Rozdział 5

Przedtem jednak zadzwoniłam do „Leśnika” i poprosiłam go o pomoc, gdyż bałam się samotnie włamywać do mieszkania Joego. Kiedy skręciłam na parking, Manoso już tam czekał. Był ubrany całkiem na czarno, w obcisłą bawełnianą koszulkę i spodnie od dresu. Stał w niedbałej pozie, oparty ramieniem o dach czarnego mercedesa, zaopatrzonego w tyle anten, że z auta dałoby się chyba nawiązać łączność z Marsem. Dojechałam na drugi koniec parkingu, żeby dym z kikuta rury wydechowej nie zmatowił wypolerowanej do połysku karoserii jego auta.

– To twój wóz? – spytałam z daleka, jakby poza „Leśnika” nie była jeszcze dla mnie wystarczającym dowodem.

– Owszem. Los okazał się dla mnie łaskawy.

Obrzucił uważnym spojrzeniem drzwi novej.

– Ładne obrazki. Czyżbyś ostatnio zostawiała samochód na ulicy Starka?

– Zgadza się. W dodatku ukradli mi radio.

Zaśmiał się rubasznie.

– To miłe, że postanowiłaś mieć swój udział w działalności charytatywnej na rzecz ubogich.

– Mogłabym w ramach tej działalności poświęcić nawet cały samochód, ale jakoś nikt się nie chce na niego połakomić.

– Jasne. To, że ktoś jest stuknięty, nie oznacza wcale, że zgłupiał do reszty. – Ruchem głowy wskazał mieszkanie Morelliego. – Wygląda na to, że gospodarza nie ma w domu, więc pewnie będziemy musieli zrobić małe rozpoznanie terenu.

– Czy to legalne?

– Nic podobnego, ale to my mamy prawo po naszej stronie, skarbie. Łowcy nagród nie muszą się kurczowo trzymać przepisów. Nie potrzebujemy nawet nakazu rewizji.

Szybko zapiął swój czarny pas z grubego nylonu i wsunął wielkiego glocka kalibru 9 mm do kabury. Wsadził za pas kajdanki i płynnym ruchem narzucił tę samą czarną kamizelkę, którą miał na sobie podczas naszego pierwszego spotkania w kawiarni.

– Nie sądzę, żebyśmy się natknęli na Morelliego – rzekł – ale nigdy nic nie wiadomo, trzeba być zawsze przygotowanym.

Przyszło mi do głowy, że powinnam przedsięwziąć podobne środki ostrożności, ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić kolby rewolweru wystającej mi zza paska spódnicy. Zresztą i tak nie miałoby to większego znaczenia, gdyż Joe zdążył się już przekonać, że nie umiem wymierzyć do niego z broni.

Śmiało poszliśmy galerią do drzwi mieszkania Morelliego. „Leśnik” zapukał głośno i przez chwilę czekał na odpowiedź.

– Czy jest tu ktoś? – zawołał.

Ale nikt się nie odzywał.

– I co teraz? – spytałam. – Zamierzasz wyważyć kopniakiem drzwi?

– Nic podobnego. Takie rzeczy pokazują tylko na filmach. W rzeczywistości bardzo łatwo mógłbym sobie złamać nogę.

– To co? Użyjesz jakiegoś wytrycha? A może wystarczy karta kredytowa?

„Leśnik” z uśmiechem pokręcił głową.

– Ty naprawdę oglądasz zbyt dużo filmów w telewizji. – Wyjął z kieszeni klucz i włożył go do zamka. – Zamiast bezczynnie czekać na ciebie, po prostu poszedłem do dozorcy i wziąłem od niego klucze.

Mieszkanie Morelliego składało się z saloniku połączonego z jadalnią, kuchni, łazienki i sypialni. Wewnątrz panował porządek, umeblowanie było dość skromne. Niewielki prostokątny stół, cztery krzesła z wyściełanymi oparciami, duża i miękka kanapa, stolik kawiarniany i samotny głęboki fotel. W kącie saloniku stała olbrzymia, kosztowna wieża stereo, a w sypialni mały, przenośny telewizor.

Wspólnie z „Leśnikiem” przeszukaliśmy kuchnię, wypatrując notatnika z adresami. Dokładnie przejrzeliśmy stosik rachunków leżących obok tostera.

W wyobraźni widziałam, jak Morelli wraca do tego domu po pracy, rzuca klucze na stół kuchenny, zdejmuje buty i zaczyna przeglądać korespondencję. Aż przeszył mnie dreszcz, kiedy uzmysłowiłam sobie nagle, że Joe prawdopodobnie wyląduje za kratkami i nie będzie już miał okazji wkraczać do swego mieszkania. Przecież z zimną krwią zastrzelił człowieka, zatem groził mu nawet wyrok śmierci. Wydawało mi się to koszmarną głupotą. Jak mógł zachować się aż tak lekkomyślnie? Co go popchnęło do ostateczności? Dlaczego w ogóle ludzie popełniają tak przerażające czyny?

