale drogowym urzędu miejskiego. Gdybym znała numer rejestracyjny samochodu Ramireza, z pewnością odszukałaby jego adres. Przyszło mi też do głowy, żeby zadzwonić do nadzorcy sali treningowej, ale ten pomysł niezbyt mi się spodobał. Nie chciałam wzbudzać niczyich podejrzeń.

W końcu jednak pomyślałam, że nie ma się czego obawiać. Postanowiłam zaryzykować. Wcześniej wyrwałam z książki telefonicznej stronę, na której znajdował się adres sali, toteż teraz musiałam zadzwonić do informacji. Pospiesznie wybrałam podyktowany numer. W słuchawce odezwał się męski głos. Powiedziałam, że jestem umówiona na spotkanie z Benito Ramirezem, lecz zgubiłam kartkę z jego adresem.

– Już pani mówię – odparł szybko mężczyzna. – Benito mieszka przy ulicy Polkpod numerem trzysta dwadzieścia. Nie pamiętam numeru mieszkania, ale to na pierwszym piętrze od podwórza. Na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem, więc powinna pani trafić bez kłopotu.

– Dziękuję. Jestem panu niezmiernie wdzięczna.

Odsunęłam od siebie aparat telefoniczny i odszukałam ulicę Polk na planie miasta. Okazało się, że biegnie skrajem starej części śródmieścia, równolegle do ulicy Starka. Zaznaczyłam ją żółtym markerem. Miałam więc teraz dwa miejsca, w których należało szukać niebieskiej furgonetki. Mogłam zaparkować jeepa w pewnej odległości i przejść kawałek pieszo, uważnie rozglądając się po okolicznych podwórkach i placach za garażami. Postanowiłam zrobić to z samego rana, a gdyby moje poszukiwania nie przyniosły efektu, należałoby się skupić na kolejnej sprawie, żeby znowu zdobyć trochę grosza na życie.

Dwukrotnie sprawdziłam wszystkie okna, by mieć pewność, że są dokładnie zamknięte, po czym zaciągnęłam zasłony. Zamierzałam wziąć prysznic i pójść wcześniej do łóżka, nie narażając się już na niespodziewane odwiedziny jakichkolwiek gości.

Zrobiłam porządki w sypialni, starając się nie zwracać uwagi na pustki w pokoju, ciemniejsze prostokąty na ścianach i wyraźnie odciśnięte ślady mebli na dywanie. Wysokie honorarium za odstawienie Morelliego do aresztu miało być dopiero pierwszym krokiem na długiej drodze ku normalizacji mojego życia. Niestety, potrzeby miałam ogromne. Przemknęło mi przez myśl, żeby znowu zacząć szukać stałej pracy w swoim zawodzie.

Szybko jednak doszłam do wniosku, że nie warto się dłużej oszukiwać. Naprawdę odwiedziłam wcześniej wszelkie możliwe miejsca zatrudnienia.

Mogłam na dłużej wcielić się w rolę agenta dochodzeniowego, lecz zdążyłam się już przekonać, jak bardzo ryzykowna jest ta robota. W najgorszym razie… Nie, postanowiłam w ogóle nie brać pod uwagę najgorszych sytuacji. Wolałam się już przyzwyczajać do gróźb i powszechnej pogardy, oswajać z możliwością gwałtu, zranienia czy nawet śmierci, a także z koniecznością zmiany sposobu myślenia, bo nigdy dotąd nawet sobie nie wyobrażałam, że mogę pracować i zarabiać na własną rękę. Zdawałam sobie sprawę, iż będę musiała wiele się nauczyć z zakresu samoobrony oraz władania bronią i poznać różne policyjne metody dokonywania aresztowań i odstawiania poszukiwanych do aresztu. Nie miałam najmniejszego zamiaru upodabniać się do „Terminatora”, ale głupotą byłoby dalsze działanie w stylu Elmera Fudda. Gdybym miała telewizor, chętnie obejrzałabym po raz kolejny takie filmy, jak chociażby „Cagney i Lacey”.

