Rozdział 13

Wkroczyłam do sklepu mięsnego i stanęłam przy długiej ladzie, na której piętrzyły się stosy kotletów i racji pieczeniowych, a w miskach stały różne rodzaje mięsa mielonego. Sal uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Czym mogę służyć?

– Byłam po przeciwnej stronie, u Kuntza, kupowałam mikser… – uniosłam do góry zapakowane pudło -…i właśnie pomyślałam sobie, że skoro już tu jestem, mogłabym sobie coś kupić na kolację.

– Na co ma pani ochotę? Na parówki? Świeżą rybę? A może kawałek kurczaka?

– Niech będzie ryba.

– Mam świeżutkie flądry, przywieziono je dziś rano z wybrzeża New Jersey.

Ciekawe, czy nie świecą w ciemnościach? – pomyślałam.

– Doskonale. Poproszę porcję na dwie osoby.

Na zapleczu z hukiem otworzyły się drzwi, do środka wdarł się głośny warkot silnika. Po chwili drzwi zamknięto i znowu zapadła cisza.

W korytarzu obok chłodni pojawił się mężczyzna, na widok którego serce podskoczyło mi do gardła. Facet miał nie tylko złamany nos, ale całą twarz dziwnie spłaszczoną… jakby naprawdę otrzymał silny cios ciężką patelnią. Nie miałam żadnej pewności, gdyż tylko Morelli mógł go zidentyfikować, nabrałam jednak podejrzeń, że jest to poszukiwany przez nas tajemniczy świadek.

W pierwszym odruchu chciałam podskoczyć z radości i wydać z siebie triumfalny okrzyk, zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, że raczej powinnam obrócić się na pięcie i czmychać stamtąd czym prędzej, dopóki jeszcze nie zawisłam na haku między mrożonymi świńskimi zadkami.

– Przywiozłem zamówiony towar – odezwał się nieznajomy do Sala. – Mam go wstawić do chłodni?

– Tak. I zabierz te dwie skrzynki, które stoją za drzwiami. Jedna z nich jest pełna, będziesz musiał wziąć wózek.

Sal wrócił szybko do ważenia filetów z flądry.

– Jak pani zamierza przyrządzić te ryby? – spytał. – Można je usmażyć na patelni, upiec w brytfance czy nawet udusić. Mnie najbardziej smakują obsmażone w mące na maśle. Palce lizać.

Po chwili znowu rozległ się trzask zamykanych drzwi na zapleczu.

– Kto to był? – zapytałam.

– Louis, kierowca hurtownika z Philly. Dostarcza mi świeże mięso.

– A jaki towar zabiera z chłodni?

– Ochłapy. Sprzedaję je za grosze hodowcom psów.

Zagryzłam wargi, powstrzymując chęć jak najszybszego opuszczenia sklepu. Byłam już przekonana, że odnalazłam tajemniczego świadka. Niemal wszystkie mięśnie mi dygotały z podniecenia, kiedy z powrotem siadałam za kierownicą novej. Ogarnęło mnie przemożne poczucie ulgi. Byłam bezpieczna! Co więcej, zyskałam perspektywę uregulowania wszystkich moich długów. Udało mi się! Teraz, kiedy odnalazłam poszukiwanego faceta, mogłam zapomnieć o strachu. Wystarczyło odstawić Morelliego do aresztu i zapomnieć o sprawie zabójstwa Ziggy’ego Kuleszy. Mogłam zejść ze sceny, wymazać swoje nazwisko z listy obiektów zainteresowania maniaka podkładającego bomby!… Zostawał tylko problem Ramireza. Miałamjednak nadzieję, że zdołam go skutecznie usunąć ze swojej drogi na bardzo, bardzo długo.

Przypomniałam sobie, iż staruszek mieszkający naprzeciwko bloku Carmen zeznał, że tamtego wieczoru zakłócił mu spokój warkot wielkiej ciężarówki chłodni. Byłam gotowa przyjmować zakłady, że chodziło o ten sam wóz, który dziś dostarczył mięso do sklepu Sala. Nie mogłam jeszcze tego stwierdzić z całą pewnością, dobrze by było po raz drugi obejrzeć dokładnie alejkę dojazdową na tyłach budynku. Podejrzewałam jednak, że jeśli Louis zaparkował dostatecznie blisko ściany domu, mógł bez trudu zeskoczyć z okien pierwszego piętra na dach ciężarówki. Później wystarczyło tylko ukryć zwłoki Carmen w chłodni i spokojnie odjechać.

Nie wiedziałam jeszcze, co z tym wszystkim miał wspólnego Sal. Być może o niczym nie wiedział, tylko nieświadomie wyrządzał przysługi Kuleszy oraz Louisowi, którzy wykonywali rozkazy Ramireza i usuwali ślady jego bestialstwa.

Zza kierownicy samochodu miałam doskonały widok na witryny sklepu mięsnego. Wsunęłam kluczyk do stacyjki i ostrożnie popatrzyłam w tamtym kierunku. Dostrzegłam, że Sal i Louis rozmawiają żywiołowo. Louis wydawał się spokojny, za to Sal gestykulował szeroko, jakby krzyczał na tamtego. Postanowiłam więc zaczekać jeszcze chwilę. Wkrótce Sal odwrócił się plecami do kolegi i podniósł słuchawkę telefonu. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec, że wykrzykuje coś z wyraźną wściekłością. Wreszcie cisnął słuchawkę na widełki i obaj mężczyźni poszli na zaplecze sklepu. Po paru sekundach ujrzałam ich na rampie dostawczej, niosących duży blaszany pojemnik na mięso. Ustawili go przy drzwiach zaparkowanej tyłem do sklepu ciężarówki, po czym Louis szybko wrócił do środka. Chwilę później zjawił się z powrotem, dźwigał na ramieniu jakiś duży pakunek, przypominający wielki zmrożony udziec wołowy. Obaj mężczyźni umieścili go w pojemniku i wstawili do chłodni, po czym Sal wyniósł z zaplecza drugi identyczny pojemnik. Louis rozejrzał się uważnie po rampie, zerknął też w głąb pomieszczeń sklepu. Serce podeszło mi do gardła, odniosłam bowiem wrażenie, iż dostrzegł mnie obserwującą ich zza szyby samochodu. Kiedy energicznym krokiem ruszył z powrotem do sklepu, pospiesznie zacisnęłam palce na pojemniku z gazem obezwładniającym. Lecz tamten jedynie przekręcił klucz w zamku drzwi wejściowych i powiesił na nich tabliczkę z napisem: „Zamknięte”.

Tego się nie spodziewałam. Co oni knują? – zachodziłam w głowę. Sala nigdzie nie widziałam, sklep został zamknięty, a przecież był to dzień powszedni. Kilka sekund później zgasło światło i Louis ponownie wyszedł na rampę. Gdzieś w głębi mej duszy zrodziło się najgorsze przeczucie, stopniowo podsycające przerażenie, a ów strach nakazał mi śledzić zagadkowego typka.

Uruchomiłam silnik i podjechałam do najbliższego skrzyżowania. Wkrótce na ulicę wyjechała także wielka biała ciężarówka chłodnia z numerami rejestracyjnymi ze stanu Pensylwania. Szybko włączyła się do ruchu i pokonała kilkaset metrów, następnie skręciła w aleję Chambersa. Z olbrzymią przyjemnością przekazałabym śledzenie furgonu Morelliemu, ale nie miałam jak się z nim skontaktować. Prawdopodobnie przebywał w północnej części miasta, w okolicach ulicy Starka, my zaś podążaliśmy na południe. Jeśli nawet Joe miał aparat telefoniczny w furgonetce, to nie znałam jego numeru, poza tym i tak nie miałabym skąd zadzwonić, chyba że nastąpiłaby jakaś przerwa w podróży.