– Nie znajdziemy tu niczego ciekawego – oznajmił „Leśnik”, uruchamiając automatyczną sekretarkę podłączoną do aparatu telefonicznego.

– Cześć, napaleńcu! – zawołał utrwalony na taśmie kobiecy głos. – Tu Carlene. Zadzwoń do mnie.

Cichy trzask obwieścił, że połączenie zostało przerwane.

– Josephie Anthony Morelli – rozbrzmiał inny, stanowczy głos kobiecy. – Mówi twoja matka. Jesteś tam? Halo! Halo!

Kolejny trzask. Dalej była cisza, nikt więcej nie zostawił wiadomości. Manoso odwrócił urządzenie i pokazał mi wybity pod spodem kod dostępu do pamięci automatycznej sekretarki.

– Zapisz sobie ten numer, będziesz mogła przez telefon sprawdzić, czy ktoś nie zostawił dla niego jakiejś wiadomości. Może tą drogą uda ci się złapać trop.

Przeszliśmy do sypialni. „Leśnik” zaczął wysuwać szuflady regału, przekartkowywać książki oraz czasopisma i oglądać fotografie stojące na nocnym stoliku. Były to zdjęcia rodzinne, żadne z nich nie przedstawiało Carmen, nie miały więc dla nas znaczenia. Okazało się też, że większość szuflad w regale świeci pustkami. Joe zabrał prawie wszystkie swoje ubrania. To był zły znak. W głębi ducha liczyłam na to, iż jego bielizna czy skarpetki pomogą złapać jakiś trop.

Wreszcie wróciliśmy do kuchni.

– Mieszkanie zostało wyczyszczone – oznajmił „Leśnik”. – Nie znajdziesz tu żadnej wskazówki co do obecnego miejsca pobytu Morelliego. W dodatku wątpię, żeby jeszcze kiedykolwiek tu wrócił. Wygląda na to, że zdążył zgarnąć wszystko, czego będzie potrzebował. – Z haczyka przy drzwiach zdjął pęk kluczy, wręczył mi je i dodał: – Weź je. Nie będziesz się musiała tłumaczyć dozorcy, gdybyś chciała jeszcze raz tu wejść.

Zamknęliśmy za sobą mieszkanie i „Leśnik” wsunął pożyczony klucz w szczelinę w drzwiach dozorcy. Usiadł za kierownicą mercedesa, włożył lustrzane ciemne okulary, rozsunął składany dach wozu, puścił z kasety głośną, dudniącą muzykę i wyjechał z parkingu z takim impetem, jak Batman wyruszający na podbój świata.

Pożegnałam go ciężkim westchnieniem, z ukosa łypiąc okiem na moją nova. Pod autem stała kałuża wyciekającego oleju. Zaraz za nią dumnie błyszczał w promieniach słońca czerwono-złoty jeep cherokee Morelliego. Mimowolnie spojrzałam na trzymane w dłoni klucze. Na wspólnym kółku były przymocowane również kluczyki od samochodu. Szybko zdecydowałam, że nie stanie się nic złego, jeśli sprawdzę także auto poszukiwanego. Bez wahania otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. W nowym jeepie czuć jeszcze było wyraźnie zapach lakieru i tapicerki. Na desce rozdzielczej nie znalazłoby się chyba ani odrobiny kurzu, gumowe wycieraczki na podłodze były starannie odkurzone i wyczyszczone, na czerwonym skaju siedzeń nie dostrzegłam nawet jednej plamki. Wóz miał pięciobiegową skrzynię, przełączanie napędu na cztery koła i silnik takiej mocy, że nawet laika wprawiał w zachwyt. Ponadto był wyposażony w klimatyzator, stereofoniczne radio z odtwarzaczem kaset, dwuzakresową krótkofalówkę policyjną, telefon komórkowy i odbiornik CB. Naprawdę robił olbrzymie wrażenie. W dodatku należał do Morelliego. Nie ulegało wątpliwości, że to niesprawiedliwe, aby zabójca jeździł takim cackiem, podczas gdy ja muszę się zadowolić starym gruchotem.

Zaraz też pomyślałam, że skoro już siedzę w jeepie, to powinnam przynajmniej uruchomić silnik. Przecież to szkoda, by taki piękny wóz stał i niszczał pod gołym niebem. Naprawdę szkoda. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i powoli wsunęłam się za kierownicę. Ustawiłam sobie fotel i pochyliłam wsteczne lusterko, po czym ułożyłam dłonie na kierownicy, przymierzając się do prowadzenia takiego cacka. Przekonywałam siebie w duchu, że na pewno bym szybko odnalazła Morelliego, gdybym miała taki samochód. Nie byłam przecież głupia, a bardzo mi zależało na wykonaniu tego zlecenia. W gruncie rzeczy najbardziej potrzebowałam dobrego auta. Zaczęłam się zastanawiać, czy umiałabym je prowadzić. Może warto by było spróbować, zrobić jedną rundę wokół budynku? A może jeszcze lepiej pożyczyć wóz na dwa lub trzy dni i porządnie go przetestować?

