Rozdział 12

Szarpnięciem otworzyłam drzwi jeepa i usiadłam za kierownicą. Ostrożnie wykręciłam na środek jezdni i minęłam ich powoli, żeby nikogo nie potrącić. Dopiero później przyspieszyłam. Ani razu nie obejrzałam się do tyłu. Dopiero gdy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, pochyliłam wsteczne lusterko i obejrzałam się w nim. Górną wargę miałam głęboko rozciętą, z rany ciągle sączyła się krew. Stłuczenie na kości policzkowej zaczynało z wolna sinieć.

Z wściekłością zacisnęłam palce na kierownicy, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. Dojechałam na południe aż do ulicy State, skręciłam w nią i skierowałam się w stronę alei Hamilton. Dopiero tutaj poczułam się w znajomym, bezpiecznym otoczeniu, gdzie mogłam przystanąć i się zastanowić. Wjechałam na parking przed supermarketem i przez jakiś czas siedziałam za kierownicą. Powinnam złożyć na policji oficjalną skargę na Ramireza, lecz całym sercem tęskniłam do przytulnego zacisza własnego mieszkania. Nie byłam zresztą pewna, jak na komendzie zinterpretują ten incydent z Ramirezem. To prawda, że wcześniej mi groził, ale siedząc w samochodzie naprzeciwko wejścia do sali treningowej ewidentnie go sprowokowałam. Nie było to najmądrzejsze z mojej strony.

Od chwili, kiedy bokser niespodziewanie pojawił się obok mnie, wciąż byłam silnie zdenerwowana. Dopiero tu, na śródmiejskim parkingu, zaczęłam się powoli opanowywać. Powróciło uczucie wycieńczenia i dał o sobie znać ból. Odczuwałam dokuczliwe palenie skóry twarzy, bolały mnie też ramiona, ale na szczęście puls z wolna powracał do normy.

Nie oszukuj się, stwierdziłam w końcu, i tak nie masz zamiaru jechać dziś na komendę policji. Wygrzebałam z dna torebki wizytówkę Dorseya, gdyż przyszło mi do głowy, że będzie to najbezpieczniejszy sposób pożalenia się na swój los. Wybrałam numer telefonu, a gdy włączyła się automatyczna sekretarka, podałam swoje nazwisko i poprosiłam, żeby do mnie oddzwonił. Nie chciałam mówić, o co chodzi. Bałam się, że nie dam rady dwukrotnie relacjonować szczegółów zajścia.

Wysiadłam z jeepa, weszłam do sklepu i kupiłam paczkę mrożonego soku z winogron.

– Miałam wypadek – oznajmiłam sprzedawcy. – Rozcięłam sobie wargę.

– Może powinna pani pójść do lekarza?

Naderwałam opakowanie i przytknęłam kostkę lodu do opuchniętej rany.

– Och! – jęknęłam. – Teraz już znacznie lepiej.

Wróciłam do auta, uruchomiłam silnik i wrzuciłam wsteczny bieg. Zaledwie ruszyłam, huknęłam w maskę wjeżdżającego na parking samochodu. Przed oczyma mi pociemniało, miałam wrażenie, że tonę. Proszę cię, Boże, szepnęłam w duchu, oby tylko nie było silnego wgniecenia.

Wysiadłam z jeepa równocześnie z kierowcą tamtego wozu. Oboje zaczęliśmy szacować straty. Na szczęście jego samochód w ogóle nie ucierpiał. Nie było żadnego wgniecenia, zarysowanego lakieru, nawet smugi na grubej warstwie woskowej pasty. Natomiast prawy tylny błotnik jeepa wyglądał tak, jakby ktoś wypróbowywał na nim tępy otwieracz do konserw.

Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.

– Jakaś sprzeczka? – zapytał.

– Nie, miałam wypadek.

– Więc to chyba nie jest pani szczęśliwy dzień.

– Ostatnio w ogóle nie miewam dobrych dni.

Ponieważ to ja spowodowałam wypadek, ale jego samochód w ogóle nie ucierpiał, zapisaliśmy tylko nawzajem numery naszych polis ubezpieczeniowych. Zerknęłam po raz ostatni na błotnik jeepa i przeszył mnie dreszcz grozy. Mimo woli zaczęłam się zastanawiać, czy samobójstwo nie byłoby lepsze od przyznania się do winy przed Morellim.

Rozległo się brzęczenie telefonu. Wskoczyłam z powrotem za kierownicę i sięgnęłam po aparat. Dzwonił Dorsey.

– Chcę złożyć oficjalną skargę na Ramireza – oznajmiłam. – Uderzył mnie pięścią w usta.

– Gdzie to się stało?

– Na ulicy Starka.

Zrelacjonowałam mu przebieg zajścia, nie zgodziłam się jednak, by przyjechał do mego mieszkania i spisał zeznanie. Wolałam nie ryzykować, że natknie się tam na Joego. Obiecałam, że jutro wpadnę do komendy i podpiszę oświadczenie.

Wzięłam prysznic i otworzyłam pudełko lodów na kolację. Regularnie co dziesięć minut wyglądałam na parking, wypatrując Morelliego. Postawiłam jeepa w odległym kącie placu, gdzie nie docierało zbyt wiele światła. Postanowiłam, że jeśli uda mi się w spokoju przeżyć tę noc, z samego rana pojadę do warsztatu Ala i poproszę go o błyskawiczne usunięcie wgniecenia. Nie miałam jedynie pojęcia, czym zapłacę za tę naprawę.

Oglądałam telewizję do jedenastej, wreszcie poszłam do łóżka. Przeniosłam klatkę Rexa do sypialni, żeby mieć jakieś towarzystwo. Ramirez nie dzwonił, ale Morelli także się nie pokazał. Sama nie wiedziałam, czy powinnam z tego powodu odczuwać ulgę, czy też być zawiedziona. Nie miałam pojęcia, czy Joe jest gdzieś w pobliżu i prowadzi nasłuch, zgodnie z umową zapewniając mi ochronę, dlatego też ułożyłam pod ręką, na nocnym stoliku, pojemnik z gazem, przenośny aparat telefoniczny oraz rewolwer.

Telefon zadzwonił o wpół do siódmej rano.

– Pora wstawać – oznajmił Morelli.

Zerknęłam na budzik.

– Żartujesz? Przecież to prawie środek nocy.

– Byłabyś już na nogach co najmniej od godziny, gdybyś musiała spać w ciasnym wnętrzu nissana sentry.