Dotarliśmy do Whitehorse, gdzie ciężarówka skręciła w szosę numer 206. Ruch panował tu umiarkowany, mogłam więc dość łatwo zachowywać tę samą prędkość, trzymając się kilkadziesiąt metrów za chłodnią. Ale tuż za skrzyżowaniem z drogą numer 70 czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała kilkakrotnie i rozjarzyła się na dobre. Zaklęłam pod nosem. Zjechałam na pobliski parking, w rekordowym tempie wlałam do miski dwie butelki oleju, z hukiem zatrzasnęłam maskę i pojechałam dalej.

Rozpędziłam nova do stu czterdziestu kilometrów na godzinę, starając się nie zwracać uwagi na coraz głośniejsze wycie silnika oraz zdumione spojrzenia kierowców w pojazdach, które wyprzedzałam. Zaledwie po paru minutach zdołałam dogonić ciężarówkę. Louis chyba zanadto się nie spieszył, gdyż utrzymywał stałą prędkość, tylko dziesięć kilometrów na godzinę powyżej dopuszczalnego limitu. Odetchnęłam z ulgą i zajęłam z powrotem dogodne miejsce na pasie za nim. Modliłam się, żeby nie jechał gdzieś daleko, gdyż na tylnym siedzeniu zostało mi jedynie półtorej butelki oleju. W Hammonton Louis skręcił w boczną drogę prowadzącą na wschód. Tutaj było znacznie mniej pojazdów, toteż musiałam sporo zwiększyć dzielący nas dystans. Jechaliśmy pośród niewysokich wzgórz, na których ciągnęły się pola uprawne porozdzielane wąskimi pasami lasów. Pokonawszy jakieś dwadzieścia kilometrów, Louis skręcił w wąską, wysypaną żwirem alejkę, wiodącą ku zardzewiałemu barakowi z falistej blachy, przypominającemu stary wojskowy magazyn. Na jego frontowej ścianie ciągnął się złuszczony napis informujący, że jest to „Chłodnia Przystani Rybackiej Pachetco Met”. W dali, za barakiem, dostrzegłam dwa drewniane pomosty z kołyszącymi się przy nich łodziami oraz przestrzeń otwartego oceanu. Słońce skrzyło się na grzbietach niewysokich fal.

Minęłam zabudowania i pokonawszy jeszcze kilometr, zawróciłam, ponieważ droga kończyła się ślepo nad szerokim rozlewiskiem rzeki Mullico. Wracając przejechałam znacznie wolniej wzdłuż przystani. Ciężarówka stała zaparkowana przy szerokiej rampie, prowadzącej bezpośrednio do wylotu najbliższego pomostu. Louis i Sal siedzieli na tylnym zderzaku chłodni, jak gdyby na kogoś czekali. Oprócz nich w sąsiedztwie magazynu nie zauważyłam żywej duszy. Mimo że był środek lata, ta niewielka przystań rybacka ożywała prawdopodobnie tylko w czasie weekendów.

Przypomniałam sobie, że kilka kilometrów wcześniej mijaliśmy małą stację benzynową, i doszłam do wniosku, iż będzie to najlepszy punkt obserwacyjny. Gdyby któryś z mężczyzn wracał z przystani do miasta, musiałby przejeżdżać obok niej. Poza tym na stacji benzynowej z pewnością był automat telefoniczny, mogłam więc podjąć próbę skontaktowania się z Morellim.

Stacja musiała sobie liczyć sporo lat. Tworzyły ją przedpotopowe dystrybutory zamontowane na betonowych postumentach. Koślawa tablica umieszczona nad pierwszym z nich reklamowała żywą przynętę na ryby i tanie paliwo. Za brukowanym placykiem stała obszerna buda zbita z desek, w której dziury łatano sprasowanymi blaszanymi kanistrami oraz najróżniejszymi kawałkami pilśni. Na szczęście tuż przy wejściu do tej ruiny wisiał na ścianie automat telefoniczny.

Zaparkowałam na tyłach rudery, ustawiając nova w taki sposób, że była prawie niewidoczna z drogi, po czym przeszłam na stację, ciesząc się z możliwości rozprostowania nóg. Zadzwoniłam pod swój numer telefonu, gdyż nic innego nie przychodziło mi do głowy. Po pierwszym sygnale rozległ się trzask uruchamianej automatycznej sekretarki i usłyszałam własną, nagraną na kasecie zapowiedź.

– Jesteś tam? – zapytałam głośno.

Nikt nie odebrał. Po krótkim namyśle przedyktowałam ciąg cyfr wybitych na obudowie automatu i dodałam, że gdyby ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować, przez pewien czas będę czekała pod tym numerem.

Zamierzałam już wracać do chevroleta, kiedy zauważyłam na drodze pędzącego z dużą prędkością srebrzystego porsche’a Ramireza. No, no, robi się coraz ciekawiej, pomyślałam. Oto bowiem na przystani Pachetco Inlet odbywało się niezwykłe spotkanie rzeźnika, zabójcy oraz boksera. Niewielkie były szansę na to, że cała trójka wybiera się wspólnie na ryby. Gdyby to ktoś inny pojechał w stronę wybrzeża, a nie Ramirez, z pewnością podążyłabym za nim, żeby z bliska przyjrzeć się owej grupie. Ale w tej sytuacji bałam się, że bokser może rozpoznać moją nova. Zresztą nie był to jedyny powód mojego wahania. Ramirez w pewnym stopniu osiągnął swój cel. Już sam widok jego auta przyprawił mnie o dreszcz przerażenia, zasiewając jednocześnie w sercu poważne wątpliwości co do tego, czy zdołałabym po raz drugi stanąć przed nim twarzą w twarz.

Niedługo później porsche znów pojawił się na drodze, zmierzając z powrotem w kierunku autostrady. Przez przydymione szyby nie mogłam dostrzec, kto jest w środku, ale był to wóz dwumiejscowy, toteż co najmniej jeden z mężczyzn musiał zostać na przystani. Miałam nadzieję, że był to Louis. Po raz kolejny zadzwoniłam pod swój numer i tym razem zostawiłam bardziej jednoznaczną wiadomość, syknęłam z naciskiem:

– Zadzwoń do mnie!

Powoli zaczynało się ściemniać, kiedy telefon w końcu zadzwonił.

– Gdzie jesteś? – zapytał Morelli.

– Na wybrzeżu, przy stacji benzynowej na obrzeżach Atlantic City. Znalazłam twojego świadka. Ma na imię Louis.

– Jest tam z tobą?

– Nie, został nieco dalej, na przystani rybackiej.

Pospiesznie zrelacjonowałam mu najważniejsze wydarzenia dnia i opowiedziałam szczegółowo, jak ma tu dojechać. Kupiłam sobie w automacie przed stacją puszkę coca-coli, żeby zabić jakoś czas oczekiwania.

Zmierzchało już na dobre, kiedy Joe zatrzymał swoją furgonetkę przed stacją. Od chwili wyjazdu Ramireza po bocznej drodze nie przejechał żaden samochód, a już na pewno nie prześliznęła się obok mnie wielka ciężarówka. Przyszło mi do głowy, że być może Louis wypłynął łodzią w morze i zechce spędzić tam całą noc. Nie widziałam bowiem innego powodu, dla którego dostawcza chłodnia miałaby tyle czasu stać przed magazynem.