Dość tego, nie będę się sama oszukiwać, pomyślałam w końcu. Przecież to jasne, że chodzi mi po głowie, aby ukraść samochód Morelliego. A raczej nie ukraść, tylko zarekwirować, poprawiłam się szybko. Ostatecznie byłam łowcą nagród, toteż miałam prawo w wyjątkowych okolicznościach zarekwirować czyjeś auto. Pospiesznie obejrzałam się na moją nova i doszłam do oczywistego wniosku, że te okoliczności są wyjątkowe.

W dodatku zabranie samochodu Joego stwarzało raczej dogodną sytuację, nie miałam bowiem wątpliwości, że jemu się to nie spodoba. A gdyby się wkurzył dostatecznie mocno, może wówczas popełniłby jakieś głupstwo, ułatwiając mi tym samym zadanie.

Przekręciłam kluczyk w stacyjce, usiłując nie zwracać uwagi na to, że serce wali mi jak oszalałe. Tajemnica sukcesu w tym zawodzie polega na wyczuciu odpowiedniej chwili, utwierdzałam się w myślach. Elastyczność działania, szybkość w podejmowaniu decyzji i pomysłowość to niezbędne atrybuty. Nie zaszkodziłoby jeszcze mieć jaja.

Kilkakrotnie odetchnęłam głęboko i włączyłam pierwszy bieg w moim pierwszym w życiu kradzionym samochodzie. Na ten dzień przewidziałam jeszcze wizytę w barze „Zakątek”, gdzie pracowała Carmen Sanchez. Podejrzany lokal mieścił się przy ulicy Starka, dwie przecznice od sali treningowej w kierunku rzeki. Przez chwilę jeszcze rozważałam, czy nie pojechać do domu i nie przebrać się w coś wygodniejszego, postanowiłam jednak zostać w garsonce. Nie miało to większego znaczenia, skoro nie zamierzałam się bratać ze stałymi bywalcami tej spelunki.

Znalazłam wolne miejsce przy krawężniku kilkadziesiąt metrów od baru. Starannie zamknęłam wóz i przeszłam kawałek, lecz tylko po to, by się przekonać, że lokal jest nieczynny. Drzwi blokowała ciężka żelazna sztaba, wszystkie okna były szczelnie zasłonięte. Nikt sobie nie zadał trudu, aby wywiesić kartkę z jakimś wyjaśnieniem. Nawet specjalnie mnie to nie rozczarowało. Po wydarzeniach na sali gimnastycznej nie miałam wielkiej ochoty na zawieranie bliższej znajomości z kolejnymi mieszkańcami tej dzielnicy. Pospiesznie wróciłam do jeepa i powoli przejechałam aż do końca ulicy Starka, mając nadzieję, że dojrzę gdzieś Morelliego. Potem zawróciłam i pojechałam z powrotem. Kiedy zaś po raz piąty mijałam salę treningową, ogarnęło mnie znużenie, w dodatku kończyła się benzyna. Zatrzymałam samochód i przeszukałam skrytkę w desce rozdzielczej, lecz nie znalazłam niczego ciekawego. Byłam w kropce. Nie miałam ani paliwa, ani pieniędzy, ani karty kredytowej.

Doszłam do wniosku, że jeśli chcę dalej prowadzić poszukiwania, muszę zdobyć forsę na podstawowe wydatki. Nie mogłam dłużej żyć, ssąc łapę jak wygłodniały niedźwiedź. Jedyne rozwiązanie tego problemu widziałam w kolejnej rozmowie z Vinniem. Musiałam uzyskać od niego jakąś zaliczkę. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, wykorzystałam wolny czas na dokładne obejrzenie telefonu komórkowego. Włączyłam aparat i na wyświetlaczu ukazał się jego numer. Przynajmniej ta jedna rzecz była pozytywna. Mogłam zapomnieć o skrupułach. Skoro odważyłam się ukraść samochód Morelliego, równie dobrze mogłam też obciążyć jego rachunek telefoniczny.

Zadzwoniłam do biura kuzyna. Odebrała Connie.

– Czy Vinnie jest u siebie? – zapytałam.

– Owszem. I pewnie będzie tu siedział przez całe popołudnie.

– Wpadnę tam za jakieś dziesięć minut. Muszę z nim porozmawiać.

– Znalazłaś Morelliego?

– Nie. Na razie skonfiskowałam jego samochód.

– Ze składanym dachem?

Pospiesznie zerknęłam do góry.

– Nie.

– Szkoda – mruknęła Connie.

Skręciłam w szeroką aleję Southard, ustalając w myślach następne posunięcia. Powinnam zdobyć tyle pieniędzy, żeby mi starczyło przynajmniej na dwa tygodnie. A jeśli zamierzałam wykorzystać ten samochód jako przynętę na Morelliego, to warto by też zainwestować w jakieś urządzenie alarmowe. Przecież nie mogłam obserwować jeepa przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie mogłam ryzykować, że Joe mi go po prostu odbierze, kiedy będę spała, siedziała w toalecie czy robiła zakupy.

