Rozdział 3

Ulica Starka zaczyna się nad samą rzeką, przechodzi kilkadziesiąt metrów na północ od ratusza i biegnie ze dwa kilometry w kierunku północno-wschodnim. Ciągną się wzdłuż niej ponure, dwupiętrowe kamienice, w znacznym stopniu zrujnowane; pełno tam podrzędnych sklepików, barów i rozmaitych spelunek. Większość budynków przerobiono na wielorodzinne domy komunalne. Tylko nieliczne pomieszczenia są tam klimatyzowane, a ponieważ w mieszkaniach panuje ścisk, podczas upałów mieszkańcy gromadzą się na ulicy i w bramach, szukając odrobiny cienia. Lecz o dziesiątej trzydzieści przed południem ulica sprawiała wrażenie wyludnionej.

Za pierwszym razem minęłam salę gimnastyczną. Dopiero później, gdy sprawdziłam adres na kartce wyrwanej z mojej książki telefonicznej, zawróciłam i jadąc wolniej, wypatrywałam numerów kamienic, wpadł mi w oko czarny napis na szybie w drzwiach, informujący, że znajduje się tu Miejska Sala Treningowa. Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale bywalcom z pewnością nie był potrzebny żaden szyld. Nie miałam zresztą złudzeń, że przychodzą tu starsze panie w ramach kuracji odchudzającej. Musiałam jednak przejechać jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim znalazłam wolne miejsce do zaparkowania.

Zamknęłam samochód na klucz, zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam chodnikiem. Nie dość, że moje spotkanie z panią Morelli nie przyniosło żadnego rezultatu, to jeszcze teraz musiałam się męczyć w lnianej garsonce i butach na obcasach. Czułam się głupio w tym otoczeniu, ale z drugiej strony zaczynała mnie bawić moja rola. Myślałam już, że chyba nie ma nic piękniejszego od brzęku kajdanek zatrzaskiwanych na rękach jakiegoś złodziejaszka, który postanowiłby mnie tutaj napaść.

Sala gimnastyczna zajmowała środkową część budynku, sąsiadowała z nią stacja naprawy samochodów „A amp; K”. Szerokie wrota garażu były uchylone i kiedy znalazłam się na wprost nich, usłyszałam dobiegające ze środka ciche pojękiwania i niedwuznaczne szelesty. W jednej chwili przez głowę przemknęły mi setki różnych myśli, dała o sobie znać cała spuścizna wychowania w New Jersey. Chyba powinnam jakoś zareagować, doszłam jednak do wniosku, że dyskrecja jest najcenniejszą zaletą. Toteż zacisnęłam mocniej wargi i szybko poszłam dalej.

W brudnym oknie na drugim piętrze budynku po drugiej stronie ulicy mignęła jakaś mroczna sylwetka, ten ruch przyciągnął moją uwagę. Ktoś mnie obserwował. Nic dziwnego, pomyślałam. Dwukrotnie przejechałam pustą ulicą, a dziś z samego rana urwał mi się tłumik, więc ryk silnika novej musiał wstrząsnąć wszystkimi szybami w oknach. Miałam najlepszy przykład, jak może wyglądać „kamuflaż” w tego rodzaju działalności.

Drzwi sali gimnastycznej zaprowadziły mnie do niewielkiego holu ze schodami wiodącymi na piętro. Ściany miały kiedyś biurowy, szarozielony kolor, teraz niemal całkowicie ginący pod wymalowanymi farbą z aerozolu napisami oraz smugami dwudziestoletniego brudu. Panował tu nieprzyjemny zaduch, odór uryny bijący z piwnic mieszał się z docierającym z góry smrodem potu wyciskanego z nie domytych męskich ciał. Na piętrze otwierała się rozległa przestrzeń, ale i tu panował podobny brud i smród.

Na matach w przeciwległym końcu sali paru osiłków ćwiczyło elementy walki wręcz. Stojący pośrodku bokserski ring był pusty. Przyszło mi do głowy, że o tej porze tutejsi bywalcy są zajęci rabowaniem sklepów bądź kradzieżą samochodów. Nie zdążyłam jednak skonkretyzować swoich podejrzeń, gdyż nagle wszelki ruch na sali ustał. Jeśli na ulicy czułam się nieswojo, to teraz doznałam wrażenia, którego nie sposób opisać. Spodziewałam się ujrzeć mistrza sportowego, otoczonego aurą profesjonalizmu, tymczasem zastałam gromadę ciemnych typków, gapiących się na mnie podejrzliwie, z wyraźną wrogością. Byłam zwykłą ignorantką z ulicy, w dodatku białą, która ośmieliła się zakłócić rytm treningu czarnoskórych sportowców. Gdyby martwa cisza, jaka nagle zapadła, była nieco bardziej namacalna, pewnie odwróciłabym się na pięcie i pognała z powrotem po schodach, jak po spotkaniu z przerażającym upiorem.