– A więc przypuszczasz, że ten facet ciągle jest na przystani? – zapytał Morelli.

– Tak mi się wydaje.

– A Ramirez nie pokazał się po raz drugi?

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

– Rozejrzę się tam dokładnie. Zaczekaj tutaj.

Nie miałam najmniejszego zamiaru czekać choćby jednej minuty dłużej, znudziła mi się bezczynność. Poza tym nie ufałam do końca Morelliemu. Odznaczał się paskudnym zwyczajem robienia ponętnych obietnic, po czym znikał na dłużej z mojego życia.

Pojechałam za furgonetką aż na przystań. Ciężarówka stała nadal w tym samym miejscu. Louisa nie było widać nigdzie w pobliżu. Pomosty i kołyszące się przy nich łodzie tonęły w ciemnościach. Cały ten niewielki port „Pachetco Inlet” sprawiał wrażenie wymarłego.

Wysiadłam z novej i podeszłam do kabiny furgonetki.

– A mnie się zdawało, że miałaś zaczekać przy stacji – mruknął Joe. – Razem przypominamy jakąś cholerną paradę.

– Doszłam do wniosku, że możesz potrzebować mojej pomocy w spotkaniu z Louisem.

Morelli wysiadł z auta i stanął obok mnie, w półmroku wyglądał na dosyć groźnego desperata. Uśmiechnął się jednak szeroko, a jego białe zęby stworzyły nienaturalny kontrast z policzkami pokrytymi ciemnym zarostem.

– Kłamczucha. Martwiłaś się tylko o swoje dziesięć tysięcy dolarów.

– Owszem, to także.

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, niczym dwoje przeciwników.

Wreszcie Morelli sięgnął przez otwarte okno do kabiny i zdjął z oparcia fotela swoją kurtkę. Wyjął z jej wewnętrznej kieszeni półautomatyczny pistolet i wetknął go za pasek spodni.

– No cóż, w takim razie poszukajmy razem mojego świadka.

Podeszliśmy do ciężarówki i zajrzeliśmy do kabiny. Wóz był zamknięty, wewnątrz nikt nie siedział. Na placu przed magazynem nie stał żaden inny samochód.

Wieczorną ciszę zakłócał jedynie cichy plusk fal rozbijających się o bale umocnień, stukot burt łodzi o deski pomostów i poskrzypywanie lin. Całą przystań tworzyły cztery odrębne strefy cumowania, z których każda liczyła czternaście stanowisk, po siedem z każdej strony jednego pomostu. Nie wszystkie z nich były zajęte.

Po cichu obeszliśmy całą przystań, odczytując nazwy wymalowane na burtach łodzi i wypatrując jakichkolwiek śladów życia. Mniej więcej w połowie długości drugiego pomostu Morelli przystanął nagle i wskazał mi rufę dużej motorówki, na której widniała nazwa: „Mewa Sala”.

Szybko zeskoczył na jej pokład i ruszył w stronę dziobu. Bez wahania poszłam w jego ślady. W części rufowej na pokładzie walał się różnorodny sprzęt wędkarski: dziesiątki wszelkiego typu wędek, wielkie siatkowe podbieraki na długich tyczkach, ościenie i bosaki. Drzwi kajuty były od zewnątrz zamknięte na skobel i kłódkę, co oznaczało, że w środku nikogo nie ma. Joe wyjął z kieszeni ołówkową latarkę i przy jej świetle usiłował zajrzeć przez okienko do wewnątrz. Ja także przytknęłam nos do szyby. Łódź musiała służyć przede wszystkim do większych połowów, gdyż była urządzona niemal po spartańsku, przypominała kuter rybacki. Większą część kajuty również zajmował różnorodny sprzęt wędkarski, zamiast luksusowego wyposażenia, jakiego można by się spodziewać po zewnętrznym wyglądzie łodzi, w środku wzdłuż burt ciągnęły się jedynie szerokie ławki dla amatorów wędkarstwa. W kącie kajuty piętrzył się pokaźny stos puszek od piwa oraz turystycznych talerzyków i sztućców. Natomiast listwy ławek i pokład były miejscami pokryte dość grubą warstwą białego proszku, połyskującego w świetle latarki.

– Niezły bałaganiarz z tego Sala – mruknęłam.

– Jesteś pewna, że Louis nie odjechał razem z Ramirezem? – spytał Joe.

– Tego nie wiem, wszystkie szyby porsche’a były przydymione. Ale to tylko dwumiejscowy wóz, zatem jeden z nich musiał tu zostać.

– I drogą nie przejeżdżał żaden inny samochód?

– Nie.

– Może skierował się w przeciwną stronę?

– Nie ujechałby zbyt daleko. Kilometr dalej droga kończy się ślepo nad rzeką.

Nisko na niebie świecił księżyc, jego srebrzysta poświata roziskrzała grzbiety fal. Oboje równocześnie obejrzeliśmy się na ciężarówkę stojącą przed magazynem. Sprężarka chłodni pomrukiwała cicho w nocnej ciszy.

– Trzeba dokładniej obejrzeć ten wóz – zdecydował Morelli. Podeszliśmy z powrotem do auta. Joe zaczął z uwagą odczytywać wskazania umieszczonych na zewnątrz zegarów.

– Na ile jest ustawiona? – spytałam.

– Minus pięć stopni.

– Po co aż tak nisko?

Morelli zeskoczył z podwozia i ruszył w kierunku drzwi skrzyni.

– A jak myślisz?

– Czyżby chcieli coś zamrozić?

– Mnie się też tak wydaje.

Wrota chłodni były zabezpieczone ciężką sztabą, w której uchwycie wisiała duża kłódka. Joe zważył ją w dłoni.

– Nie jest tak źle – mruknął do siebie.

Skierował się energicznym krokiem do furgonetki i po chwili wrócił z piłką do metalu.

Rozejrzałam się nerwowo dookoła, gdyż niezbyt uśmiechała mi się perspektywa schwytania na gorącym uczynku włamywania się do cudzego pojazdu.

– Nie można tego zrobić w inny sposób? – zapytałam, przekrzykując głośny zgrzyt ciętego żelaza. – Nie masz jakiegoś wytrycha?

– Tak będzie szybciej – odparł spokojnie Joe. – Uważaj tylko, czy nie kręci się gdzieś w pobliżu jakiś strażnik.

Błyskawicznie poradził sobie z kłódką, odrzucił ją za siebie, zdjął sztabę i pociągnął skrzydło ciężkich drzwi chłodni. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Morelli złapał się uchwytu, postawił stopę na zderzaku i wskoczył do środka. Uczyniłam to samo. Po omacku odnalazłam w torebce swoją latarkę. Mroźne, zatęchłe powietrze zatykało dech w piersiach. Omietliśmy wąskimi promieniami światła pokryte szronem ściany. Spod sufitu zwieszały się wielkie haki rzeźnicze. Tuż za drzwiami stał zamknięty blaszany pojemnik, który Louis z Salem wynieśli przed południem ze sklepu. Drugi, identyczny, lecz pusty, stał nieco dalej, zdjęta pokrywa była oparta o ścianę chłodni.