Przypomniałam sobie w końcu, że miałam porozmawiać z dozorcą, Dillonem Ruddickiem, na temat założenia drugiej zasuwy do drzwi wejściowych. Postanowiłam teraz zejść do niego. Stosunki między nami układały się nieźle, może dlatego, że oboje z Dillonem należeliśmy do tej mniejszości wśród mieszkańców budynku, która nie musi przeznaczać jednej szafki kuchennej na leki hamujące procesy starzenia. Dillon chyba nie miał żadnego wykształcenia, ledwie potrafił czytać, ale ze śrubokrętem czy młotkiem w dłoni przeistaczał się w prawdziwego geniusza. Mieszkał w suterenie, gdzie prawie wcale nie docierało światło słoneczne, a korytarz piwniczny przed swoimi drzwiami wyłożył grubym chodnikiem. Zewsząd docierały tam przeróżne odgłosy, trzaski i bulgoty z wymienników ciepła bądź nieustanny szum wody w rurach, ale on utrzymywał, że jemu to nie przeszkadza, że czuje się tak, jakby mieszkał nad morzem.

– Cześć, Dillon – powiedziałam, kiedy otworzył mi drzwi. – Jak leci?

– Wszystko w porządku, nie narzekam. W czym mogę pomóc?

– Niepokoi mnie rosnąca przestępczość. Zastanawiałam się właśnie, czy nie byłoby dobrze zaopatrzyć drzwi wejściowych w drugą zasuwkę.

– To rozsądne – odparł. – Nigdy za wiele przezorności. Właśnie montowałem dodatkowy zamek u pani Luger. Podobno kilka dni temu wieczorem jakiś potężnie zbudowany typek wydzierał się na korytarzu pierwszego piętra. Pani Luger mówiła, że przeżyła chwile grozy. Ty pewnie też to słyszałaś, mieszkasz przecież prawie obok niej.

Z trudem przełknęłam ślinę. Aż za dobrze wiedziałam, o jakim „potężnie zbudowanym typku” mówiła pani Dilłon.

– Jutro postaram się kupić jakąś porządną zasuwę dla ciebie. A teraz może napiłabyś się ze mną piwa?

– Wiesz, że zawsze chętnie przyjmuję takie propozycje.

Dillon otworzył drugą butelkę, postawił na stoliku puszkę solonych orzeszków i oboje rozsiedliśmy się wygodnie na jego kanapie.


Ustawiłam budzik na ósmą, lecz o siódmej byłam już na nogach, pchana nadzieją na odnalezienie niebieskiej furgonetki. Wzięłam prysznic i poświęciłam trochę czasu na ułożenie włosów, podsuszając żel strumieniem gorącego powietrza z suszarki. Spryskałam je nawet nieco lakierem. Kiedy skończyłam, moja fryzura wyglądała mniej więcej tak, jak u rozczochranej Cher. To jedna z moich ulubionych aktorek, która wygląda cudownie nawet wtedy, kiedy jest rozczochrana. Nie byłam zbyt szczęśliwa, gdy się okazało, że została mi już tylko jedna czysta para dżinsowych szortów, ale dobrałam do nich obcisły stanik z wąziutkimi ramiączkami i głęboko wyciętymi miseczkami, po czym włożyłam bardzo obszerną czerwoną bluzkę z szerokim elastycznym golfowym kołnierzem, żeby zasłaniał mi kark od słońca. W doskonałym nastroju ciasno zawiązałam sportowe buty i zrolowałam brzegi białych skarpetek.

Na śniadanie wzięłam sobie dużą porcję płatków kukurydzianych z mlekiem, wychodząc z założenia, że skoro są one polecane w wieku dojrzewania, to i mnie nie zaszkodzą. Zagryzłam je tabletką multiwitaminy i wymyłam zęby. Na koniec włożyłam kolczyki w kształcie dużych pozłacanych obrączek, umalowałam wargi jaskrawoczerwoną fluoryzującą szminką i wyszłam z domu.