– Skąd wytrzasnąłeś tego nissana?

– Odstawiłem furgonetkę do przemalowania i usunięcia wszystkich anten z dachu. Udało mi się też skombinować nowe tablice rejestracyjne. Właściciel warsztatu wypożyczył mi na dzisiaj inny wóz. Przyjechałem po zmroku i zaparkowałem na ulicy Mapie, na tyłach parkingu za twoim domem.

– Zatem ochraniałeś mnie w nocy?

– Przecież nie mogłem przepuścić takiej okazji i nie podsłuchać, jak się rozbierasz i kładziesz do łóżka. Co to za dziwne turkotanie rozlegało się przez całą noc?

– Rex biegał w swoim kółku.

– Zdawało mi się, że jego klatka stała w kuchni.

Nie miałam odwagi się przyznać, że czułam się osamotniona i bezbronna, dlatego skłamałam:

– Wyszorowałam zlew w kuchni, a on nie znosi zapachu środków czyszczących, dlatego przeniosłam go na noc do sypialni.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– Przełożę to na swój język – odezwał się wreszcie Joe. – Byłaś przerażona, czułaś się samotna, więc postanowiłaś spędzić noc w towarzystwie chomika.

– No cóż, przeżywam trudne chwile.

– Nie musisz się tłumaczyć.

– Byłam przekonana, że wyjechałeś z Trenton w obawie przed dociekliwością Beyersa.

– I chyba tak zrobię. W tym samochodzie jestem widoczny z daleka. Mam odebrać furgonetkę o szóstej wieczorem, wtedy wrócę.

– W takim razie, do zobaczenia.

– Trzymaj się, łowco skalpów.

Położyłam się z powrotem, ale dwie godziny później obudziło mnie wycie alarmu w samochodzie. Zerwałam się z łóżka, podbiegłam do okna i pospiesznie rozsunęłam zasłonki. Morty Beyers właśnie skutecznie uciszał alarm, waląc w plastikową obudowę urządzenia kolbą rewolweru.

– Beyers! – wrzasnęłam, otworzywszy okno. – Co pan wyrabia, do cholery?!

– Moja żona mnie zostawiła i odjechała naszym escortem.

– Co z tego?

– Potrzebny mi inny samochód. Najpierw chciałem wziąć auto z wypożyczalni, ale w porę przypomniałem sobie o tym jeepie Morelliego. Zaoszczędzę w ten sposób trochę forsy, a jednocześnie będzie mi łatwiej go odnaleźć.

– Na Boga, Beyers! Przecież nie może pan tak po prostu wziąć sobie z parkingu czyjegoś auta! To jest kradzież! Chce pan zostać uznany za złodzieja samochodów?

– Nic mnie to nie obchodzi.

– A skąd pan wziął kluczyki?

– Stamtąd, skąd i pani, z mieszkania Morelliego. Znalazłem zapasowy komplet w szufladzie komody.

– Nie ma pan prawa postępować w ten sposób.

– Bo co? Wezwie pani policję?

– Bóg pana za to pokarze!

– Mam go gdzieś.

Beyers usiadł za kierownicą, przesunął sobie fotel i zaczął majstrować przy radiu.

Arogancki łobuz, pomyślałam. Nie tylko zamierzał ukraść mi samochód, ale w dodatku szykował go tak, jak chciał się nim posługiwać przez dłuższy czas. Chwyciłam pojemnik z gazem, wypadłam na korytarz i pognałam na dół. Byłam bosa, w samej nocnej koszuli z olbrzymim wizerunkiem myszki Miki, a pod spodem miałam jedynie skąpe majteczki. Ale w tej chwili nie dbałam o swój wygląd.

Z impetem wypadłam przez tylne drzwi i byłam już na chodniku, kiedy dostrzegłam, że Beyers opiera stopę na pedale gazu i przekręca kluczyk w stacyjce. Niemal w tej samej chwili oślepił mnie intensywny rozbłysk, przy wtórze ogłuszającego huku drzwi i elementy karoserii jeepa wyleciały w powietrze niczym snop iskier fajerwerków. Gdzieś spod silnika buchnęły płomienie i błyskawicznie ogarnęły cały wóz, przemieniając go w jaskrawożółtą kulę ognia.

Byłam tak osłupiała, że nie potrafiłam się ruszyć z miejsca. Stałam z rozdziawionymi ustami i spoglądałam na ten nieoczekiwany efekt, dopóki wokół mnie nie zaczęły spadać na ziemię części płonącego pojazdu.

Z oddali doleciało zawodzenie syren. Mieszkańcy wysypywali się z budynku i przystawali obok mnie, patrząc na płomienie pochłaniające jeepa. Rozległa się kolejna, tym razem słabsza eksplozja. W pogodne niebo buchnął słup gęstego czarnego dymu, a mnie uderzyła prosto w twarz fala nieznośnego żaru.

Nie było najmniejszych szans, żeby uratować Morty’ego Beyersa. Nawet gdybym zareagowała błyskawicznie, nie zdołałabym się zbliżyć do samochodu. Zresztą Beyers prawdopodobnie zginął w momencie wybuchu, a nie spłonął w pożarze. Dopiero teraz dotarło do mnie, że eksplozja nie mogła być dziełem przypadku. Wszystko też wskazywało na to, że pułapka została przygotowana dla mnie.

Dostrzegałam tylko jeden pozytywny efekt takiego obrotu spraw – nie musiałam się już martwić, w jaki sposób powiedzieć Morelliemu o wgnieceniu na prawym tylnym błotniku.

Cofnęłam się o parę kroków, wreszcie przecisnęłam przez tłumek gapiów i przeskakując po dwa stopnie naraz, pobiegłam z powrotem do mieszkania. Nieostrożnie zostawiłam drzwi otwarte na oścież, kiedy wybiegałam na parking, toteż teraz uważnie przeszukałam wszystkie pomieszczenia, trzymając rewolwer w pogotowiu. Gdybym w tej chwili trafiła na faceta, który usmażył Morty’ego Beyersa, nawet przez moment nie zawracałabym sobie głowy gazem obezwładniającym, wpakowałabym mu kulkę prosto w brzuch, nauczyłam się już bowiem, że brzuch to najłatwiejszy i najbardziej oczywisty cel.