Próbowałam oszacować wielkość potrzebnej zaliczki, kiedy niespodziewanie zaterkotał telefon. Byłam do tego stopnia zaskoczona, że omal nie wjechałam na chodnik. Poczułam się tak, jakbym została przyłapana na podsłuchiwaniu, wymyślaniu obrzydliwych kłamstw czy też siedziała na klozecie, podczas gdy walą się ściany łazienki. Z trudem opanowałam irracjonalną chęć zatrzymania samochodu w pierwszym lepszym dogodnym miejscu i rzucenia się do panicznej ucieczki.

Zwolniłam i sięgnęłam po aparat.

– Słucham.

Przez chwilę panowała cisza, wreszcie kobiecy głos zażądał stanowczo:

– Chcę rozmawiać z Josephem Morellim.

No i masz babo placek. Od razu rozpoznałam głos starszej pani Morelli, matki Joego. Jakby mi brakowało innych zmartwień.

– Joego tu nie ma.

– A kto mówi?

– Jestem jego przyjaciółką. Poprosił mnie, bym się zaopiekowała jego samochodem na jakiś czas.

– Kłamiesz! – rzekła ostro kobieta. – To ty, Stephanie Plum. Wcale nie tak trudno cię poznać po głosie. Czy możesz mi wyjaśnić, co robisz w samochodzie Josepha?

Chyba nikt nie potrafi aż tak dobitnie okazywać swej pogardy, jak pani Morelli. Gdybym w podobnej sytuacji rozmawiała z kimś innym, pewnie zaczęłabym się tłumaczyć i przepraszać, ale matka Joego należała do tych osób, które wzbudzały we mnie bezpodstawny lęk.

– Halo! – zawołałam. – Nic nie słyszę. Halo! Halo!

Szybko wyłączyłam aparat i odwiesiłam go na miejsce.

– Brawo, Steph – pochwaliłam się na głos. – To było naprawdę dobre. Wykazałaś się profesjonalną pomysłowością i znakomitym refleksem.

Zaparkowałam wóz i ruszyłam energicznym krokiem do biura Vinniego. Układałam w myślach zdania, czując zarazem, że krew zaczyna mi krążyć szybciej, jakbym zyskała dodatkowe siły. Wkroczyłam do środka z dumnie uniesioną głową, jak prawdziwa gwiazda, dałam Connie znak kciukiem uniesionym ku górze, po czym weszłam do gabinetu kuzyna. Siedział zgarbiony nad biurkiem, uważnie przeglądając program wyścigów konnych.

– Cześć. Jak leci?

– Jak krew z nosa – burknął. – Masz jeszcze jakieś pytania.

Właśnie to mi się podoba w naszej rodzince. Pozostajemy wszyscy w bliskim kontakcie, odnosząc się do siebie przyjaźnie i z wyrozumiałością.

– Potrzebuję zaliczki. Mam zbyt duże wydatki związane z realizacją twojego zlecenia.

– Zaliczki? To jakiś żart? Czyżbyś zamierzała mi poprawić humor?

– Wcale nie żartuję. Skoro mam zdobyć dziesięć tysięcy honorarium za schwytanie Morelliego, to chciałabym teraz uzyskać ze dwa tysiące zaliczki.

– Wybij to sobie z głowy. I nawet nie próbuj mnie znowu szantażować. Jeśli cokolwiek wygadasz mojej żonie, to mogę się już uznać za trupa, a od nieboszczyka nie wydębisz nawet złamanego grosza, spryciulo.

Trudno było odmówić mu racji.

– W porządku, nie będę cię szantażować. Za to sprawdzę, do jakiego stopnia jesteś chciwy. Zróbmy tak: jeśli dasz mi teraz dwa tysiące zaliczki, nie będę się domagała pełnych dziesięciu procent kaucji.

– A jeśli nie znajdziesz Morelliego? Czy choć przez chwilę brałaś pod uwagę taką możliwość?

Każdego ranka ta myśl wyrzucała mnie z łóżka.

– Na pewno go sprowadzę.

– Już to widzę. Nie gniewaj się, ale pozwolę sobie w to wątpić. I nie zapominaj, że zgodziłem się dać ci tę sprawę jedynie na tydzień. Jeśli nie znajdziesz Morelliego do poniedziałku, przekażę ją komu innemu.

W drzwiach gabinetu stanęła Connie.

– Po co robić z igły widły? Stephanie potrzebuje pieniędzy? To dlaczego nie dasz jej sprawy Clarence’a Sampsona?

– Kim jest ten Sampson?

– To jeden z niepoprawnych pijaczków, naszych stałych klientów. Zazwyczaj spokojnie wraca do domu i idzie spać, ale od czasu do czasu wstępuje w niego diabeł.

– To znaczy?

– Na przykład ostatnio usiadł za kierownicą w stanie kompletnego upojenia alkoholowego i spotkało go to nieszczęście, że dokumentnie zniszczył jeden z wozów policyjnych.

– Po pijanemu zderzył się z radiowozem?