Poświeciłam w głąb skrzyni, a następnie skierowałam promień latarki na podłogę. Z gardła wyrwał mi się cichy okrzyk, kiedy dostrzegłam w jej blasku Louisa. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękoma i niewiarygodnie rozszerzonymi, wpatrującymi się tępo przed siebie oczami. Cienka strużka krwi, jaka pociekła mu z nosa, zamarzła na policzku. W przedniej części jego roboczych, drelichowych spodni ciemniała wielka plama tak samo zamarzniętej uryny. Pośrodku czoła mężczyzny widniał nieduży, okrągły otwór wlotowy po kuli. Ciało Sala spoczywało tuż obok. Miało taką samą ranę w głowie, a na twarzy zabitego malował się podobny wyraz skrajnego osłupienia.

– Cholera! – syknął Morelli. – Znowu nie dopisało mi szczęście.

Do tej pory trupy widywałam jedynie namaszczone olejkami i ubrane odświętnie do pochówku. Włosy miały starannie uczesane, policzki ubarwione różem, a oczy zamknięte, co miało sugerować udanie się na wieczny odpoczynek. Nigdy dotąd nie miałam okazji patrzeć na człowieka zabitego strzałem między oczy. Pewnie dlatego żołądek natychmiast podszedł mi do gardła i odruchowo zakryłam usta dłonią.

Morelli szybko pociągnął mnie za rękę w stronę drzwi.

– Tylko nie zwymiotuj w środku – rzekł, zeskakując na wysypany żwirem plac i pociągając mnie za sobą. – Mogłabyś zatrzeć ślady na miejscu zbrodni.

Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów, przywołując się do porządku. Joe położył mi dłoń na karku.

– Dobrze się czujesz?

Energicznie przytaknęłam ruchem głowy.

– Tak, dobrze… Po prostu… zaskoczył mnie ten widok…

– Muszę przynieść parę rzeczy z furgonetki. Zostań tutaj. Nie wchodź z powrotem do chłodni i niczego nie dotykaj.

Nie miał się o co martwić, nawet wołami nie zaciągnięto by mnie po raz drugi do środka.

Po chwili wrócił z niewielkim łomem i dwoma parami gumowych rękawiczek. Podał mi jedną z nich. Oboje założyliśmy je na dłonie, lecz tylko Joe wskoczył z powrotem na skrzynię.

– Poświeć na Louisa – polecił, kucając przy ciele zabitego.

– Co zamierzasz zrobić?

– Muszę odnaleźć broń Kuleszy.

Po chwili się wyprostował i rzucił mi niewielki pęk kluczyków.

– Nie był uzbrojony, ale miał w kieszeni spodni te kluczyki. Sprawdź, czy któryś z nich nie pasuje do zamka w drzwiach kabiny.

Dość szybko udało mi się otworzyć prawe drzwi szoferki. Wsunęłam się na fotel pasażera i obejrzałam zawartość schowka w desce rozdzielczej oraz skrzynki pod siedzeniem kierowcy. Nie znalazłam jednak pistoletu. Kiedy wróciłam na tył samochodu, Joe mocował się z zamknięciem drogiego pojemnika.

– W kabinie nie ma żadnej broni – poinformowałam.

Przymarznięta pokrywa w końcu odskoczyła i Joe zajrzał do środka, przyświecając sobie latarką.

– I co? – spytałam, zniecierpliwiona.

Zerknął na mnie z ukosa i odparł dziwnie spiętym głosem:

– To Carmen.

Po raz kolejny musiałam stoczyć walkę z silną falą mdłości.

– Myślisz, że przez cały ten czas zwłoki Carmen spoczywały w chłodni na zapleczu sklepu Sala?

– Na to wygląda.

– Po co ją tam ukryli? Nie bali się, że ktoś odkryje prawdę?

Morelli wzruszył ramionami.

– Prawdopodobnie czuli się całkiem bezkarni, być może Sal robił takie rzeczy już wcześniej. Jeśli parokrotnie ci się coś uda, szybko nabierasz przekonania, że tak musi być zawsze.

– Od razu przychodzą mi na myśl te pozostałe kobiety, które poprzednio zniknęły w okolicach ulicy Starka.

– No właśnie. To by wskazywało, że Sal jedynie czekał na dogodną chwilę, żeby wyrzucić zwłoki Carmen do morza.

– Nie bardzo tylko rozumiem, co go łączyło z tą sprawą.

Joe założył z powrotem pokrywę na pojemnik.

– Ja też nie, ale przypuszczam, że teraz będzie łatwo namówić Ramireza do udzielenia wyjaśnień.

Wytarł dłonie o swoje dżinsy i na nogawkach zostały wyraźne białe smugi.

– Co to za świństwo? – zapytałam. – Czyżby Sal rozsypał puder dla niemowląt albo jakiś proszek dezynfekujący?

Morelli zerknął na swoje spodnie, a następnie obejrzał rękawiczki.

– Nie zwróciłem na to uwagi.

– Taki sam proszek był rozsypany na pokładzie motorówki. Teraz dotknąłeś się pokrywy i wytarłeś ręce o nogawki.

– Jezu… – szepnął, wpatrując się w swoje dłonie. – Jasna cholera!

Ponownie zdjął pokrywę, przeciągnął palcem po wewnętrznej stronie obrzeża, a następnie dotknął języka i ostrożnie posmakował białego proszku.

– To jest śnieg!

– Chyba raczej szron?

– Nie zrozumiałaś, tak się określa czystą heroinę.

– Jesteś pewien.

– Miałem już z nią do czynienia.

Mimo ciemności dostrzegłam jego uśmiech.

– Wiesz co, skarbie? Chyba odkryliśmy kuter przerzutowy – rzekł. – Do tej pory sądziłem, że chodzi jedynie o maskowanie wyczynów Ramireza, ale teraz nie jestem już tego pewien. Chyba cała ta grupa zajmowała się handlem narkotykami.

– Co to jest kuter przerzutowy?

– To łódź motorowa wykorzystywana do odbierania towaru z pokładu większego statku w procesie przemytu narkotyków. Heroinę produkuje się głównie w Afganistanie, Pakistanie i Birmie. Najczęściej jest ona przerzucana przez północną Afrykę do Amsterdamu czy innego europejskiego portu. Jeszcze do niedawna rozładowywano ją bezkarnie pod okiem celników na lotnisku Kennedy’ego. Ale gdzieś od roku zaczęły napływać informacje, że coraz większe transporty docierają statkami do Port Newark. Zarówno Agencja do Walki z Narkotykami jak i Służby Celne organizowały kilkakrotnie wielkie akcje, za każdym razem bez większego rezultatu. – Uniósł do góry palec wysmarowany białym proszkiem. – Teraz znamy już przyczynę. Zanim statek zawinął do portu, przemytnicy zdążyli przeładować kontrabandę na mniejsze łodzie.

– Czyli kutry przerzutowe – wtrąciłam.

– Właśnie. Kutry odbierały towar ze statku na pełnym morzu, po czym zawijały do jakiejś zacisznej przystani, takiej jak ta, gdzie nie pojawiają się inspektorzy celni. Moim zdaniem tutaj przeładowywano narkotyki do blaszanych pojemników na mięso. Widocznie w trakcie jednej z takich operacji pękła któraś torba z heroiną.

– Aż nie chce mi się wierzyć, że pozostawiono tak ewidentne ślady przemytniczego procederu.

Morelli odchrząknął głośno.