Zyskawszy pewność, że w mieszkaniu nikt na mnie nie czeka, ubrałam się pospiesznie. Szybko posłałam łóżko i przejrzałam się w lustrze w łazience. Na policzku pozostał mi tylko niewielki siny ślad, a rozcięcie wargi było ledwie widoczne, opuchlizna zeszła bez śladu. Za to eksplozja jeepa sprawiła, że wyglądałam tak, jakbym zaglądała przez drzwiczki w palenisko rozgrzanego do czerwoności pieca. Brwi i włosy wokół twarzy miałam opalone, pozostała z nich tylko szarawa szczecinka długości milimetra. Efekt był porażający. Uzmysłowiłam sobie jednak, że nie mam co narzekać – przecież to ja mogłam się usmażyć w tym samochodzie albo też leżeć porozrywana na kawałeczki pod żywopłotem z azalii. Włożyłam sportowe buty i ponownie zbiegłam na parking.

Cały plac i przylegająca doń ulica były zastawione samochodami strażackimi, wozami policyjnymi i karetkami pogotowia. Gliniarze zdążyli już otoczyć teren żółtymi taśmami, oddzielającymi tłum gapiów od dymiących szczątków jeepa. Na asfalcie ciemniały wielkie kałuże wody pokrytej płatami sadzy, a powietrze było przesycone ostrym swądem spalenizny. Ten widok przyprawiał o mdłości. Zauważyłam Dorseya rozmawiającego z jakimś policjantem w mundurze. On również mnie dostrzegł i ruszył szybko w moją stronę.

– Mam bardzo złe przeczucia na temat tego wypadku – powiedział.

– Znał pan Morty’ego Beyersa?

– Tak.

– To on był w jeepie.

– Cholera. Jest pani tego pewna?

– Rozmawiałam z nim tuż przed eksplozją.

– Aha, to wyjaśnia, dlaczego ma pani osmalone brwi. O czym rozmawialiście?

– Vinnie dał mi tylko tydzień na odnalezienie Morelliego. Mój czas minął i Morty miał przejąć sprawę ode mnie. Właśnie rozmawialiśmy na ten temat.

– Gdyby stała pani przy samochodzie, to eksplozja i z pani zrobiłaby spieczonego hamburgera.

– Stałam mniej więcej tutaj, w tym miejscu. Mówiąc szczerze, wrzeszczeliśmy na siebie. Doszło do pewnej… różnicy zdań.

Podszedł do nas policjant, niosąc pogiętą tablicę rejestracyjną.

– Znalazłem ją za pojemnikami na śmieci. Chce pan, żebyśmy sprawdzili, do kogo należał ten wóz?

Wzięłam od niego tę tablicę.

– Szkoda fatygi – wtrąciłam. – Jeep należał do Joego Morelliego.

– Coś takiego! – zdumiał się Dorsey. – Ta sprawa robi się coraz bardziej interesująca.

Pospiesznie doszłam do wniosku, że muszę trochę nagiąć swoje zeznania do rzeczywistości, gdyż policja może mieć odmienne zdanie na temat dopuszczalnych metod pracy łowcy nagród oraz inaczej interpretować pojęcie rekwizycji.

– To było tak – powiedziałam. – Odwiedziłam matkę Morelliego i dowiedziałam się, że Joe był bardzo rozżalony, iż jego nowy jeep musi stać bezużytecznie na parkingu. Wie pan, akumulator szybko się rozładowuje i silnik niszczeje, gdy samochód nie jest używany. I tak, od słowa do słowa, na jej prośbę zgodziłam się przez jakiś czas pojeździć tym wozem.

– Korzystała pani z samochodu Morelliego, bo poprosiła panią o to jego matka?

– Zgadza się. Joe chciał, żeby to ona z niego korzystała, ale pani Morelli nie lubi siadać za kierownicą.

– Jest pani nadzwyczaj uczynna.

– Mam to we krwi.

– Co dalej?

Opowiedziałam mu o tym, jak to żona zostawiła Beyersa, zabierając jego samochód, jak postanowił ukraść jeepa i popełnił wielki błąd, wyrażając się, że „ma Boga gdzieś”, po czym wóz eksplodował.

– I sądzi pani, że Bóg się obraził, zesłał piorun i pokarał Beyersa?

– Można to i tak wytłumaczyć.

– Kiedy przyjedzie pani na komendę, żeby spisać raport na temat zajścia z Ramirezem, porozmawiamy również w tej sprawie.

Przyglądałam się jeszcze przez jakiś czas krzątaninie służb porządkowych, wreszcie wróciłam do mieszkania. Nie miałam ochoty patrzeć na to, co zrobią ze spalonymi szczątkami Morty’ego Beyersa.

Do południa siedziałam sztywno przed telewizorem, dokładnie zamknąwszy okno w sypialni i zaciągnąwszy zasłony. Przez ten czas tylko parę razy poszłam do łazienki, żeby sprawdzić w lustrze, czy brwi zaczynają mi już odrastać.

O dwunastej ponownie odsłoniłam zasłony i odważyłam się zerknąć na parking w dole. Szczątki jeepa zostały już usunięte, na placu pozostało jedynie dwóch umundurowanych gliniarzy z patrolu. Odniosłam wrażenie, że wypełniają jakieś formularze i szacują straty na użytek właścicieli pojazdów, które ucierpiały wskutek eksplozji.

Przedpołudniowe programy telewizyjne podziałały na mnie jak wzmocniona dawka środka znieczulającego, poczułam się znów gotowa do działania. Wzięłam prysznic i ubrałam się, usilnie odpychając od siebie wszelkie myśli dotyczące zamachów bombowych i usuwania niewygodnych świadków.

Musiałam pojechać na komendę policji, ale nie miałam czym. W portmonetce znalazłam zaledwie parę groszy. Moje konto bankowe było puste, a o odzyskaniu kart kredytowych nie miałam co marzyć. Nie pozostawało nic innego, jak wykonanie kolejnego łatwego zlecenia.

Zadzwoniłam do Connie i powiedziałam jej, co spotkało Morty’ego Beyersa.

– Vinnie się wścieknie, zasoby jego zleceniobiorców coraz bardziej się kurczą – odparła Connie. – „Leśnik” jeszcze nie wyleczył rany postrzałowej, a tu już Beyers całkiem zniknął ze sceny. To przecież nasi dwaj najlepsi agenci.

– Rzeczywiście sytuacja się skomplikowała. Na szczęście Vinnie może jeszcze liczyć na mnie.

W słuchawce na dłużej zapanowała cisza.