– No, niezupełnie. Postanowił skorzystać z okazji i sobie nim pojeździć, ale nie zdążył wyhamować przed wystawą sklepu monopolowego przy ulicy State.

– Masz zdjęcie tego faceta?

– Mogłabym otworzyć wystawę z jego fotografiami z okresu ostatniego dwudziestolecia. Już tyle razy poręczaliśmy kaucję za Sampsona, że mogę z pamięci zacytować numer jego polisy ubezpieczeniowej.

Poszłam za Connie do sekretariatu. Z niecierpliwością czekałam, aż wybierze ze stosu odpowiednie dokumenty.

– Większość pracujących dla nas agentów bierze po kilka spraw naraz – wyjaśniła, przekazując mi aż kilkanaście teczek. – W ten sposób mogą działać wydajniej. Tu masz sprawy, którymi się zajmował Morty Beyers. Jeszcze jakiś czas będzie musiał spędzić w szpitalu, więc możesz przejąć je wszystkie. Niektóre są dość proste. Powbijaj sobie w pamięć nazwiska tych ludzi i trzymaj pod ręką ich fotografie. W każdej chwili możesz się natknąć na którąś z poszukiwanych osób, W ubiegłym tygodniu Andy Zabotsky postanowił kupić sobie na obiad porcję pieczonego kurczaka i rozpoznał w sprzedawcy jednego z poszukiwanych. Po prostu miał szczęście. Ten gość był handlarzem narkotyków, przez niego stracilibyśmy kaucję w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów.

– Nie wiedziałam, że poręczacie także za handlarzy narkotyków – zagadnęłam. – Sądziłam, że wasi klienci to głównie pijacy i drobni złodzieje.

– Handlarze narkotyków są dla nas źródłem dość łatwych zysków – odparła Connie. – Mają swoje rewiry, stałą klientelę, na której zarabiają grubą forsę. Jeśli więc nie zgłoszą się do sądu, wcześniej czy później znowu zaczną działać na swoim terenie, zatem łatwo ich namierzyć.

Wcisnęłam sobie kartonowe teczki pod pachę, obiecawszy, że postaram się jak najszybciej zrobić kopie dokumentów i zwrócić Connie oryginały. Ta historia ze sprzedawcą pieczonych kurcząt podziałała mi na wyobraźnię. Skoro Andy Zabotsky zwyczajnie spotkał poszukiwanego na ulicy, to przecież mnie także mogło się coś takiego przytrafić. Wszak od dawna żywiłam się pieczonymi kurczakami, nawet polubiłam dania serwowane w barach szybkiej obsługi. Wstąpiła we mnie nadzieja, iż mimo wszystko może sprawdzę się w roli łowcy nagród. Chciałam tylko stanąć finansowo na nogi, potem mogłam już żyć z honorariów za odnalezienie takich pijaczków jak Sampson, licząc jedynie okazjonalnie na przypadkowe powodzenie w jakiejś grubszej sprawie.

Energicznie pchnęłam drzwi na ulicę, lecz nagłe przejście z klimatyzowanych pomieszczeń w skwar wiszący między budynkami odczułam jak cios obuchem w głowę. Upał stał się nie do zniesienia. Falujące, jakby zagęszczone powietrze przesłaniało błękit nieba szarawą mgiełką. Słońce niemiłosiernie przypiekało odkrytą skórę. Osłaniając oczy dłonią, spojrzałam ku górze, jakbym chciała dostrzec tę osławioną dziurę ozonową, w mojej wyobraźni przypominającą cyklopowe oko, które patrząc na Ziemię emituje jakiś rodzaj śmiercionośnego promieniowania. Wiedziałam, że dziura naprawdę znajduje się gdzieś nad Antarktydą, podejrzewałam jednak, iż wcześniej czy później musi się nasunąć nad New Jersey. To logiczne, skoro w naszym stanie, gromadzącym przecież wszelkie nieczystości z całej nowojorskiej aglomeracji, jest tak wysoka emisja formaldehydu do atmosfery.

Otworzyłam drzwi jeepa i wsunęłam się za kierownicę. Zdawałam sobie sprawę, że honorarium za odnalezienie Sampsona nie pozwoli mi się wybrać na Barbados, lecz z pewnością umożliwi zapełnienie lodówki produktami nie pokrytymi jeszcze pleśnią. A co ważniejsze, dzięki tym pieniądzom mogłabym bez przeszkód zająć się poszukiwaniami dalszych osób. Kiedy pojechałam z „Leśnikiem” do komendy policji, żeby odebrać pozwolenie na broń, uzyskałam dość obszerne wyjaśnienia spraw proceduralnych związanych z przekazywaniem oskarżonych do aresztu, ale samą technikę chwytania przestępców streszczano krótkim okrzykiem: „Ręce do góry!”