– No cóż, jeśli się wystarczająco długo ma do czynienia z narkotykami, stają się dla człowieka czymś zupełnie naturalnym. Nie uwierzyłabyś, jakie ilości towaru ludzie potrafią zostawiać w całkiem widocznych miejscach, garażach czy piwnicach. Poza tym łódź rybacka należała do Sala, ale trudno zakładać, że on sam zajmował się organizacją przerzutów. Musiał się jakoś zabezpieczyć na wypadek przechwycenia kontrabandy, chociażby tym, iż pożyczył komuś łódź na wyprawę wędkarską i nie miał zielonego pojęcia, że zostanie ona wykorzystana do przemytu narkotyków.

– Myślisz, że między innymi z tego powodu jest tak wiele heroiny w Trenton?

– Niewykluczone. Jeśli ma się do dyspozycji taką dużą łódź motorową, można odbierać ogromne ładunki, eliminując w ten sposób kurierów. Łatwiej też o wielkie zyski. Ceny u ulicznych handlarzy stopniowo maleją, za to można kupować coraz czyściejszy proszek.

– I coraz więcej narkomanów ląduje na tamtym świecie.

– To prawda.

– Tylko czemu Ramirez miałby zastrzelić ich obu, Louisa i Sala.

– Może postanowił spalić za sobą mosty.

Morelli zaczął wodzić promieniem latarki po kątach chłodni, wreszcie odszedł w głąb. Niemal całkowicie straciłam go z oczu w ciemnościach. Słyszałam jednak popiskiwanie gumowych podeszew jego butów o blaszaną podłogę.

– Czego tam szukasz? – zapytałam.

– Tego cholernego pistoletu. Chyba jeszcze do ciebie nie dotarło, że nadal nie mam się jak oczyścić z zarzutów. Mój świadek nie żyje. Jeśli nie uda mi się odnaleźć broni Ziggy’ego, wciąż będzie wisiała nade mną groźba oskarżenia o morderstwo.

– Pozostaje jeszcze Ramirez.

– Który wcale nie musi być bardzo chętny do składania zeznań.

– Sądzę, że przesadzasz. Mogę zaświadczyć, że jedynie Ramirez był w stanie popełnić tu dwa zabójstwa, w dodatku udało nam się odkryć ślady przemytniczej działalności całej grupy.

– Ale to jedynie wyjaśnia, czym tak naprawdę zajmował się Ziggy Kulesza, natomiast w niczym nie zmienia faktu, że z pozoru zastrzeliłem bezbronnego człowieka.

– „Leśnik” by ci wytłumaczył, że powinieneś pokładać większe zaufanie w nasz wymiar sprawiedliwości.

– Przecież on sam go całkowicie lekceważy.

Nie chciałam pakować Joego do więzienia za przestępstwo, którego nie popełnił, ale nie zamierzałam też pozwolić mu nadal bawić się w „Ściganego”. W gruncie rzeczy nie był złym chłopakiem i choć może nie odważyłabym się przed nikim do tego przyznać, to jednak myślałam o nim z pewną dumą. Przyszło mi na myśl, że gdy cała ta sprawa się wyjaśni, będzie mi brakowało jego nadskakiwania czy choćby towarzystwa w pustym mieszkaniu. To prawda, że czasami działał mi jeszcze na nerwy, lecz jednocześnie przy nim odczuwałam niezwykłą więź partnerstwa, która w znacznym stopniu tłumiła moją wcześniejszą złość na niego. Niemniej trudno mi było uwierzyć, że wobec nowych, odkrytych przez nas dowodów, nadal grozi mu pobyt w więzieniu. Najwyżej mógł utracić posadę w policji. W mojej ocenie było to znacznie łatwiejsze do zniesienia, niż długotrwałe ukrywanie się przed wymiarem sprawiedliwości.

– Sądzę, że jednak powinniśmy zawiadomić policję i zostawić to wszystko w ich rękach – powiedziałam. – Przecież nie możesz się tak ukrywać do końca życia. Co z twoją matką? Jak chociażby zamierzasz uregulować rachunek za telefon?

– Telefon? Niech cię diabli wezmą, Stephanie. Chyba nie nabiłaś zbytnio tego rachunku? Prosiłem cię o to.

– Zawarliśmy porozumienie. Miałeś się dać odstawić do aresztu, kiedy odnajdziemy owego tajemniczego świadka.

– Nie sądziłem jednak, że odnajdziemy jego zwłoki.

– To niczego nie zmienia.

– Posłuchaj, Stephanie. Myślisz, że tak dobrze jest mi z tobą w twoim mieszkaniu? Poza tym to zwykła strata czasu. Oboje dobrze wiemy, iż nie dam ci się wziąć siłą. Możesz zapracować na swoje honorarium tylko i wyłącznie za moim przyzwoleniem. Więc nie odgrywaj ważniaka i bądź cicho.

– Nie podoba mi się takie postawienie sprawy, Morelli.

Promień latarki zatańczył po ścianach i Joe odwrócił się w stronę drzwi.

– Nic mnie to nie obchodzi, czy ci się podoba, czy nie. Jestem w paskudnym nastroju. Mój świadek nie żyje, a ja nigdzie nie mogę znaleźć tego cholernego pistoletu. Prawdopodobnie Ramirez znowu zdoła się wykręcić sianem i wszystko spadnie na mnie, ale do tego czasu zamierzam jednak pozostać w ukryciu.

– I naprawdę uważasz, że takie postępowanie leży w twoim interesie? A jeśli jakiś gliniarz rozpozna cię na mieście i zastrzeli? Ponadto zapominasz, że ja podjęłam się wykonać to zlecenie i ani myślę z niego rezygnować. W ogóle nie powinnam była zawierać z tobą żadnych układów.

– Teraz już nie ma czego żałować – odparł.

– A jak ty byś postąpił na moim miejscu?

– Nie zgodziłbym się na żaden układ, ale ty to nie ja. Możesz jedynie pomarzyć, że jesteś kimś podobnym do mnie. Nigdy się nie zdobędziesz na taką stanowczość, jaka jest nieodzowna do tej roboty.

– Chyba mnie nie doceniasz. Potrafię jednak działać szybko i sprawnie.

Morelli parsknął pogardliwie.

– Jesteś miękka jak z plasteliny, urocza i słodziutka, a kiedy cię choć trochę rozgrzać, dopiero stajesz się wyśmienitym kąskiem!

Mowę mi odjęło, wprost nie mogłam uwierzyć własnym uszom. A ja tu przed chwilą myślałam o nim z uczuciem, szukałam jakiegoś bezpiecznego wyjścia z zagmatwanej sytuacji.

– Szybko się uczę, Morelli. Faktycznie na początku popełniłam kilka błędów, ale teraz jestem już gotowa zaciągnąć cię siłą na policję.

– Już to widzę! Co masz zamiar zrobić? Postrzelić mnie?

Sarkazm w jego głosie był całkowicie nie na miejscu.

– Nie powiem, żeby ta perspektywa wcale mnie nie kusiła, ale nie muszę sięgać po broń. Wystarczy, że zamknę cię w tej chłodni, ty arogancki palancie!

Mimo ciemności dostrzegłam, iż oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia. Nie zdążył jednak zareagować, nim z hukiem zatrzasnęłam ciężkie drzwi ciężarówki. Dopiero po chwili rozległo się łomotanie pięściami i jakieś stłumione, dzikie wrzaski, ale było już za późno. Zdążyłam porządnie zamknąć drzwi i zabezpieczyć je ciężką sztabą.