Uśmiechnęłam się szeroko (bardziej po to, żeby nie zemdleć w progu sali, niż z chęci oczarowania tych facetów) i poprawiając torebkę na ramieniu, powiedziałam głośno:

– Szukam Benito Ramireza.

Z ławki pod ścianą uniosła się istna góra mięśni.

– To ja.

Musiał mieć ponad 190 centymetrów wzrostu. Odznaczał się miękkim, jedwabistym głosem i pełnymi wargami, po których zdawał się błądzić rozmarzony uśmiech. Ten kontrast byłby nawet komiczny, gdyby nie lodowate, wyrachowane spojrzenie jego oczu.

Ruszyłam w tamtą stronę i śmiało wyciągnęłam rękę.

– Stephanie Plum.

– Benito Ramirez.

Dotyk jego dłoni także był miękki, delikatny, bardziej przypominał pieszczotę niż uścisk na powitanie. Ciarki przeszły mi po plecach. Spoglądałam w półprzymknięte, niemal bezdenne oczy, zastanawiając się nad pobudkami bokserów. Do tej pory uważałam ten sport za wyładowanie agresji, lecz sądziłam, że zawodnicy dążą przede wszystkim do zwycięstwa, które nie musi się przecież wiązać ze zmaltretowaniem przeciwnika. Ale błyski w oczach Ramireza podpowiadały mi, że ten człowiek byłby gotów zabić. W matowoczarnych źrenicach czaiło się coś, co upodobniało je do czarnych dziur, w których wszystko znika i nic nie może się wydostać, jakby to było siedlisko samego diabła. I do tego tajemniczy uśmiech – połączenie ironii z pogardą, całkowite zaprzeczenie złudnej uprzejmości, niemalże dowód chorobliwej nienawiści do wszystkiego. Wrażenie było tak niezwykłe, że przyszło mi do głowy, iż jest to jedynie wystudiowana poza służąca odstraszaniu przeciwników w ringu. W każdym razie i mnie obleciał strach. Chciałam uwolnić swą dłoń z jego uścisku, lecz Ramirez silniej zacisnął palce.

– No więc, Stephanie Plum – rzekł tym swoim jedwabistym głosem – czym mogę pani służyć?

Pracując dla E.E. Martina nauczyłam się odpowiednio traktować podobnych ludzi, trzymać nerwy na wodzy i zachowując pozory uprzejmości, rzeczowo załatwiać sprawy. Zależało mi na tym, aby moja mina i ton głosu przekonały Ramireza, że nie jestem do niego wrogo nastawiona. Musiałam też dobrać właściwe słowa.

– Jeżeli puści pan moją rękę, będę mogła dać panu wizytówkę – powiedziałam.

Uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego warg, choć teraz wydał mi się bardziej wyrazem rozbawienia i zaciekawienia niż pogardy. Sięgnęłam do torebki po wizytówkę i wręczyłam mu ją.

– „Prywatny agent dochodzeniowy” – odczytał na głos i uśmiechnął się szerzej. – To strasznie poważny tytuł dla takiej małej dziewczynki.

Już od dawna nie uważałam siebie za małą dziewczynkę, ale przy nim można się było tak poczuć. Mam 170 centymetrów wzrostu i budowę ciała odziedziczoną po Mazurach, rodzinie węgierskich rolników. Pewnie doskonale bym się nadawała do pracy na polach papryki, prowadzenia pługa za koniem i rodzenia co roku dzieci z takim wysiłkiem, jak kura znosząca jajka. W dodatku odznaczam się skłonnościami do tycia, toteż co jakiś czas muszę sobie narzucać dietę, lecz i tak nie udaje mi się zbić wagi poniżej 60 kilogramów. Może nie jestem potężnie zbudowana, lecz na pewno daleko mi do małej dziewczynki.

– Szukam Josepha Morelliego. Nie widział go pan?

Ramirez pokręcił głową.