Sięgnęłam po telefon komórkowy i wybrałam numer Clarence’a Sampsona. Nikt nie odbierał. W dokumentach nie znalazłam żadnego numeru telefonu do jego pracy. Według raportu policyjnego Sampson mieszkał przy ulicy Limeing pod numerem 5077. Nie wiedziałam, gdzie znajduje się ta ulica, więc sprawdziłam na planie miasta i ku swemu zdumieniu odkryłam, że jest to przecznica ulicy Starka, biegnąca na tyłach ratusza. Przykleiłam zdjęcie poszukiwanego na desce rozdzielczej i ruszyłam powoli w tamtym kierunku, uważnie przyglądając się mijanym przechodniom.

Connie podpowiedziała mi na odchodnym, żeby zaglądać do wszystkich barów przy ulicy Starka. Ale na liście moich ulubionych zajęć przesiadywanie w jakiejś „kryształowej sali” gdzieś u zbiegu Starka i Limeing znajdowało się tuż za obcinaniem sobie palców za pomocą tępego noża. Obie czynności wydawały mi się równie efektywne lecz zdecydowanie mniej bezpieczne niż siedzenie w samochodzie i obserwowanie ludzi przechodzących ulicą. Jeśli Clarence Sampson rzeczywiście spędzał czas w którymś barze, wcześniej czy później musiał wracać do domu.

Przejechałam kilkakrotnie interesujące mnie skrzyżowanie, wreszcie wybrałam sobie dogodne miejsce kilkadziesiąt metrów od niego, skąd miałam doskonały widok na ulicę Starka i mogłam jednocześnie obserwować początkowy odcinek ulicy Limeing. Pomyślałam, że ubrana w garsonkę, w tym jaskrawoczerwonym, błyszczącym, nowym aucie będę przyciągała uwagę, ale i to nie skłoniło mnie do wkroczenia do „kryształowej sali”. Dlatego też opuściłam szyby i usadowiłam się wygodnie.

Kilka minut później jakiś szczeniak z olbrzymią plerezą i złotym łańcuchem na szyi, wartym co najmniej 700 dolarów, stanął przed maską jeepa, przekrzywił głowę i spojrzał mi w twarz. Dwaj jego koledzy zatrzymali się tuż za nim.

– Hej, laluniu! – zawołał. – A co ty tutaj robisz?

– Czekam na kogoś – odparłam.

– Naprawdę?! A któż to pozwala takiej eleganckiej laluni na siebie czekać?

Jeden z jego kumpli wysunął się do przodu, cmoknął znacząco i powoli oblizał wargi. Kiedy zaś spostrzegł, że patrzę na niego, pochylił się i przeciągnął językiem po przedniej szybie samochodu.

Pospiesznie sięgnęłam do torebki, wymacałam rewolwer i położyłam go wraz z pojemnikiem gazu na desce rozdzielczej. Od tej pory przechodzący mężczyźni tylko zerkali na mnie podejrzliwie, ale nikt już nie lizał szyby jeepa.

Około piątej po południu zaczęło mnie to nudzić, spódnicę miałam już dokumentnie pogniecioną. Wypatrywałam Clarence’a Sampsona, lecz bez przerwy rozmyślałam o Morellim. Podejrzewałam, że on musi się znajdować gdzieś w pobliżu, podpowiadał mi to jakiś szósty zmysł. Odbierałam jego obecność jak drobne ładunki elektryczne pokłuwające mnie w skórę na karku. W wyobraźni dokonywałam oceny różnych sposobów aresztowania. W najprostszym scenariuszu powinnam go podejść znienacka, od tyłu, i potraktować gazem paraliżującym. Gdyby zaś okazało się to niewykonalne, mogłam podjąć jakąś luźną rozmowę i w odpowiedniej chwili użyć gazu. Nieprzytomnego zdołałabym bez trudu zakuć w kajdanki, a reszta byłaby już dziecinnie prosta.

Do szóstej przeprowadziłam w wyobraźni jakieś czterdzieści dwa aresztowania i byłam wykończona. Około wpół do siódmej oczy zaczęły mi się kleić, ledwie mogłam się powstrzymać przed zaśnięciem. Co parę sekund zmieniałam ułożenie ciała, próbując się skupić na czymś realnym. Zaczęłam liczyć przejeżdżające samochody, powtarzałam bezgłośnie słowa hymnu narodowego na zmianę z odczytywaniem składu surowcowego gumy do żucia, której paczkę przypadkiem znalazłam w kieszeni. O siódmej zadzwoniłam do zegarynki, żeby się upewnić, iż zegar w desce rozdzielczej auta Morelliego chodzi dokładnie.

Przekonywałam się w myślach, że powinnam przyjść na świat jako mężczyzna i koniecznie zmienić kolor samochodu, jeśli chcę bez zwracania na siebie uwagi działać w całym Trenton, kiedy niespodziewanie w wejściu do najbliższej „kryształowej sali” pojawił się facet odpowiadający rysopisowi Sampsona. Pospiesznie zerknęłam na zdjęcie przyklejone do deski rozdzielczej i znów popatrzyłam na nieznajomego. Od razu zyskałam niemal całkowitą pewność, że to właśnie on. Był wielki i gruby, z nieproporcjonalnie małą głową, czarnymi posklejanymi włosami i skołtunioną brodą, o bardzo jasnej, bladej cerze. To musi być Sampson, pomyślałam. Zresztą ilu białych, podobnych do niego, brodatych mężczyzn może mieszkać w tej okolicy?