Ustawiłam temperaturę chłodni na minus dziesięć stopni. Pomyślałam, że warto zabezpieczyć trupy przed szybkim rozkładem, a taki chłód powinien jedynie ostudzić Joego, nie zmieniając go jeszcze w sopel lodu w czasie drogi powrotnej do Trenton. Wdrapałam się do wysokiej szoferki i uruchomiłam silnik. Bez większego kłopotu wyprowadziłam ciężarówkę z placu i skręciłam w kierunku autostrady.

Pokonawszy mniej więcej połowę trasy, zatrzymałam się przy budce i powiadomiłam Dorseya, że wiozę poszukiwanego Morelliego, wolałam jednak nie podawać przez telefon żadnych szczegółów. Oświadczyłam jedynie, że powinnam zajechać przed tylne wejście komendy najpóźniej za trzy kwadranse i że byłoby mi nadzwyczaj przyjemnie, gdyby czekał tam na mnie.

Skręciłam z autostrady i pojechałam ulicą North Clinton. Dotarłam pod komendę dokładnie w wyznaczonym czasie i odetchnęłam z ulgą, kiedy snopy świateł z reflektorów ciężarówki wyłowiły z półmroku sylwetki Dorseya oraz dwóch umundurowanych policjantów. Wyłączyłam silnik, kilkakrotnie zaczerpnęłam głęboko powietrza, żeby opanować rozdygotane nerwy, i wysiadłam z kabiny ciężarówki.

– Nie wiem, czy wystarczy dwóch ludzi – oznajmiłam. – Obawiam się, że Morelli może dostać ataku szału.

Inspektor spoglądał na mnie z tak zmarszczonym czołem, że brwi nieomal zlewały mu się z linią włosów.

– Przywiozła go pani w chłodni?!

– Owszem. Zresztą nie jest sam.

Jeden z policjantów nieostrożnie zdjął sztabę i odryglował drzwi, toteż Morelli wyskoczył ze środka jak z katapulty i rzucił się na mnie. Złapał mnie wpół, powalił na ziemię i oboje potoczyliśmy się po asfalcie, wrzeszcząc na siebie wniebogłosy.

W końcu policjantom jakoś udało się go odciągnąć, lecz Joe nadal przeklinał i ciskał wyzwiskami, szeroko wymachując rękoma.

– Dostanę cię! Zobaczysz! – wrzeszczał. – Kiedy tylko stąd wyjdę, dobiorę ci się do dupy! Jesteś nawiedzoną wariatką! Stanowisz zagrożenie dla normalnych ludzi!

Z budynku wybiegli dwaj następni gliniarze i dopiero we czterech zdołali wciągnąć Morelliego do środka. Dorsey wziął mnie pod rękę i mruknął:

– Może niech pani lepiej tu zaczeka, aż trochę mu przejdzie ta furia.

Jakby od niechcenia otrzepałam sobie kolana.

– Boję się, że to potrwa zbyt długo.

Przekazałam Dorseyowi kluczyki od ciężarówki i udzieliłam obszernych wyjaśnień dotyczących przemytu narkotyków oraz Ramireza. Zanim skończyłam, Joego szczęśliwie odnotowano do aresztu, mogłam więc wejść do dyżurki i odebrać od pełniącego służbę oficera zaświadczenie o odstawieniu poszukiwanego.

Dochodziła już północ, gdy wreszcie dotarłam do swego mieszkania. Jedyna rzecz, jakiej mogłam żałować, to butelka daiquiri, która została razem z przecenionym mikserem w novej. Cholernie przydałby mi się łyk czegoś mocniejszego. Zamknęłam drzwi i cisnęłam ciężką torebkę na blat kuchenny.

Wciąż walczyłam ze sprzecznymi uczuciami w sprawie Morelliego. Wcale nie byłam pewna, czy postąpiłam słusznie. W końcu liczyły się dla mnie nie tylko pieniądze, jakie miałam za niego otrzymać. Kierowała mną dość dziwna mieszanina pragnienia zemsty za liczne zniewagi z głębokim przekonaniem, iż Joe zdoła się sam wybronić.

W mieszkaniu panowała cisza i spokój, wszędzie zalegały głębokie cienie. Przejście do saloniku oświetlała jedynie wąska smuga światła wpadającego z przedpokoju. Ale teraz ciemność nie wzbudzała już we mnie lęku. Wypełniłam swoje zadanie.

Moje myśli powędrowały ku przyszłości. Rola łowcy nagród okazała się trochę bardziej skomplikowana, niż początkowo przypuszczałam. Miałam jednak na swoim koncie pewne sukcesy, a w ciągu minionych dwóch tygodni wiele się nauczyłam.

Po południu upał zelżał i temperatura spadła do dwudziestu dwóch stopni, wreszcie było czym oddychać. W sypialni zasłony były zaciągnięte, lecz poruszały nimi delikatne podmuchy wiaterku. Aż uśmiechnęłam się na myśl, że wreszcie będzie przyjemnie tu spać.

Zrzuciłam buty i przysiadłam na brzegu łóżka, gdyż nagle ogarnęło mnie przemożne zmęczenie. Jednocześnie coś nie dawało mi spokoju, chociaż nie potrafiłam określić, co to może być. Przypomniałam sobie nagle, że zostawiłam torebkę na blacie kuchennym i serce zabiło mi mocniej. Przestań się wygłupiać, zganiłam siebie w myślach; jesteś sama w zamkniętym mieszkaniu, a jeśli ktoś będzie próbował się tu dostać po drabince pożarowej, co wydaje się bardzo mało prawdopodobne, i tak zdążysz pobiec do kuchni i chwycić broń.

Ale ów dziwny niepokój nadal mnie nie opuszczał.

Zerknęłam jeszcze raz w stronę okna, poruszających się z lekka na wietrze zasłon, i nagle strach ścisnął mnie za gardło. Kiedy wychodziłam z domu, zostawiłam okna zamknięte, a teraz do sypialni wpadało świeże powietrze. Okno było otwarte! Jezu, ktoś się tu włamał! – przemknęło mi przez myśl i serce we mnie zamarło. Nie byłam zdolna nawet się poruszyć.

Ktoś był w moim mieszkaniu… A może tylko czekał na zewnątrz, na drabince pożarowej? Przygryzłam wargi, żeby powstrzymać okrzyk przerażenia. Dobry Boże, oby to tylko nie był Ramirez! Ktokolwiek, byle nie Ramirez! Serce łomotało mi jak oszalałe, żołądek podchodził do gardła.

Miałam dwa wyjścia: rzucić się natychmiast do wyjścia albo spróbować ucieczki po drabince pożarowej. Oczywiście zakładałam, że zdołam nakłonić swe mięśnie do wysiłku. Doszłam szybko do wniosku, że Ramirez przyczaił się zapewne gdzieś w mieszkaniu, wstałam więc i powoli podeszłam do okna. Wstrzymując oddech, błyskawicznie rozsunęłam zasłonki. Okno było zamknięte. Tylko w górnej części szyby widniała idealnie okrągła dziura, wystarczająco duża, by włamywacz mógł wsunąć przez nią rękę i otworzyć sobie zamek. Właśnie przez ten otwór wpadały do środka podmuchy chłodnego powietrza.

Robota zawodowca, pomyślałam. Więc może to wcale nie Ramirez? Może włamania dokonał ten zwariowany staruszek z drugiego piętra? Wcześniej onieśmieliła go moja bezwzględność, to też postanowił wziąć teraz odwet, zakradł się do mieszkania i zamknął za sobą okno. Wyjrzałam na zewnątrz. Nikt się nie czaił na drabince pożarowej, mogłam więc tędy uciec.