– Ale ty nie miałaś nic wspólnego z wypadkiem Morty’ego, prawda?

– Skądże, sam sobie zgotował taki los. Nie masz jakiejś łatwej sprawy pod ręką? Znowu doskwiera mi brak gotówki.

– Owszem. Mam pewnego ekshibicjonistę, który nie stawił się w sądzie, a poręczyliśmy za niego kaucję w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Wcześniej już trzykrotnie wyrzucali go z różnych domów starców. Obecnie mieszka w wynajętym lokalu gdzieś na obrzeżach miasta. – W tle usłyszałam szelest przerzucanych papierów. – O, już mam… Niech to diabli! Facet mieszka pod tym samym adresem, co ty!

– Jak się nazywa?

– William Earling, zajmuje mieszkanie numer 3E.

Chwyciłam torebkę i wybiegłam na korytarz. Popędziłam schodami na drugie piętro i zastukałam do drzwi oznaczonych numerem 3E. Otworzył mi starszy mężczyzna. Natychmiast zrozumiałam, że to poszukiwany we własnej osobie, ponieważ był golusieńki.

– Pan Earling?

– Zgadza, się. Chyba jestem jeszcze w dobrej kondycji, prawda, kurczaczku? Czy mój instrument nie robi na tobie żadnego wrażenia?

Chociaż nakazywałam sobie w myślach, żeby nie spuszczać wzroku, zdradliwe spojrzenie samo obsunęło się w dół. Jego „instrument” nie tylko nie robił wrażenia, facet miał obrzydliwie pomarszczoną skórę na brzuchu.

– Tak, rzeczywiście. Jest się czego bać – mruknęłam, wręczając mu swoją wizytówkę. – Pracuję na zlecenie Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję. Nie stawił się pan w sądzie, panie Earling, toteż teraz muszę zabrać pana do śródmieścia, żeby można wyznaczyć następny termin rozprawy.

– Do diabła, wszystkie rozprawy sądowe to zwykła strata czasu – odparł staruch. – Skończyłem siedemdziesiąt sześć lat. Jaki jest sens pakować do aresztu siedemdziesięciosześcioletniego faceta tylko za to, że chwali się przed innymi swoją formą?

Według mnie było to jednak pożądane. Widok nagiego Earlinga mógł każdą kobietę skłonić do całkowitej abstynencji seksualnej.

– Ja jednak muszę pana zabrać do miasta, więc proszę się w coś ubrać.

– Ubrania nie są mi do niczego potrzebne. Właśnie tak przyszedłem na ten świat i tak samo zamierzam z niego zejść.

– Nie mam nic przeciwko temu, lecz w tej chwili wolałabym, aby się pan ubrał.

– Nie ma mowy. W takim towarzystwie mogę przebywać tylko nago.

Błyskawicznie wyciągnęłam kajdanki i skułam go bez większego trudu.

– Precz z brutalnością policji! – wrzasnął. – Brutalność policji!

– Muszę pana rozczarować, lecz nie jestem policjantką.

– Więc kim?

– Łowcą nagród.

– Precz z brutalnością łowców nagród! – zawył.

Zajrzałam do szafy w przedpokoju, znalazłam długi płaszcz przeciwdeszczowy, zapakowałam w niego Earlinga i dokładnie pozapinałam guziki.

– Nigdzie się stąd nie ruszę – oznajmił stanowczo, przyciskając do brzucha skute kajdankami ręce. – Nie zmusi mnie pani do wyjścia z domu.

– Posłuchaj, dziadku! – syknęłam. – Albo pójdziesz spokojnie, na własnych nogach, albo obezwładnię cię gazem paraliżującym i wywlokę nieprzytomnego za nogi.

Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że zdolna byłam odezwać się w ten sposób do starszego mężczyzny, w dodatku mojego sąsiada. Zrobiło mi się wstyd, ale wytłumaczyłam sobie szybko, że przecież stawką jest czek na dwieście dolarów.

– Tylko nie zapomnij zamknąć drzwi – mruknął Earling. – Nie chcę, żeby sąsiedzi myszkowali mi po szafkach. Klucze leżą na stole w kuchni.

Znalazłam pęk kluczy i z radością spostrzegłam, że przy jednym z nich wisi breloczek ze znakiem firmowym buicka.

– Jeszcze jedno. Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali do śródmieścia pańskim samochodem?

– Może być, jeśli mi obiecasz, że nie spalisz za dużo benzyny. Mam dość skromną emeryturę.

Odstawiłam Earlinga na komendę i pospiesznie załatwiłam formalności, bacząc pilnie, żeby nie napotkać Dorseya. W drodze powrotnej wpadłam do biura i odebrałam czek, który natychmiast zrealizowałam w najbliższym banku. Zaparkowałam wóz Earlinga jak najbliżej tylnego wyjścia z budynku, żeby nie miał kłopotów z odnalezieniem go, kiedy wyjdzie z aresztu. Poza tym nie chciałam już nigdy więcej widzieć na oczy tego obleśnego starucha.

Wbiegłam na górę i zadzwoniłam do rodziców, po drodze układając w myślach stosowną wymówkę.

– Czy tata jeździ dzisiaj taksówką? – spytałam. – Chętnie skorzystałabym z jego pomocy.

– Nie, dziś ma wolne, jest w domu. A dokąd chciałabyś pojechać?

– Na osiedle przy autostradzie Route 1.

W tym miejscu nie mogłam skłamać.

– Teraz?

– Tak. – Ostentacyjnie westchnęłam głośno. – Jak najszybciej.

– Przygotowałam pyszne paszteciki z mięsem. Nie wpadłabyś do nas na obiad?

Nawet sama przed sobą nie potrafiłam się przyznać, jak wielką mam ochotę na te paszteciki – o wiele większą niż na mężczyznę do łóżka, porządny samochód, chłodną noc czy też nowe brwi. W ogóle na jakiś czas wolałabym się wycofać z dorosłego życia. Byłoby wspaniale, gdyby znów mama się mną zajmowała, nalewała mleka do szklanki i uwalniała od dokuczliwych codziennych obowiązków. Ale ponieważ było to niemożliwe, musiałam się zadowolić tymi kilkoma godzinami spędzonymi w zagraconym domku wypełnionym kuchennymi zapachami.

– To brzmi bardzo zachęcająco – odparłam.

Tata wjechał na parking po piętnastu minutach. Omal się nie zakrztusil, kiedy mnie zobaczył.