– Nie znam Morelliego. Wiem tylko tyle, że zastrzelił Ziggy’ego. – Obejrzał się na kolegów. – Czy któryś z was widział ostatnio Morelliego?

Żaden nie odpowiedział.

– Podobno tamtego dnia w mieszkaniu znajdował się jakiś mężczyzna, który był świadkiem zabójstwa i który później zniknął. Nie podejrzewa pan, kto to mógł być?

Znów odpowiedziała mi cisza.

– A co z Carmen Sanchez? – nie dawałam za wygraną. – Zna ją pan? Czy Ziggy kiedykolwiek opowiadał panu o niej?

– Zadajesz strasznie dużo pytań – odparł Ramirez.

Staliśmy naprzeciwko dużego okna we frontowej ścianie sali. Kierowana jakimś instynktem spojrzałam na budynek po drugiej stronie ulicy. Po raz drugi dostrzegłam ciemną sylwetkę w tym samym oknie na drugim piętrze. To musi być mężczyzna, pomyślałam. Nie mogłam tylko stwierdzić, czy jest biały, czy ciemnoskóry. Ale to miało najmniejsze znaczenie.

Ramirez delikatnie pociągnął mnie za rękaw żakietu.

– Napijesz się coca-coli? Mamy tu automat z napojami. Mogę ci też zafundować lemoniadę.

– Dziękuję, ale zostało mi jeszcze sporo spraw do załatwienia, trochę się spieszę. Gdyby pan spotkał Morelliego, proszę dać mi znać.

– Większość takich małych dziewczynek ogarnia strach, kiedy mistrz bokserski chce je zaprosić na lemoniadę.

Ale ja się do nich nie zaliczam, pomyślałam. Dla mnie temu mistrzowi bokserskiemu po prostu brakuje paru klepek. Takiej dziewczynce, jak ja, zwyczajnie nie odpowiada atmosfera panująca na sali gimnastycznej.

– Z przyjemnością napiłabym się z panem lemoniady – odparłam – ale umówiłam się już na wcześniejszy lunch.

Jasne, z paczką suszonych fig.

– To nie jest najlepszy pomysł, żeby biegać po tej okolicy i zadawać pytania. Więc może lepiej posiedzisz ze mną i odprężysz się trochę. Randka ci nie ucieknie.

Niespokojnie przestąpiłam z nogi na nogę, próbując zachować fason.

– Mówiąc szczerze, to spotkanie w interesach. Jestem umówiona z sierżantem Gazarrą.

– A w to już nie uwierzę – powiedział Ramirez. Jego uśmiech stał się mniej przyjazny, a w jedwabistym głosie zabrzmiały ostre tony. – Chyba od początku mnie okłamujesz w sprawie tego wcześniejszego lunchu.

Strach ścisnął mnie za serce, z wielkim trudem przychodziło mi panować nad sobą. Ramirez bawił się ze rnną w kotka i myszkę, odgrywał przedstawienie ku uciesze swoich kumpli. Zapewne nie spodobało mu się to, że odrzuciłam jego propozycję, postanowił więc ratować swój honor.

Ostentacyjnie spojrzałam na zegarek.

– Przykro mi, że pan odbiera to w ten sposób, ale naprawdę mam się spotkać z Gazarrą za dziesięć minut. Na pewno będzie wściekły, gdy się spóźnię.

Zrobiłam krok do tyłu, ale Ramirez błyskawicznie chwycił mnie za kark. Zacisnął palce z taką siłą, że mimowolnie skrzywiłam się z bólu.

– Nie puszczę cię teraz, Stephanie Plum – szepnął groźnie. – Mistrz jeszcze z tobą nie skończył.

Na sali gimnastycznej zapadła przytłaczająca cisza. Nikt się nawet nie poruszył, nikt nie miał odwagi wystąpić w mojej obronie. Popatrzyłam na twarze zgromadzonych mężczyzn, lecz napotkałam jedynie puste, zaciekawione spojrzenia. Pomyślałam, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc, i poczułam nagle pierwsze ukłucia panicznego strachu.

Zniżywszy głos do tego samego poziomu, co złowieszczy szept Ramireza, oznajmiłam:

– Przyszłam tu jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, mając nadzieję uzyskać informacje, które pomogą mi schwytać Josepha Morelliego. Nie dałam panu żadnych powodów do traktowania mnie w ten sposób. Wykonuję tylko swoje obowiązki służbowe i mam prawo oczekiwać respektu.