Głośne granie cykad zapowiadało kolejny słoneczny dzień. Nad asfaltowym placykiem unosiła się mgiełka parującej rosy. Wyprowadziłam jeepa z parkingu i włączyłam się w strumień pojazdów na ulicy Saint James. Plan miasta rozłożyłam na drugim siedzeniu, przygotowałam sobie także notes do zapisywania adresów, telefonów i różnych innych wiadomości związanych z moją nową pracą.

Kamienica, w której mieszkał Ramirez, stała w środku długiego ciągu podobnych budynków, wąskich i ściśniętych, przeznaczonych pierwotnie dla robotniczej biedoty. Prawdopodobnie osiedlali się tu głównie emigranci, Irlandczycy, Włosi bądź Polacy, którzy lądowali w Delaware, skuszeni możliwością łatwego zarobku w Ameryce, i podejmowali pracę w jednej z wielu fabryk w Trenton. Trudno było określić, kto teraz tu mieszka. Nie widziałam starców przesiadujących na schodach przed wejściami do domów ani dzieci bawiących się na podwórkach. Na przystanku autobusowym stały dwie Azjatki w średnim wieku; silnie przyciskały torebki do brzuchów w obawie przed złodziejami i miały marsowe miny. Nigdzie nie było niebieskiej furgonetki, nie zauważyłam też żadnego zaułka, gdzie można by ukryć taki samochód. Nie było tu ani garaży, ani wąskich alejek na tyłach domów. Jeśli Morelli podsłuchiwał rozmowy Ramireza, musiał to robić z większej odległości, chyba że zdołał wynająć mieszkanie w sąsiedztwie boksera.

Objechałam cały kwartał i znalazłam uliczkę osiedlową zagłębiającą się między domy. Ale i przy niej nie stały żadne garaże. Wąska wstęga asfaltu prowadziła bezpośrednio na tyłach kamienicy, w której mieszkał Ramirez. Po przeciwnej stronie znajdował się maleńki prostokątny parking na sześć samochodów. Stały na nim cztery pojazdy, trzy stare graty i srebrzysty porsche ze złotym napisem „Mistrz” na tablicy rejestracyjnej. Nie dostrzegłam nikogo we wnętrzach pozostałych aut.

Za placykiem ciągnął się drugi szereg starych kamienic. Stwierdziłam, że to doskonałe miejsce do prowadzenia obserwacji czy podsłuchu, lecz i tam nie dostrzegłam nigdzie niebieskiej furgonetki.

Dojechałam uliczką do końca i skręciłam w przecznicę, zamierzając stopniowo zataczać coraz większe kręgi wokół mieszkania boksera. W dość krótkim czasie sprawdziłam wszystkie alejki i uliczki w całej okolicy, lecz nigdzie nie było nawet śladu Morelliego.

W końcu wróciłam na ulicę Starka i tu podjęłam poszukiwania furgonetki. Kiedy dotarłam do większego kompleksu garaży i zaułków, zaparkowałam jeepa i poszłam dalej pieszo. O wpół do pierwszej miałam już serdecznie dosyć łażenia między brudnymi, cuchnącymi garażami. Z nosa zaczynała mi schodzić skóra, włosy kleiły się do spoconego karku, a pasek ciężkiej torebki boleśnie wrzynał mi się w ramię.

Zanim dotarłam z powrotem do jeepa, rozbolały mnie jeszcze nogi, stopy paliły tak, jakbym chodziła po rozżarzonych węglach. Oparłam się ramieniem o drzwi auta i sprawdziłam, czy faktycznie podeszwy butów nie nadtapiają się od upału. Wreszcie zauważyłam, iż Lula oraz Jackie znowu sterczą na swoim posterunku przy pobliskim skrzyżowaniu, i pomyślałam, że nie zaszkodzi po raz drugi z nimi porozmawiać.