– Dziś rano zdarzył się wypadek na tym placyku – wyjaśniłam. – Jakiś samochód stanął w płomieniach, a ja znalazłam się za blisko.

Podałam mu adres i poprosiłam, by po drodze zatrzymał się jeszcze przed stacją benzynową. Pół godziny później wysiadłam przy parkingu przed domem Morelliego.

– Powiedz mamie, że przyjadę na szóstą – rzekłam.

Tata spojrzał krytycznym wzrokiem na pstrokatą nova, po czym przeniósł spojrzenie na trzymane przeze mnie bańki oleju silnikowego.

– Może jeszcze zaczekam i zobaczę, czy uda ci się zapalić.

Wlałam do miski olejowej trzy pełne butelki, sprawdziłam poziom oleju i z daleka pokazałam ojcu, że wszystko w porządku. Ciągle nie odjeżdżał. Usiadłam za kierownicą, huknęłam z całej siły pięścią w deskę rozdzielczą, przekręciłam kluczyk w stacyjce i uruchomiłam silnik.

– Widzisz?! Zapala, przy pierwszej próbie! – zawołałam.

Ojciec jednak miał nadal sceptyczną minę, prawdopodobnie myślał o tym, że koniecznie powinnam sobie kupić nowego buicka. W jego mniemaniu buicków nie imały się takie straszne rzeczy, jakie spotkały nova. Wyprowadziłam wóz z parkingu, zatrzymałam się obok taksówki, pomachałam ojcu na pożegnanie i pokazałam na migi, że skręcam w Route 1. Poprowadziłam gruchota w stronę warsztatu, gdzie montowano używane tłumiki. Minęłam motel Howarda Johnsona o jaskrawopomarańczowym dachu, olbrzymią bazę spedycyjną, następnie rozległe wesołe miasteczko. Inni kierowcy omijali mnie szerokim łukiem, jakby nie mieli odwagi się zbliżyć do mojego ryczącego i plującego dymem potwora. Dziesięć kilometrów dalej odetchnęłam z ulgą na widok żółto-czarnej tablicy zakładu naprawczego pojazdów.

Założyłam ciemne okulary, żeby ukryć za nimi osmalone brwi, lecz mimo to mechanik przyjmujący zlecenia popatrzył na mnie, marszcząc czoło ze zdumienia. Wypełniłam odpowiedni druczek, przekazałam mu kluczyki od samochodu i zajęłam wygodne miejsce w poczekalni przeznaczonej dla opiekunów niedomagających aut. Po trzech kwadransach wyruszyłam w drogę powrotną. Niewielką smugę dymu spostrzegłam za sobą jedynie wtedy, kiedy ruszałam ze skrzyżowania, a czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała tylko parę razy. Doszłam do wniosku, że i tak jest lepiej, niż oczekiwałam.

Jak zwykle mama zaczęła tyradę, zanim jeszcze wkroczyłam na werandę.

– Za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz coraz gorzej. Zadrapania i siniaki, a teraz jeszcze te opalone włosy i… O mój Boże! Co się stało z twoimi brwiami? Ojciec powiedział mi tylko, że wybuchł jakiś pożar na parkingu przed twoim domem.

– To prawda. Samochód się zapalił. Na szczęście nic mi się nie stało.

– Widziałam reportaż w telewizji – wtrąciła babcia Mazurowa, zatrzymując się tuż za plecami mamy. – Podobno eksplodowała bomba, z samochodu nie było co zbierać. A w środku usmażył się jakiś facet, gość o nazwisku Beyers. Po nim podobno też niewiele zostało.

Babcia miała na sobie obszerną różowo-pomarańczową bawełnianą bluzę, z nieodzowną chusteczką do nosa wystającą z rękawa, oraz jasnobłękitne obcisłe szorty, śnieżnobiałe tenisówki i długie skarpety zrolowane tuż nad kostkami.

– Podobają mi się te spodenki – powiedziałam. – Mają uroczy kolor.

– Wyobraź sobie, że w tym stroju poszła dziś przed południem na pogrzeb! – zawołał z kuchni ojciec. – Musiała pożegnać Tony’ego Mancuso.

– Mówię ci, to dopiero było coś! – oznajmiła babcia Mazurowa. – Przyszła cała grupa weteranów wojennych. Najpiękniejszy pogrzeb miesiąca. A Tony wyglądał naprawdę wspaniale. Pod szyją miał jedwabny krawat haftowany w końskie łby.

– Do tej pory odebraliśmy już siedem telefonów – dodała mama. – Musiałam wszystkim wyjaśniać, że zapomniała dziś rano wziąć swoich pigułek.

Babcia ze złości zazgrzytała zębami.

– Bo tu nikt się nie zna na modzie, nigdy nie można włożyć czegoś odmiennego. – Spojrzała na swoje szorty i zapytała: – Co o tym myślisz? Mogę w nich wyjść na wieczorny spacer?

– Oczywiście, ale ja na wieczór włożyłabym czarne.

– Uważam dokładnie tak samo. Przy najbliższej okazji będę musiała kupić sobie takie same gatki, tylko czarne.

Około ósmej wieczorem, nasycona pysznym obiadem i przepełniona wrażeniami z tego zagraconego domku, byłam gotowa podjąć na nowo próbę samodzielnej egzystencji. Opuściłam więc rodzinne pielesze, zaopatrzona w drugą porcję smakowitych pasztecików, i pojechałam z powrotem do swego mieszkania.

Przez większą część dnia unikałam rozmyślań dotyczących zamachu bombowego, ale teraz nadeszła w końcu pora stawić czoło rzeczywistości. Ktoś próbował mnie zabić, a na pewno nie był to Ramirez. Jemu bowiem zależało wyłącznie na zadawaniu bólu i wysłuchiwaniu błagalnych próśb o litość. To prawda, że postępowanie Ramireza budziło we mnie wstręt i przerażenie, ale w znacznym stopniu można je było przewidzieć. To było dobrze znane zło, wywodzące się z szaleństwa wiodącego ku zbrodni.

Ale podłożenie bomby w samochodzie stanowiło dowód zupełnie innego rodzaju niepoczytalności, było efektem celowego, dobrze skalkulowanego działania. Miało na celu tylko jedno: usunięcie z tego świata przeszkadzającej komuś, wścibskiej osoby.

Z jakiego powodu chciano mnie zabić? – rozmyślałam. Dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na mojej śmierci? Już sam wydźwięk tych pytań, na które nie znajdowałam odpowiedzi, mroził mi krew w żyłach.