Ramirez przyciągnął mnie do siebie.

– Ale powinnaś też coś wiedzieć o naturze mistrza bokserskiego – syknął. – Po pierwsze nikt nie ma prawa mówić mistrzowi o respekcie. A po drugie powinnaś się domyślić, że mistrz zawsze zdobywa to, na czym mu zależy. – Potrząsnął mną lekko. – Czyżbyś nie wiedziała jeszcze, czego mistrz może od ciebie chcieć? Mistrz pragnie, żebyś była dla niego miła, laleczko. To ty powinnaś czuć przed nim respekt. – Ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt. – Nie zaszkodzi też okazać trochę strachu. No co, boisz się mnie, suko?

Chyba każda kobieta o współczynniku IQ przekraczającym dwadzieścia musiałaby się bać Benito Ramireza.

Zachichotał tak, że włosy nieomal zjeżyły mi się na głowie.

– A więc jednak się boisz! – szepnął głośno. – Czuję to. Z daleka bije od ciebie strach. Jeszcze trochę i będziesz miała mokre majtki. Zresztą może już są mokre? Może powinienem to sprawdzić?

Mimo wszystko postanowiłam, że wyjmę rewolwer z torebki dopiero wtedy, kiedy zawiodą wszelkie inne środki. Zresztą jedna dziesięciominutowa lekcja nie uczyniła jeszcze ze mnie strzelca wyborowego. To nic, powtarzałam w duchu, przecież nie zależy mi na tym, żeby do kogokolwiek strzelać. Pragnęłam jedynie uwolnić się z uścisku Ramireza i czym prędzej stamtąd zwiewać. Ostrożnie wsunęłam dłoń do torebki i wymacałam pistolet, zacisnęłam palce na zimnej kolbie.

A może jednak go wyciągnąć? – przemknęło mi przez myśl. Wymierzyć w Ramireza i zrobić groźną minę. Tylko czy byłabym zdolna nacisnąć spust? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć, miałam jednak spore wątpliwości. Nawet nie przypuszczałam, że w ogóle będę zmuszona rozważać taką ewentualność.

– Mówię po raz ostatni. Proszę mnie puścić – syknęłam. – Nie mam zamiaru tego powtarzać.

– Nikt nie będzie dyktował mistrzowi, co ma robić! – ryknął Ramirez, wykrzywiając usta w grymasie wściekłości.

Opadła jego maska. Patrząc mu w oczy, odniosłam wrażenie, że nagle dojrzałam prawdziwy charakter tego człowieka – zionął nienawiścią tak przerażającą, tak ohydną, że aż graniczącą z niepoczytalnością.

Błyskawicznie chwycił mnie za bluzkę na piersiach. Trzask pękającego materiału zagłuszył nawet mój głośny krzyk.

W takich chwilach człowiek reaguje instynktownie, robi pierwszą rzecz, jaka przyjdzie mu do głowy. Prawdopodobnie tak samo postąpiłaby prawie każda kobieta na moim miejscu. Wzięłam szeroki zamach i walnęłam Ramireza w głowę skórzaną torbą. Nosiłam w niej rewolwer, kajdanki i sporo innych rzeczy, które łącznie musiały ważyć ze trzy kilogramy.

Uskoczył w bok, a ja rzuciłam się w kierunku schodów. Ale nie zdążyłam zrobić nawet dwóch kroków, kiedy złapał mnie od tyłu za włosy i pociągnął w głąb sali, jakbym była szmacianą lalką. Potknęłam się i runęłam twarzą na podłogę. Mimo że zdążyłam wyciągnąć ręce i nieco zamortyzować upadek, nagle zabrakło mi tchu w piersiach.

Pojęłam, że to Ramirez okrakiem usiadł mi na plecach. Znów chwycił mnie za włosy i szarpnięciem poderwał głowę do góry. Natychmiast sięgnęłam do torebki, lecz nie zdążyłam wyciągnąć rewolweru.