Szybko schowałam rewolwer i pojemnik z gazem do torebki, uruchomiłam silnik i objechałam cały kwartał, żeby się znaleźć na ulicy Limeing i zdybać faceta przed wejściem do domu. Zaparkowałam przy krawężniku i wysiadłam z wozu. W pobliskiej bramie stała gromadka nastolatków, dwie dziewczynki z lalkami „Barbie” na kolanach siedziały na murku. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś wystawił na chodnik starą kanapę z porwanym obiciem, jakby brakowało mu przydomowego ogródka. Na kanapie siedziało dwóch staruszków o silnie pomarszczonych twarzach, z zasępionymi minami wpatrywali się tępo przed siebie.

Sampson powoli nadchodził chwiejnym krokiem, był nieźle zawiany. Uśmiechał się głupkowato. Kiedy podszedł bliżej, odpowiedziałam uśmiechem i zapytałam:

– Clarence Sampson?

– Aha – burknął. – Zgadza się.

Język mu się plątał, od jego ubrania zalatywało kwaśnym odorem, jakby przez dłuższy czas przechowywano je w jakimś wilgotnym, brudnym miejscu.

Śmiało wyciągnęłam rękę.

– Nazywam się Stephanie Plum i reprezentuję pańską firmę poręczycielską. Nie zjawił się pan na wezwanie w sądzie i teraz jesteśmy zmuszeni wyznaczyć drugi termin rozprawy.

Zmarszczył brwi, wytężając pamięć, lecz już po chwili uśmiech ponownie zjawił się na jego wargach.

– Tak, chyba zapomniałem…

Miałam przed sobą klasycznego przedstawiciela osobowości typu A, toteż przyszło mi do głowy, że Sampson może się w ogóle nie obawiać zawału spowodowanego nerwowym trybem życia. Komuś takiemu jak on prędzej groziła śmierć będąca skutkiem ociężałości umysłowej.

Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.

– Nic nie szkodzi, każdemu może się to zdarzyć. Mam tu samochód… – Powolnym ruchem wskazałam stojącego za mną jeepa. – Jeśli nie sprawiłoby to panu kłopotu, moglibyśmy od razu podjechać do naszego biura i załatwić wszelkie formalności.

Zerknął ponad moim ramieniem na wejście do budynku.

– No cóż…

Wzięłam go pod rękę i delikatnie pociągnęłam w kierunku auta. Zachowywałam się niczym troskliwa opiekunka, jak mała dziewczynka wracająca ze spaceru z olbrzymim acz tępawym psiskiem. „No, bądźże posłuszny, Burku”.

– To naprawdę nie potrwa długo.

Najwyżej trzy tygodnie.

Przytulałam się do niego, dla zachęty wciskając biust w jego ramię. Kiedy dotarliśmy do samochodu, obróciłam Sampsona twarzą do niego i otworzyłam drzwi.

– Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyśmy załatwili to od razu – powiedziałam.

Popatrzył spode łba na nowiutkie obicia jeepa.

– Ale jestem potrzebny tylko do tego, żeby wyznaczyć nowy termin rozprawy, zgadza się?

– Tak, oczywiście.

A później spokojnie poczekać w celi aresztu aż do tej wyznaczonej daty.

Ani trochę nie było mi go żal. Przecież mógł kogoś zabić na ulicy, kiedy usiadł za kierownicą w podobnym stanie.

Usadowiłam go w jeepie i starannie zapięłam pas bezpieczeństwa. Następnie obiegłam maskę, wsiadłam z drugiej strony, uruchomiłam silnik i ruszyłam ostro, obawiając się, żeby w jakimś przebłysku świadomości nie nabrał podejrzeń, iż jestem łowcą nagród. Nie bardzo wiedziałam, jak postąpić, kiedy już podjedziemy pod komendę policji. Ale na razie idzie jak po maśle, pocieszałam się w myślach. Gdyby zaczął rozrabiać, zawsze mogłam go obezwładnić gazem.

Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Nie ujechaliśmy więcej jak pięćset metrów, kiedy Sampsonowi oczy zaszły mgłą, głowa opadła na piersi i już po chwili chrapał z policzkiem opartym o szybę. Zmówiłam szybko modlitwę, żeby przypadkiem nie zsikał się w spodnie, nie zwymiotował i nie zrobił niczego z tych rzeczy, jakich można się spodziewać po tego typu pijaczkach.

Po kilku minutach, kiedy czerwone światło zatrzymało mnie przed skrzyżowaniem, zerknęłam na niego ukradkiem. Sampson spał jak zabity. Do tej pory wszystko układało się pomyślnie.