– Ciągle szukasz Morelliego? – zapytała Lula.

Przesunęłam ciemne okulary na czubek czoła.

– Widziałyście go?

– Nie. Nawet nie słyszałyśmy o nim ani jednego słowa. Facet się gdzieś zaszył.

– I nie widziałyście też jego furgonetki?

– Nic nie wiem o żadnej furgonetce. Ostatnio Morelli jeździł czerwono-złotym jeepem, takim samym jak twój… – Oczy jej się nagle rozszerzyły. – Cholera! Czy to nie jest przypadkiem jego samochód?

– Powiedzmy, że go pożyczyłam.

Lula uśmiechnęła się tajemniczo.

– Chcesz powiedzieć, że ukradłaś wóz Morelliego? Skarbie, przy najbliższej okazji ten facet przerobi ci tyłek na kotlet siekany.

– Kilka dni temu widziałam go za kierownicą niebieskiej furgonetki econoline. Cały dach nad szoferką miała najeżony różnymi antenami. Nie zauważyłyście jej gdzieś w tej okolicy?

– Niczego takiego nie widziałyśmy – wtrąciła Jackie.

Spojrzałam na nią przelotnie i ponownie zwróciłam się do Luli:

– A ty? Nie widziałaś tej niebieskiej furgonetki?

– Może wreszcie powiesz nam prawdę? Rzeczywiście zaszłaś w ciążę?

– Nie, ale mogłam zajść.

Pominęłam milczeniem fakt, że było to przed czternastu laty.

– Zatem o co tu chodzi? Dlaczego poszukujesz Morelliego? – dopytywała się ciekawie.

– Pracuję na zlecenie firmy, która poręczyła za jego kaucję. Morelli jest poszukiwany przez policję.

– Nie bujasz? Naprawdę ścigasz go dla forsy?

– Owszem, dla dziesięciu procent sumy, którą wyznaczono jako kaucję.

– Niezła fucha – oceniła Lula. – Może i ja bym zmieniła zawód?

– Lepiej skończ te pogawędki i zacznij się rozglądać za jakimś klientem, bo inaczej twój chłop porachuje ci wszystkie kości – burknęła Jackie.

Wróciłam do domu, zjadłam drugą porcję chrupek kukurydzianych, po czym zadzwoniłam do matki.

– Przygotowałam wspaniałą duszoną kapustę – oznajmiła. – Nie wpadłabyś do nas na obiad?

– Brzmi bardzo zachęcająco, ale mam sporo pracy.

– Naprawdę? I są to tak pilne zajęcia, że zrezygnujesz ze smakowitej duszonej kapusty?

– Niestety, tak.

– Co to za praca? Ciągle szukasz chłopaka Morellich?

– Owszem.

– Powinnaś sobie znaleźć lepsze zajęcie. Widziałam ogłoszenie w witrynie salonu piękności Clary, że poszukują pomocnicy do mycia włosów.

W tle rozległy się jakieś nawoływania babci Mazurowej.

– Ach, tak – powiedziała mama. – Dziś rano dzwonił ten bokser, z którym się miałaś spotkać, Benito Ramirez. Ojciec był bardzo podekscytowany. Mówił, że to taki miły i kulturalny młody człowiek.

– Czego chciał?

– Próbował się z tobą skontaktować, ale twój telefon był odłączony. Ojciec powiedział mu, że już ci naprawili aparat.

Miałam ochotę walić głową w ścianę.

– Benito Ramirez to parszywa świnia. Jeśli jeszcze raz zadzwoni, w ogóle z nim nie rozmawiajcie.

– Przez telefon wydawał się taki kulturalny…

No pewnie, pomyślałam, to najkulturalniejszy bandzior i gwałciciel w całym Trenton, który teraz już wiedział, że może do mnie dzwonić o dowolnej porze.

Загрузка...