Huk wystrzału rozbrzmiał gromkim echem w całej sali, z brzękiem posypało się szkło. Zaraz padły kolejne strzały, jakby ktoś postanowił od razu opróżnić cały magazynek. Wszczął się rwetes, padły okrzyki. Mężczyźni rzucili się do szatni. Ramirez skoczył za nimi. Nie czekałam na zaproszenie, przywierając całym ciałem do podłogi zaczęłam pełznąć w stronę wyjścia. Kiedy wreszcie poderwałam się z parkietu, nogi miałam jak z waty. Skoczyłam w kierunku schodów, wyciągając ręce do poręczy, lecz już na drugim stopniu straciłam równowagę, zjechałam niczym na nartach i ciężko grzmotnęłam pośladkami o linoleum w holu na dole. Pozbierałam się szybko i wypadłam na ulicę zalewaną potokami słonecznego żaru. Rajstopy miałam porwane, z rozciętego kolana sączyła się krew. Stanęłam przed drzwiami, kurczowo zaciskając palce na klamce i usiłując złapać oddech, kiedy niespodziewanie ktoś mnie chwycił za rękę. Aż podskoczyłam i krzyknęłam głośno. To był Joe Morelli.

– Na miłość boską! – syknął, odciągając mnie na chodnik. – Nie stój jak słup soli! Rusz się wreszcie!

Nie miałam pewności, czy aż do tego stopnia wpadłam Ramirezowi w oko, by teraz rzucił się za mną w pościg, byłoby jednak skrajną głupotą stać tu dalej i próbować się o tym przekonać. Pobiegłam więc za Morellim, chociaż ciągle brakowało mi tchu, a wąska spódnica utrudniała stawianie większych kroków. Na pewno Kathleen Turner zrobiłaby z tej ucieczki wspaniałą scenę do jakiegoś filmu, tyle że nie wypadłabym na niej urzekająco. Z nosa mi kapało, a ślina ciekła po brodzie. Głośno postękiwałam z wysiłku i chlipałam z przerażenia.

Skręciliśmy za rogiem, przecznicą dotarliśmy do szerokiej alei przelotowej, a przedostawszy się na drugą stronę, skręciliśmy w jakąś wąską i krętą uliczkę biegnącą na tyłach osiedla domków jednorodzinnych. Ciągnęly się wzdłuż niej szeregi starych, drewnianych garaży i wypełnionych z czubkiem wielkich pojemników na śmieci.

Z tyłu doleciało nas zawodzenie policyjnych syren. Nie ulegało wątpliwości, że huk wystrzałów ściągnął na ulicę Starka co najmniej dwa wozy patrolowe. Dopiero teraz dotarło do mnie, że powinnam była zostać przy swoim samochodzie i zwrócić się do gliniarzy z prośbą o pomoc w ściganiu Morelliego. W każdym razie otrzymałam dobrą nauczkę na wypadek, gdybym jeszcze kiedyś stanęła przed perspektywą brutalnego gwałtu.

Morelli zatrzymał się nagle, po czym wciągnął mnie do pustego garażu. Na wpół urwane drzwi były wystarczająco uchylone, byśmy bez trudu wśliznęli się do środka, osłaniały nas jednak przed wzrokiem przypadkowego przechodnia. Na betonowej posadzce walały się jakieś śmieci, powietrze było ciężkie, przesycone wonią smarów. Uderzyła mnie ironia tej sytuacji: oto znów, po wielu latach, znalazłam się sam na sam z Morellim w mrocznym garażu. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości, oczy silnie błyszczały. Chwycił mnie za poły żakietu i pchnął plecami na ścianę z surowych desek. Aż zęby mi zadzwoniły od tego uderzenia. Z góry posypał się kurz.

– Do jasnej cholery! – syknął przez zęby, ledwie pohamowując narastającą furię. – Co ty sobie wyobrażałaś, wchodząc bez żadnego zabezpieczenia do tej sali gimnastycznej?!

Jakby chcąc zaakcentować swoje pytanie, po raz drugi grzmotnął moimi plecami o deski. Jeszcze więcej kurzu posypało nam się na głowy.

– Odpowiadaj! – rozkazał.

Nie czułam jednak bólu, jeśli nie liczyć udręki psychicznej. Zachowałam się jak idiotka. Nie dość, że zostałam znieważona i prawie pobita, to w dodatku Morelli pastwił się nade mną. Było to równie deprymujące jak fakt, że wybawił mnie z opresji.

– Szukałam ciebie.

– No to gratuluję, znalazłaś. Ale poza tym zmusiłaś mnie do opuszczenia kryjówki, co zdecydowanie mniej mi się podoba.

– A więc to ty stałeś w oknie na drugim piętrze, z naprzeciwka obserwowałeś salę treningową.