Zaparkowałam nova mniej więcej pośrodku asfaltowego placyku, zachodząc w głowę, czy jutrzejszego ranka starczy mi odwagi, by przekręcić kluczyk w stacyjce. Służby porządkowe usunęły już szczątki jeepa i poza ciemniejszymi plamami oraz spękaniami nawierzchni parkingu trudno było dostrzec jakieś wyraźniejsze ślady porannej tragedii. Zwinięto żółte policyjne taśmy, usunięto wszelkie porozrzucane części spalonego pojazdu.

Zaraz po wejściu do mieszkania zauważyłam, że lampka sygnalizacyjna automatycznej sekretarki mruga jak oszalała. Okazało się, że Dorsey dzwonił aż trzy razy, szukając ze mną kontaktu. Mówił nadzwyczaj ostrym tonem. Znalazłam też wiadomość od Berniego, który zapraszał mnie do odwiedzenia swego sklepu, gdyż organizował posezonową wyprzedaż. Kusił dwudziestoprocentową zniżką cen mikserów i robotów kuchennych, obiecując poczęstować wytwornym daiquiri pierwszych dwudziestu klientów. Chyba oczy mi zabłysły na wspomnienie o tym daiquiri. Miałam jeszcze trochę gotówki, toteż perspektywa okazyjnego kupna miksera także wydała mi się kusząca. Później zadzwonił Jimmy Alpha, jeszcze raz przepraszał mnie serdecznie i wyrażał nadzieję, że nie odniosłam zbyt poważnych obrażeń wskutek brutalnego potraktowania przez Ramireza.

Spojrzałam na zegarek, dochodziła dziewiąta. Nie miałam już szans zdążyć do sklepu Berniego przed zamknięciem. Posmutniałam, gdyż byłam przekonana, że łyk daiquiri natychmiast rozjaśniłby mi umysł i pozwolił odgadnąć, kto zamierzał wysłać mnie na tamten świat.

Włączyłam telewizor i zapatrzyłam się na ekran, lecz moje myśli błądziły daleko. Nie mogłam się uwolnić od ciągłego szacowania potencjalnych zamachowców. Spośród poszukiwanych, których do tej pory odstawiłam do aresztu, w rachubę wchodził jedynie Lonnie Dodd, lecz on nadal przebywał za kratkami. Najpewniej zamach bombowy był więc powiązany z zabójstwem Kuleszy. Widocznie kogoś zaniepokoiło moje zainteresowanie tą sprawą. Nie umiałam sobie jednak wyobrazić, żeby ktoś się zaniepokoił aż do tego stopnia, by podjąć próbę zamachu na moje życie. Wszak w grę wchodziło zwyczajne morderstwo.

Doszłam więc do wniosku, że prawdopodobnie przeoczyłam jakiś szczegół dotyczący Carmen Sanchez, Kuleszy bądź Morelliego… albo też owego tajemniczego świadka.

Stopniowo zaczęły mnie ogarniać najgorsze przeczucia. Jak wynikało z tego pobieżnego przeglądu, stanowiłam śmiertelne zagrożenie tylko dla jednego człowieka – Joego Morelliego.

O jedenastej zadzwonił telefon. Zdążyłam podnieść słuchawkę, zanim włączyła się automatyczna sekretarka.

– Jesteś sama? – zapytał Joe.

Zawahałam się na moment.

– Tak.

– Skąd to wahanie w twoim głosie?

– A jak ty byś się czuł na moim miejscu, gdybyś tylko cudem wyszedł cało z zamachu na twoje życie?

– Ktoś próbował cię zabić?

– Nie inaczej.

– Od razu zrobiło mi się gorąco.

– To tak, jak i mnie.

– Idę na górę. Czekaj przy drzwiach.

Wsunęłam pojemnik z gazem za pasek szortów i zakryłam go bluzką. Zaczekałam z okiem przytkniętym do wizjera i otworzyłam drzwi, kiedy tylko Joe pojawił się w korytarzu. On także z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej. Włosy miał za długie i posklejane, a jego twarz pokrywał z pozoru tygodniowy zarost, chociaż Morelli nie golił się najwyżej od dwóch dni. Przybrudzone dżinsy i sprana bawełniana koszulka nadawały mu wygląd ulicznika.

Zamknął za sobą drzwi i przekręcił rygiel zasuwki. Z posępną miną otaksował wzrokiem moją rozciętą wargę, siniaki na policzku oraz ramionach i osmalone brwi.

– Nie masz ochoty porozmawiać o tym, co się stało?

– Rozcięta warga i siniaki są dziełem Ramireza. Wpadliśmy na siebie na ulicy, ale wyszłam z tego zwycięsko. Potraktowałam go gazem, po czym zostawiłam leżącego na jezdni i wymiotującego na asfalt.

– A brwi?

– No cóż, to trochę bardziej skomplikowana historia.

Przez chwilę spoglądał na mnie w milczeniu.

– I nie zamierzasz mi jej wyjaśnić? – zapytał w końcu.

– Dobrą nowiną jest to… że nie musisz się już martwić poczynaniami Morty’ego Beyersa.

– A złą?

Wyjęłam z kuchennej szafki powgniataną tablicę rejestracyjną i wręczyłam mu ją mówiąc:

– To wszystko, co ocalało z twojego samochodu.

Z wyraźnym przerażeniem wpatrywał się w ten prostokąt z blachy. Opowiedziałam mu szybko o powtórnej wizycie Beyersa, zamachu bombowym i trzykrotnym telefonicznym wezwaniu Dorseya.

Po krótkim zastanowieniu doszedł do tego samego wniosku, który i mnie poraził wcześniej:

– To nie była robota Ramireza.

– Muszę przyznać, że gdy ułożyłam w myślach listę ewentualnych zamachowców, twoje nazwisko znalazło się na pierwszym miejscu.

– Naprawdę? Co najwyżej rozpatrywałem tę ewentualność w wyobraźni. Kogo jeszcze umieściłaś na swojej liście?

– Lonniego Dodda, ale on nadal siedzi w areszcie.

– Czy wcześniej ktoś ci groził śmiercią? Może twój były mąż lub któryś z kochanków? Nie zalazłaś ostatnio nikomu za skórę?

Stwierdziłam, że nawet nie mam ochoty odpowiadać na te obraźliwe pytania.

– W porządku. Zatem uważasz, iż zamach miał związek z zabójstwem Kuleszy?