Trzeba zadzwonić na policję i złożyć raport o włamaniu, pomyślałam. Cofnęłam się do nocnego stolika i podniosłam słuchawkę telefonu, lecz panowała w niej głucha cisza. Cholera! Widocznie ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka w kuchni. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że muszę jak najszybciej stąd uciekać. I to po drabince pożarowej. Już! Teraz!

Wróciłam do okna i sięgnęłam do klamki. Nagle usłyszałam za plecami jakiś szelest, przez skórę poczułam bliską obecność włamywacza. Dostrzegłam też odbitą w szybie jego sylwetkę, kiedy stanął w przejściu, w smudze światła wpadającego z przedpokoju.

– Stephanie! – usłyszałam wypowiadane szeptem swoje imię i włosy stanęły mi dęba, poczułam się jak bohater kreskówek porażony prądem elektrycznym. – Zaciągnij zasłony i odwróć się do mnie, tylko powoli, bez żadnych gwałtownych ruchów.

Posłusznie wykonałam polecenie i zamrugałam szybko, usiłując przebić wzrokiem półmrok. Wydawało mi się, że rozpoznaję głos mężczyzny, nie mogłam jednak zrozumieć, czego on chce ode mnie.

– Co ty tutaj robisz? – spytałam niepewnym głosem.

– Dobre pytanie.

Zapalił światło. Nie pomyliłam się, był to Jimmy Alpha. Mierzył do mnie z rewolweru.

– Sam je sobie zadaję od pewnego czasu – rzekł. – Jak mogło do tego dojść? Przecież jestem uczciwym obywatelem, zawsze starałem się robić tylko to, co dobre.

– Czynienie dobra jest nadzwyczaj chwalebne.

– Co się stało z twoimi meblami?

– Przeżywam trudny okres.

Współczująco pokiwał głową.

– Więc pewnie mnie zrozumiesz. – Uśmiechnął się blado. – Iz tego powodu zaczęłaś pracować dla Vinniego?

– Tak.

– Zawsze uważałem, że ja i Vinnie jesteśmy do siebie bardzo podobni. Obaj robimy wszystko, co tylko możliwe, żeby utrzymać się na fali. Podejrzewam, że ty również masz coś podobnego w naturze.

Nie miałam zbytniej ochoty rozmawiać na temat Vinniego, wolałam jednak nie dyskutować z facetem, który trzyma mnie na muszce.

– Tak. Chyba tak.

– Lubisz boks?

– Nie.

We stchnął głośno.

– Każdy menadżer przez całe życie marzy o wylansowaniu jakiejś wielkiej gwiazdy. Większości nigdy się to nie udaje.

– Ale ty masz swego mistrza, Benito Ramireza.

– Zaopiekowałem się nim, gdy był jeszcze chłopcem, miał zaledwie czternaście lat. Przeczucie mi podpowiadało, że on jest inny niż cała reszta. Odznaczał się wielkim talentem. Był ambitny, miał atomowe uderzenie.

Nie zapomnij dodać, że ma też nie po kolei w głowie, pomyślałam.

– Przekazałem mu wszystko, co wiedziałem o boksie. Poświęciłem cały swój czas. Dbałem, żeby prawidłowo się odżywiał i kupowałem mu ubrania, kiedy nie miał grosza przy duszy. Pozwalałem mu nawet nocować w swoim biurze, gdy jego matka zaczęła robić dzikie awantury.

– Aż wyrósł na prawdziwego mistrza – wtrąciłam.

Uśmiechnął się, ale wciąż niezbyt pewnie.

– Ziściły się moje marzenia. Zaowocował wysiłek, jaki włożyłem w jego wyszkolenie.

Zaczynałam pojmować, do czego on zmierza.

– Tyle tylko, że Benito wymknął ci się spod kontroli.

Jimmy oparł się ciężko ramieniem o futrynę.

– Właśnie, wymknął mi się spod kontroli. Jakby specjalnie chciał wszystko zniweczyć… zaprzepaścić swoje osiągnięcia, roztrwonić pieniądze… Teraz już w ogóle mnie nie słucha, nie mam na niego wpływu.

– I co zamierzasz z tym począć?

Alpha ponownie westchnął ciężko.

– To mój podstawowy problem. Jedynym rozwiązaniem było dokonanie radykalnej zmiany. Nie miałem innego wyjścia, jak zgarnąć cały możliwy szmal i się wycofać. Już rozumiesz, co chcę powiedzieć? W moim pojęciu radykalna zmiana oznaczała zainwestowanie wszystkich dochodów, jakie przynosił mi Ramirez. Musiałem jedynie wybrać, w co najlepiej zainwestować. Brałem pod uwagę hodowlę kurcząt, sieć pralni samoobsługowych, a nawet sklep mięsny. Zresztą nadarzyła się okazja odkupić taki sklep naprawdę tanio, ponieważ obecny właściciel popadł w tarapaty, narobił długów.

– Mówisz o Salu?

– Zgadza, się. Sal ostatnio miał coraz większe kłopoty. W dodatku jeszcze ty pojawiłaś się na scenie i odkryłaś powiązania Sala z Louisem. Mimo wszystko sądzę, że da się jeszcze z tego wybrnąć.

– Nie wiedziałam, że Sal mnie zna.

– Myślisz, złotko, że tak trudno cię rozpoznać? Przecież masz całkiem spalone brwi.

– A zatem Sal się przejął tym, że zauważyłam Louisa w jego sklepie?

– Owszem. Zadzwonił do mnie, ja zaś kazałem mu pojechać razem z Louisem na przystań i tam zaczekać. Jutro ma nastąpić duży przerzut, postanowiłem więc wrobić Louisa w przemyt narkotyków, gdyż przysparzał mi samych kłopotów. Niczego nie umiał zrobić porządnie. Najpierw dopuścił do tego, żeby ludzie zauważyli go w mieszkaniu Carmen, musiał więc się pozbyć niewygodnych świadków. Ale zdążył usunąć tylko dwóch, w dodatku ciągle nie mógł odnaleźć Morelliego. Kiedy zaś rozpoznał jeepa Morelliego na parkingu przed twoim domem, nawet do łba mu nie przyszło, że ktoś inny może nim jeździć. No i skończyło się na tym, że usmażył Morty’ego Beyersa. Tego było już dla mnie za wiele, postanowiłem go usunąć ze sceny.

– Dlatego też pożyczyłem wóz od Ramireza i pojechałem na przystań, ale gdy spostrzegłem twój samochód na stacji benzynowej, zaświtał mi genialny pomysł. Odkryłem bowiem sposób na bezpieczne wycofanie się z interesu.

Nie nadążałam za tokiem jego myśli, wciąż nie mogłam zrozumieć, co go łączyło z tą szajką.

– Z jakiego interesu? – zapytałam.