Nie odpowiedział. Mimo panującego tu półmroku wciąż mogłam dostrzec złowrogie błyski w jego oczach. Z całej siły zacisnęłam pięści.

– Teraz pozostało mi już chyba tylko jedno – powiedziałam.

– Wręcz nie mogę się doczekać.

Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam rewolwer i energicznie dźgnęłam końcem lufy jego pierś.

– Jesteś aresztowany!

Uniósł wysoko brwi ze zdumienia.

– Masz broń?! To dlaczego jej nie użyłaś przeciwko Ramirezowi?! Matko Boska! Zamiast tego walnęłaś go torebką w łeb, niczym jakaś pensjonarka. Dlaczego, do cholery, nie wyciągnęłaś wtedy tego rewolweru?!

Poczułam, że krew napływa mi do twarzy. Co miałam mu powiedzieć? Wyznanie prawdy wpędziłoby mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Poza tym świadczyłoby na moją niekorzyść. Przecież nie mogłam się przyznać Joemu, że bardziej się bałam rewolweru niż Ramireza, bo to by do reszty zdruzgotało mój wizerunek w roli prywatnego agenta dochodzeniowego.

Morelli musiał się jednak błyskawicznie domyślić tejże prawdy. Jęknął zdegustowany, odsunął rewolwer w bok i wyjął go z mojej dłoni.

– Skoro w ogóle nie zamierzasz się posługiwać bronią, to nie powinnaś jej nosić przy sobie. Masz przynajmniej pozwolenie?

– Tak.

Byłam co najmniej w dziesięciu procentach przekonana, że całkiem legalnie weszłam w jej posiadanie.

– Gdzie załatwiałaś to pozwolenie?

– „Leśnik” zrobił to za mnie.

– Manoso?! Jezu… Pewnie sam ci wydrukował jakiś świstek w swojej piwnicy. – Odchylił bębenek, wysypał naboje i oddał mi rewolwer. – Poszukaj sobie innego zajęcia. I trzymaj się z dala od Ramireza. To wariat. Już trzykrotnie miał odpowiadać za gwałt, lecz za każdym razem oskarżenie wycofywano, ponieważ ofiary znikały bez śladu.

– Nie wiedziałam…

– Ty w ogóle jeszcze bardzo mało wiesz.

Jego protekcjonalny ton zaczynał mnie wkurzać. Aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę, że muszę się wiele nauczyć w tym fachu. Niepotrzebne mi były drwiny i pouczenia ze strony Morelliego.

– I co stąd wynika?

– Zrezygnuj z tego zlecenia. Chcesz robić karierę łowcy nagród? Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie. Tylko nie praktykuj na mnie. Mam dosyć własnych zmartwień, by jeszcze się kłopotać wyciąganiem cię z opresji.

– Nikt cię o to nie prosił. I bez twojej pomocy dałabym sobie radę.

– Sama nie zdołałabyś nawet oburącz wymacać swego tyłka w ciemnościach, skarbie.

Poobcierane dłonie zaczynały mnie piec jak diabli, szczypała skóra na głowie, w rozciętym kolanie pulsował tępy ból. Miałam straszną ochotę jak najszybciej wrócić do swego mieszkania i na pięć godzin wejść pod prysznic, aż wreszcie przestanę się czuć zbrukana i choć trochę odzyskam siły. Chciałam też uwolnić się od Morelliego i zdecydować, co dalej robić.

– Wracam do domu – oznajmiłam.

– Dobry pomysł – mruknął. – Gdzie zostawiłaś samochód?

– Na rogu Starka i Tylera.

Podszedł do drzwi garażu i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

– W porządku, droga wolna.

Krzepnąca krew przykleiła żałosne resztki moich rajstop do skóry pod kolanem, toteż ruszyłam lekko utykając. Ale byłaby to dla mnie kolejna zniewaga, gdyby Morelli spostrzegł tę słabość, więc po wyjściu na ulicę pomaszerowałam raźno, sykając z bólu jedynie w myślach, bo wargi zagryzałam kurczowo. Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania, pojęłam, że Joe zamierza odprowadzić mnie aż pod salę gimnastyczną.

– Nie potrzebuję eskorty – oświadczyłam. – Nic już mi nie grozi.

On jednak zacisnął jeszcze mocniej palce na moim ramieniu i popychał dalej, jakby prowadził niewidomego.