– Tak.

– Boisz się?

– Owszem.

– To dobrze, ponieważ zaczniesz działać ostrożniej.

Bez pytania otworzył lodówkę, znalazł paszteciki, które dostałam od mamy, i zjadł je wszystkie na zimno.

– Musisz też zachować ostrożność w rozmowie z Dorseyem – dodał. – Jeśli odkryje, że działamy wspólnie, oskarży cię o pomoc i ukrywanie przestępcy.

– Ja zaś nabieram coraz silniejszych podejrzeń, że zawarłam z tobą umowę, która zupełnie nie leży w moim interesie.

Z trzaskiem otworzył puszkę piwa.

– Jeśli wciąż marzysz o o tych dziesięciu tysiącach dolarów honorarium, to musisz zaczekać, aż pozwolę ci się odstawić do aresztu. A ja się na to nie zgodzę, dopóki nie mogę udowodnić swej niewinności. Gdybyś więc chciała się wycofać z naszej umowy, po prostu daj mi znać, ale musisz pamiętać, że w takim wypadku możesz zapomnieć o forsie.

– Niezbyt kusząca perspektywa.

Energicznie pokręcił głową.

– Otwarcie przedstawiam ci sprawę.

– Już kilkakrotnie mogłam cię obezwładnić gazem.

– Nie sądzę.

Błyskawicznie sięgnęłam po pojemnik, lecz nim zdążyłam go wycelować w jego twarz, Joe jednym ruchem ręki wytrącił mi go z dłoni.

– To się nie liczy – powiedziałam. – Spodziewałeś się, że to zrobię.

Spokojnie dojadł ostatniego pasztecika i wstawił talerz do zlewu.

– Zawsze się spodziewam takiej reakcji.

– I co teraz poczniemy?

– Spróbujemy dalej działać tak samo. Wygląda na to, że ktoś traci cierpliwość.

– Nie znoszę być czyimś celem.

– Ale chyba nie masz zamiaru zalać się łzami z tego powodu, prawda?

Rozsiadł się przed telewizorem, sięgnął po pilota i zaczął przerzucać kanały. Po chwili oparł się plecami o ścianę i wyciągnął jedną nogę, sprawiał wrażenie wymęczonego. Przez pewien czas oglądał jakiś program rozrywkowy, ale szybko głowa opadła mu na piersi, zaczął oddychać wolniej i głębiej.

– Widzisz? Teraz mogłabym cię obezwładnić gazem – szepnęłam.

Uniósł szybko głowę i nie otwierając oczu, uśmiechnął się przebiegle.

– To nie w twoim stylu, cipeńko – mruknął.


Kiedy wstałam o ósmej, nadal spał na podłodze przed telewizorem. Przestąpiłam nad nim i wybiegłam na swoją trasę joggingu. A gdy wróciłam, siedział w kuchni, popijał kawę i czytał gazetę.

– Napisali coś na temat zamachu bombowego? – spytałam.

– Jest reportaż i zdjęcie na trzeciej stronie. Stwierdzili, że przyczyny wybuchu nie są jeszcze znane. Poza tym nie ma nic ciekawego. – Spojrzał na mnie znad krawędzi rozpostartej gazety. – Znowu dzwonił Dorsey i zostawił wiadomość na kasecie. Może powinnaś jednak sprawdzić, o co mu chodzi?

Wykąpałam się szybko, włożyłam czyste ubranie, nasmarowałam poparzoną skórę twarzy kremem aloesowym i nalałam sobie kawy do filiżanki. Pobieżnie przejrzałam gazetę, popijając kawę małymi łyczkami, w końcu zadzwoniłam do Dorseya.

– Otrzymaliśmy już wyniki analiz z laboratorium – oznajmił. – Nie ulega wątpliwości, że została podłożona bomba. To robota zawodowca. Co prawda, teraz w każdej bibliotece można dostać książkę ze szczegółowym opisem konstrukcji takiej bomby. Gdyby komuś bardzo zależało, mógłby nawet zmontować głowicę jądrową. W każdym razie chciałem panią o tym zawiadomić.

– Sprawdziły się moje podejrzenia.

– I nadal nie domyśla się pani, kto mógłby przygotować taki zamach?

– Nie.

– A Morelli?

– Nie jest to wykluczone.

– Obiecała pani zajrzeć do mnie wczoraj.

Chyba strzelał w ciemno. Zapewne się już domyślał, że go unikam i że za całą tą sprawą kryje się coś dziwnego, ale nie wiedział jeszcze co. Miałam ochotę powiedzieć: „Zatem witamy w naszym towarzystwie, Dorsey!”

– Postaram się wpaść dzisiaj.

– To proszę się bardzo postarać.

Odłożyłam słuchawkę i pospiesznie uniosłam filiżankę do ust. Po chwili oznajmiłam posępnym tonem:

– Dorsey chce, żebym przyjechała na komendę.

– Porozmawiasz z nim?

– Nie, bo będzie zadawał mnóstwo kłopotliwych pytań, na które nie będę umiała odpowiedzieć.

– Powinnaś dziś rano znów się pokazać na ulicy Starka.

– Wykluczone. Mam parę spraw do załatwienia.

– Jakich spraw.

– Osobistych.

Popatrzył na mnie, marszcząc brwi.

– Muszę załatwić to i owo… tak na wszelki wypadek – mruknęłam.

– Na jaki wypadek?

Machnęłam ręką w geście zniecierpliwienia.

– Na wypadek, gdyby coś mi się stało. Przez ostatnich dziesięć dni próbował mnie zastraszyć zawodowy sadysta, a teraz w dodatku trafiłam na listę obiektów zainteresowania piromana maniaka. Po prostu strach mnie obleciał, rozumiesz? Muszę zaczerpnąć oddechu, Morelli, spotkać się z paroma osobami, choć na krótko pomyśleć o moim życiu prywatnym.

Wyciągnął rękę i delikatnie zerwał płatek przesuszonej skóry z mego nosa.

– Nic ci nie grozi – powiedział łagodnym tonem. – Doskonale rozumiem, że się boisz. Ja też się boję. Ale racja jest po naszej stronie, w związku z czym musimy wygrać tę rundę.

Poczułam się głupio, kiedy tak niespodziewanie Joe zaczął się do mnie odnosić życzliwie, podczas gdy ja myślałam bez przerwy o wyprzedaży w sklepie Berniego, na której można było otrzymać darmową lampkę daiquiri.