– Z całego tego cholernego szamba. Widzę, że nie wszystko jeszcze o mnie wiesz. Cały swój czas poświęciłem boksowi, nie myślałem nawet o tym, żeby się ożenić, założyć rodzinę. W moim życiu nie liczyło się nic oprócz boksu. Kiedy człowiek jest młody, to wszystko gra, powtarza sobie, że ma jeszcze mnóstwo czasu na inne rzeczy. Dopiero później uprzytamnia sobie nagle, że jest już za późno. Szokiem dla mnie było odkrycie prawdy, że mój najlepszy zawodnik jest sadystą. Okazał się szaleńcem. Ma coś poprzestawiane w głowie i ja już nic nie mogę na to poradzić. Kiedy więc zrozumiałem, że jego kariera wisi na włosku, zebrałem wszystkie zarobione pieniądze i zacząłem je pakować w nieruchomości. Wtedy właśnie odwiedził mnie pewien facet z Jamajki i przekonał, że zna lepszy i wydajniejszy sposób inwestowania pieniędzy. Narkotyki. Musiałem tylko wyłożyć forsę, jego ludzie zajęli się dystrybucją towaru, a ja mogłem prać nielegalne dochody poprzez organizację walk Ramireza. Po krótkich targach doszliśmy do porozumienia. Moim najważniejszym zadaniem było za wszelką cenę uchronić Benito przed więzieniem, aby cały ten interes kręcił się jak najdłużej. Teraz zaś wyniknął inny problem. Zgromadziłem kupę forsy, ale nie mogłem się wycofać z tej umowy. Jamajczycy powiesiliby mnie za jaja, rozumiesz?

– Striker – szepnęłam.

– Właśnie, ten cholerny, przebiegły czarnuch. Jest diabelnie chciwy. Dlatego też, kiedy zdecydowałem się wrobić Louisa i zobaczyłem ciebie na stacji benzynowej, zaświtał mi w głowie inny plan. Postanowiłem załatwić Sala i Louisa w taki sposób, żeby wyglądało to na robotę Strikera. Specjalnie rozsypałem worek najlepszego towaru na pokładzie łodzi i wewnątrz chłodni, żeby podsunąć gliniarzom wersję, iż chodziło o porachunki handlarzy narkotyków. W ten sposób mogłem wyeliminować wszystkich, którzy wiedzieli o moich powiązaniach, zarazem czyniąc z siebie osobę nazbyt ryzykowną do dalszej współpracy ze Strikerem. A najpiękniejsze jest to, że dzięki twojemu dochodzeniu Sala i Louisa łatwo powiązać z wyczynami Ramireza. Jestem pewien, że podczas wizyty na komendzie nie omieszkałaś powiedzieć glinom, iż widziałaś samochód Ramireza jadący w kierunku przystani.

– W takim razie nie rozumiem, po co się tu włamałeś i trzymasz mnie teraz na muszce.

– Nie mogę dopuścić do tego, by Ramirez składał zeznania. Nie chcę ryzykować, że zostanie uznany za takiego durnia, na jakiego wygląda, albo też policja mu uwierzy, że tego wieczoru pożyczałem od niego samochód. Dlatego mam zamiar się go pozbyć, ty go zabijesz w samoobronie. Wtedy nie będzie już ani Benito, ani Sala, ani Louisa.

– A co ze Stephanie?

– Nie będzie także Stephanie.

Wyjął z kieszeni przenośny telefon i podłączył go do gniazdka przy moim łóżku. Pospiesznie wybrał jakiś numer.

– To ja – rzekł, kiedy po drugiej stronie linii ktoś odebrał. – Mam dla ciebie dziewczynę, która cię bardzo interesuje.

Przez chwilę milczał, widocznie słuchał odpowiedzi rozmówcy.

– Stephanie Plum – wyjaśnił. – Jest sama w domu i czeka na ciebie. Tylko uważaj, Benito, żeby nikt cię nie zauważył. Najlepiej zakradnij się do jej sypialni po drabince pożarowej.

Przerwał połączenie, odłączył aparat i schował go do kieszeni.

– To samo spotkało Carmen? – zapytałam.

– Chryste, Carmen trzeba było dobić z litości. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało jej się wrócić do domu. Zanim zdążyliśmy się zorientować, ona zawiadomiła już Morelliego.

– I co teraz?

Alpha oparł się ramieniem o ścianę.

– Zaczekamy razem.

– A kiedy Ramirez już się tu zjawi?

– Dam mu trochę czasu, żeby zrobił swoje, a następnie zastrzelę go z twojej broni. Zanim przyjedzie policja, ty także zdążysz się już wykrwawić na śmierć. Nikt nie będzie mnie o nic podejrzewał.

Mówił to zupełnie poważnie. Zamierzał przyglądać się obojętnie, jak Ramirez będzie mnie gwałcił i masakrował, później zaś, upewniwszy się, że jestem dostatecznie poraniona i nie mam szans przeżycia, chciał zastrzelić swego pupilka.

Pokój zawirował mi przed oczyma. Nogi się pode mną ugięły i mimowolnie przysiadłam na brzegu łóżka. Opuściłam głowę między kolana, mając nadzieję, że nagły atak słabości szybko minie. Z mojej pamięci wypłynął widok posiniaczonej, skatowanej Luli, nasilając jeszcze paniczny strach.

Wreszcie mdłości ustały, ale serce waliło mi tak mocno, że odnosiłam wrażenie, iż tętniący puls kołysze całym moim ciałem. Musisz coś zrobić! – nakazałam sobie w myślach. Szukaj ratunku! Nie siedź i nie czekaj bezczynnie na przyjście Ramireza!

– Dobrze się czujesz? – zapytał Alpha. – Wyglądasz marnie.

Nadal siedziałam zgięta wpół.

– Chyba się zaraz porzygam – mruknęłam.

– To może lepiej idź do łazienki.

Z uporem trzymając głowę między kolanami, pokręciłam nią anemicznie.

– Zaraz mi przejdzie, muszę tylko złapać oddech.

Usłyszałam, że Rex zaczął biegać w swoim kółeczku. Nie miałam jednak odwagi zerknąć w stronę klatki, gdyż uzmysłowiłam sobie, że popatrzyłabym na ulubionego chomika po raz ostatni w życiu. To zabawne, do jakiego stopnia człowiek żyjący w samotności może się przywiązać nawet do takiego małego stworzonka. Strach ponownie ścisnął mnie za gardło, kiedy pomyślałam, że Rex już wkrótce zostanie sierotą. Ta nowa fala przerażenia jak gdyby mnie zmobilizowała. Zrób coś! – powtórzyłam w myślach. Nie czekaj bezczynnie!

Odmówiłam w duchu krótką modlitwę, zacisnęłam zęby, poderwałam się z łóżka i dałam nura przed siebie. Alpha niczego się nie spodziewał. Trafiłam go bykiem prosto w brzuch.

Nad moją głową rozbrzmiał huk wystrzału, rozległ się głośny brzęk trzaskającej szyby w oknie. Gdybym była trochę bardziej zaprawiona w walce, zapewne wykorzystałabym moment zaskoczenia i wymierzyła draniowi tęgiego kopniaka w jaja, ale kierowała mną panika, a łomoczący w skroniach puls zdawał się tłumić wszelkie myśli. Rzuciłam się do drzwi i pognałam przed siebie, wymachując szeroko rękoma.

Zdołałam pokonać całą długość saloniku i byłam już na wprost wejścia do kuchni, kiedy za mną rozległ się drugi wystrzał. Poczułam, jakby prąd elektryczny przeszył moją nogę. Wrzasnęłam z bólu i tracąc równowagę zatoczyłam się do kuchni. Błyskawicznie wsunęłam rękę do torebki, panicznie usiłując wymacać mój rewolwer. Alpha stanął w drzwiach. Uniósł broń i wymierzył we mnie.

– Przykro mi – rzekł. – Nie zdołasz uciec.

Czułam piekielny ból w zranionej nodze, a serce waliło mi jak młotem. Niespodziewanie łzy napłynęły do oczu. Zacisnęłam palce na kolbie rewolweru, zamrugałam szybko, żeby odzyskać ostrość widzenia, i nacisnęłam spust.

Загрузка...