– Nie pochlebiaj sobie – odparł. – Kicham na to, czy ci coś zagraża, czy nie. Zależy mi wyłącznie na usunięciu ciebie z mojej drogi. Chcę mieć pewność, że faktycznie usiadłaś za kierownicą i odjechałaś. Muszę na własne oczy zobaczyć dym z rury wydechowej twojego auta rozpływający się na tle zachodzącego słońca.

No to życzę powodzenia, pomyślałam. Rura wydechowa novej została razem z tłumikiem gdzieś na Route 1.

Dotarliśmy do ulicy Starka, tu zaś omal mnie nie zwalił z nóg widok mego samochodu. Nawet nie minęła godzina od czasu, kiedy wysiadłam z novej, a już miałam całe auto ozdobione farbą z aerozolu. Jaskraworóżowe i zielone wzorki ciągnęły się od jednego zderzaka po drugi, a na każdych drzwiach, po obu stronach, widniał dumny napis: „Cipa”. Przyjrzałam się uważnie numerom rejestracyjnym i sprawdziłam, czy na tylnym siedzeniu leży paczka suszonych fig. Niestety, to na pewno był mój samochód.

No cóż, czasem nieszczęścia chodzą nawet nie parami, a całymi tabunami. Ale w tej chwili mało mnie to obchodziło. Byłam skrajnie otępiała. Zaczynałam się chyba oswajać z kolejnymi poniżeniami. Odnalazłam na dnie torby kluczyki i wsunęłam je do zamka.

Morelli stał tuż za moimi plecami. Ręce wbił głęboko w kieszenie spodni, delikatnie bujał się na piętach i szczerzył zęby w promiennym uśmiechu.

– Większość kierowców poprzestaje na jakichś szlaczkach wzdłuż karoserii czy nalepkach nad tylnym zderzakiem.

– Wypchaj się trocinami.

Odchylił głowę do tyłu i ryknął donośnym śmiechem. Ten rechot uznałam za następną zniewagę. Ale starając się trzymać fason, zawtórowałam mu głośnym chichotem. Dopiero po chwili otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Wsunęłam kluczyki do stacyjki i z całej siły huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą. Nawet się nie obejrzałam. Zostawiłam Morelliego na ulicy, w kłębach białego, gryzącego dymu, i odjechałam przy wtórze dudnienia, które powinno było choć trochę ostudzić jego radość.


Z formalnego punktu widzenia mieszkam tuż przy wschodniej granicy stanowej metropolii, czyli Trenton, ale praktycznie jest to już sąsiednie miasteczko, Hamilton. Wynajmuję samodzielne mieszkanie w dużym bloku z czerwonej cegły, zbudowanym jeszcze w czasach, gdy nie projektowano centralnej klimatyzacji i nie stosowano jednoramowych okien o kilku szybach. Mieści się w nim osiemnaście lokali, rozmieszczonych po równo na trzech kondygnacjach. Według obecnych standardów mieszkania są nieciekawe, właściciel budynku nie zbudował na tyłach ani basenu kąpielowego, ani kortów tenisowych. Winda najczęściej nie działa. Łazienki są wyłożone musztardowożółtą glazurą, z którą gryzie się prowincjonalna, różowa ceramika toalety i zlewu. Wyposażenie kuchni trudno nawet określić jako wystarczające.

Ale stare budownictwo ma też swoje niewątpliwe zalety. Przez grube mury nie przedostają się odgłosy życia sąsiadów. Pomieszczenia są obszerne i wysokie, przez duże okna wpada mnóstwo słońca. Mieszkam na pierwszym piętrze od tyłu, skąd rozciąga się widok na niewielki, zaciszny parking. Niestety, budynek powstał również przed nastaniem powszechnej mody na balkony, ale na szczęście za oknem mojej sypialni ciągnie się metalowy podest schodów pożarowych, mam więc gdzie rozwieszać pranie, spryskiwać kwiaty preparatami owadobójczymi bądź siadywać w parne, letnie wieczory.

A co najważniejsze, ów budynek nie jest częścią żadnego większego kompleksu. Stoi samotnie pośród parterowej zabudowy. Wzdłuż ulicy ciągną się drobne zakłady przemysłowe i warsztaty, natomiast dalej zaczyna się osiedle nowych, luksusowych domków jednorodzinnych. To wszystko sprawia, że czuję się tu prawie jak w „Miasteczku”… a może nawet lepiej. Mojej matce się nie udało zamieszkać aż tak daleko od swoich rodziców. A poza tym ja mam tutaj sklep spożywczy tuż pod domem.