– Jak masz zamiar udać się na to prywatne spotkanie, skoro jeep wyleciał w powietrze?

– Odebrałam swoją nova z naprawy.

Skrzywił się z niesmakiem.

– Ale chyba nie zostawiłaś jej na noc na parkingu przed domem?

– Wyszłam z założenia, iż zamachowiec nie wie, że to mój samochód.

– Zaraz zemdleję!

– Na pewno nie muszę się niczego obawiać.

– Tak, ja też jestem tego pewien. Ale na wszelki wypadek zejdę z tobą i upewnię się jeszcze bardziej.

Zgarnęłam swoje rzeczy, sprawdziłam zamknięcie okien i przewinęłam kasetę w automatycznej sekretarce. Morelli czekał przy drzwiach. Wyszliśmy razem przed dom i stanęliśmy niepewnie przed upstrzonym farbami chevroletem.

– Nawet gdyby zamachowiec wiedział, że to twój samochód, musiałby być skończonym idiotą, żeby po raz drugi próbować tego samego – oświadczył Joe. – Statystycznie rzecz biorąc, drugi zamach niemal zawsze ma zupełnie inny przebieg.

To wyjaśnienie było całkiem logiczne, nie pomogło mi jednak w otworżeniu drzwi auta i nie uspokoiło walącego jak oszalałe serca.

– Dobra, nie ma się co zastanawiać – burknęłam. – Raz kozie śmierć.

Morelli położył się na asfalcie i zajrzał pod spód auta.

– Widzisz tam coś? – spytałam niecierpliwie.

– Ogromną kałużę oleju.

Podniósł się z powrotem i otrzepał ręce. Otworzyłam maskę i sprawdziłam poziom oleju – miska znowu była prawie pusta. Wlałam do otworu dwie butelki płynu i ze złością zatrzasnęłam maskę.

Tymczasem Joe wyjął kluczyki z zamka w drzwiach, usiadł za kierownicą i wsunął je do stacyjki.

– Odsuń się – nakazał stanowczo.

– Nic z tego. To mój samochód i ja go uruchomię.

– Jeśli którekolwiek z nas ma się przenieść na tamten świat, to lepiej, abym to był ja. I tak grozi mi krzesło elektryczne, jeżeli nie odnajdziemy tego cholernego faceta. Więc odejdź stąd i nie zawracaj mi głowy!

Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce. Nic się nie zadziało. Spojrzał na mnie badawczo.

– Czasami trzeba walnąć pięścią w deskę rozdzielczą, żeby rozrusznik zadziałał.

Joe ponownie przekręcił kluczyk i energicznie walnął pięścią w deskę. Silnik zakrztusił się raz i drugi, wreszcie zaskoczył. Z rury wydechowej buchnął kłąb dymu, ale szybko się rozwiał.

Morelli spuścił głowę, zamknął oczy i stuknął otwartą dłonią w kierownicę.

– Cholera – syknął.

Podeszłam bliżej i przez okno spojrzałam mu prosto w twarz.

– Czy mam wyjąć ścierkę do wytarcia siedzenia?

– Ale śmieszne! – Wysiadł z auta i przytrzymał otwarte drzwi. – Chcesz, żebym pojechał za tobą?

– Nie, dziękuję. Dam sobie radę.

– Będę na ulicy Starka, gdybyś mnie potrzebowała. Kto wie… może ten gość pojawi się dzisiaj na sali treningowej?

Już z daleka spostrzegłam, że przed wejściem do sklepu Berniego wcale nie stoi długa kolejka chętnych. Pocieszyłam się, że w takim razie mogło jeszcze zostać trochę obiecanego daiquiri.

– Proszę, proszę! – zawołał Bernie na mój widok. – Kogóż tu widzimy?!

– Odebrałam twoją wiadomość o wyprzedaży mikserów.

– Zatrzymałem dla ciebie tego małego robocika – rzekł, poklepując czule kartonowe pudło, które postawił na ladzie. – Można go używać nawet do mielenia orzechów, kruszenia kostek lodu, przygotowywania znakomitej papki bananowej, no i oczywiście do sporządzania koktajli, w tym również wybornego daiquiri.

Spojrzałam na nalepkę z ceną przyklejoną na kartonowym opakowaniu. Mogłam sobie pozwolić na taki wydatek.

– Kupiony – powiedziałam. – Czy teraz mogłabym dostać obiecaną próbkę tego wybornego daiquiri.

– Ma się rozumieć.

Bernie zaniósł mikser do kasy, zapakował go i przeliczył pieniądze.

– Jak leci? – zapytał, obrzucając podejrzliwym wzrokiem moje osmalone brwi, a raczej to miejsce, w którym jeszcze niedawno miałam brwi.

– Bywało lepiej.

– Może daiquiri pomoże ci przetrwać trudne chwile?

– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Zauważyłam, że po drugiej stronie ulicy Sal myje witryny swego sklepu. Niewysoki, pulchny i lekko łysiejący, w śnieżnobiałym fartuchu rzeźnika prezentował się całkiem nieźle. Krążyły plotki, że na boku prowadzi nielegalną działalność bukmacherską, ale nie było to nic wielkiego. W każdym razie chyba nie miał nic wspólnego ze sprawą Kuleszy. Nagle w mojej głowie zrodziło się pytanie: z jakich powodów ktoś taki jak Kulesza miałby przyjeżdżać aż tu, przez pół miasta, żeby robić zakupy u Sala? Uzmysłowiłam sobie, jak mało wiem o życiu Ziggy’ego. Informacja o tym, że kupował mięso i wędliny u Sala była chyba jedynym godnym uwagi faktem, jaki do tej pory poznałam. Może Kulesza obstawiał u niego jakieś zakłady? A może po prostu łączyła ich przyjaźń? Może byli w jakiś sposób spokrewnieni? Przyszło mi do głowy, że Sal znał Carmen i że wie coś o tajemniczym świadku ze złamanym nosem.

Rozmawiałam jeszcze z Berniem przez kilka minut, zastanawiając się bez przerwy, czy warto wpaść do Sala i zadać mu parę pytań. Obserwowałam nielicznych klientów, którzy odwiedzali sklep rzeźnika. Stwierdziłam w końcu, że mogę także coś kupić na obiad, a przy okazji trochę się tam rozejrzeć.

Obiecałam Berniemu, że wkrótce wpadnę do niego na dłuższą pogawędkę, po czym wyszłam na ulicę.

Загрузка...