Zostawiłam samochód na parkingu i chyłkiem przemknęłam do tylnego wejścia. Uwolniwszy się od Morelliego, nie musiałam dłużej udawać odważnej, toteż bez skrępowania utykałam, pojękiwałam i klęłam pod nosem. Wzięłam prysznic, opatrzyłam rany i włożyłam bawełnianą bluzkę oraz szorty. Na obu kolanach miałam poobcieraną skórę, a stłuczenia zdążyły już przybrać kolor będący mieszaniną magenty z błękitem paryskim. Moje łokcie wyglądały niewiele lepiej. Czułam się podobnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie spadłam z roweru. Jeszcze dźwięczały mi w uszach te radosne okrzyki: „Patrzcie! Sama jadę!”, a w chwilę później leżałam już na asfalcie z poobcieranymi kolanami oraz łokciami i czułam się `jak głupia.

Ułożyłam się na łóżku na wznak, szeroko rozrzucając nogi. Zazwyczaj przyjmowałam taką pozycję do rozmyślań, kiedy sprawy się komplikowały. Miała jedną olbrzymią zaletę: czekając na przebłysk geniuszu mogłam spokojnie uciąć sobie drzemkę. Ale tego popołudnia leżałam i leżałam, czas upływał, olśnienie nie nadchodziło, a byłam zbyt podenerwowana, żeby usnąć.

Bez przerwy wracałam myślami do rozmowy z Ramirezem. Nigdy dotąd żaden mężczyzna nie potraktował mnie w ten sposób, nigdy nie zostałam zaatakowana. Tam, w sali gimnastycznej, odczuwałam jedynie strach, lecz teraz, kiedy emocje opadły, uzmysłowiłam sobie, jak bardzo jestem wrażliwa i słaba fizycznie.

Przez pewien czas się zastanawiałam, czy nie złożyć doniesienia na policję, zrezygnowałam jednak z tego pomysłu – głównie dlatego, że szukanie ochrony pod skrzydłami „Wielkiego Brata” musiałoby zniszczyć mój wizerunek nieugiętej agentki dochodzeniowej. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby „Leśnik” w podobnej sytuacji składał meldunek na komendzie.

Powtarzałam sobie po wielokroć, że i tak miałam szczęście, gdyż dzięki interwencji Morelliego wyszłam z opresji bez większego szwanku.

Ale za każdym razem ta myśl wydobywała mi z gardła żałosny jęk. Pomoc Joego stawiała mnie w nadzwyczaj kłopotliwej sytuacji. Zachowałam się niewłaściwie. Dlatego też pospiesznie wracałam do podsumowania, według którego wcale nie szło mi aż tak źle. Zajmowałam się tą sprawą dopiero drugi dzień, a już dwukrotnie odnalazłam poszukiwanego. To prawda, że nie zdołałam go jeszcze odstawić do aresztu, ale szybko się uczyłam. Przecież nikt nie oczekuje od studenta pierwszego roku inżynierii rewelacyjnego projektu mostu. Musiałam oceniać swoje postępy według podobnych kryteriów.

Zwątpiłam też, żebym kiedykolwiek odniosła jakiś pożytek z broni palnej. Nie mogłam sobie wyobrazić, że celuję i strzelam do Morelliego. Wszak powinnam mierzyć w nogi. Jakie miałam szansę, aby trafić w tak mały, ruchomy cel? Prawie żadnych. Doszłam więc do oczywistego wniosku, że potrzebna mi jakaś mniej śmiercionośna metoda wykonywania swoich obowiązków. Zapewne bardziej by mi odpowiadał pojemnik z gazem obezwładniającym. Postanowiłam zatem pójść z samego rana do sklepu z bronią i wzbogacić o taki gaz mój arsenał zawodowych sztuczek.

Wbudowany w radio zegar pokazywał 17.50. Przez kilka sekund gapiłam się na wyświetlacz, niezbyt zdając sobie sprawę, co to może oznaczać. Nagle ogarnęło mnie przerażenie. Dzisiaj rodzice znowu czekali na mnie z obiadem!

Zeskoczyłam z łóżka i pobiegłam do telefonu. W słuchawce panowała jednak głucha cisza. No tak, nie zapłaciłam rachunku. Chwyciłam więc kluczyki od samochodu leżące na kuchennym stole i pognałam do wyjścia.

Загрузка...