Moją uwagę przyciągnęła stara niebieska furgonetka econoline, stojąca u wylotu przecznicy. Miała na dachu aż trzy anteny. Wydało mi się to niezwykłe, że taki stary grat jest wyposażony w rozbudowany sprzęt łączności radiowej. Wytężyłam wzrok, żeby dojrzeć twarz kierowcy słabo widocznego za przydymionymi szybami wozu i doznałam dziwnego uczucia, aż dreszcz przebiegł mi po karku. Zapaliło się zielone światło, auta powoli ruszyły. Serce podeszło mi nagle do gardła, gdy przez otwarte boczne okno furgonetki spostrzegłam za kierownicą Joego Morelliego, który gapił się na mnie wybałuszonymi oczami.

Miałam straszną ochotę zapaść się nagle pod ziemię albo stać się niewidzialna. Teoretycznie powinna mnie ogarnąć satysfakcja z tego, że po raz kolejny złapałam kontakt z poszukiwanym, lecz poczułam się zwyczajnie zażenowana. Tylko w wyobraźni bez kłopotu udawało mi się obezwładnić Joego. Kiedy zaś stawałam z nim twarzą w twarz, traciłam nagle wszelką pewność siebie. Z tyłu doleciał głośny pisk hamulców i gdy zerknęłam w lusterko, spostrzegłam, że furgonetka zawraca na skrzyżowaniu i kieruje się moim śladem.

Można się było tego spodziewać, pomyślałam. Nie sądziłam jednak, że zareaguje aż tak gwałtownie. Drzwi od mojej strony były zamknięte, lecz na wszelki wypadek jeszcze to sprawdziłam. Pojemnik z gazem obezwładniającym miałam pod ręką. Od komendy policji dzieliło mnie nie więcej jak kilometr. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zapomnieć o Sampsonie i nie ruszyć w pościg za Morellim. Wszakże to on był moim głównym celem.

Błyskawicznie dokonałam w myślach przeglądu wszystkich znanych mi sposobów dokonywania aresztowań, lecz żaden nie był zadowalający w tej sytuacji. Nie chciałam dopuścić do tego, by Joe mnie dopadł, kiedy będę holować Sampsona na komendę. Nie zamierzałam też obezwładniać Morelliego w biały dzień na środku ulicy, zwłaszcza tutaj, w śródmieściu. Nie miałam żadnej pewności, czy zdołałabym zachować kontrolę nad przebiegiem wydarzeń.

Przed kolejnym skrzyżowaniem niebieska furgonetka zatrzymała się pięć aut za jeepem. Dostrzegłam w lusterku, że drzwi otwierają się gwałtownie i Joe rusza biegiem w moim kierunku. Zacisnęłam palce na pojemniku z gazem i zaczęłam się modlić, by jak najszybciej zapaliło się zielone światło. Morelli był już parę kroków ode mnie, gdy samochody ruszyły. Zawrócił na pięcie i wskoczył z powrotem za kierownicę furgonetki.

Stary poczciwy Clarence nadal spał jak zabity. Siedział z głową zwieszoną na piersi i szeroko otwartymi ustami, głośno chrapał i posapywał. Skręciłam w lewo, w ulicę North Clinton, kiedy niespodziewanie zadzwonił telefon.

Oczywiście dzwonił Morelli. Był nieźle wkurzony.

– Kurwa mać! Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?! – wrzasnął.

– Odstawiam niejakiego Sampsona na komendę policji. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś pojechał razem ze mną. W ten sposób znacznie byś mi ułatwił zadanie.

Udało mi się to powiedzieć całkiem spokojnie, choć z każdą chwilą odczuwałam coraz silniejsze ściskanie w dołku.

– Kto ci pozwolił wziąć mój samochód?!

– Ach, o to ci chodzi. Pozwoliłam sobie go zarekwirować.

– Co takiego?!

Pospiesznie odwiesiłam słuchawkę, żeby nie słuchać dalszych przekleństw i ewentualnych pogróżek. Kilkaset metrów od komendy furgonetka gdzieś zniknęła. Odetchnęłam z ulgą, tym bardziej, że obiekt mojego pierwszego zadania ciągle spał jak niemowlę.

Komenda główna policji w Trenton mieści się w ciężkim, graniastym, trzypiętrowym gmachu z lanego betonu, którego projektant skupił się na stronie użytkowej budynku, niemal całkowicie zapomniawszy o dopasowaniu go do jakiegokolwiek stylu architektonicznego. Zapewne bardzo niska pozycja służb porządkowych w hierarchii struktur biurokratycznych wpłynęła na to, że gmach ozdobiono jedynie skromnymi gzymsami, co zresztą i tak go wyróżnia spośród otaczających, obskurnych budowli, nasuwając oczywiste skojarzenie z gliniarzem pilnującym porządku w tłumie gotowym do wszczęcia jakichś zamieszek.

Przylegający doń rozległy parking, ogrodzony łańcuchami, zapewnia wystarczająco dużo miejsca dla radiowozów, aut cywilnych i mundurowych pracowników komendy oraz samochodów licznie przybywających tu interesantów.

Na wprost budynku, po drugiej stronie ulicy, ciągnie się rząd starych kamienic, typowych dla tej części miasta, zajmowanych przez najróżniejsze drobne firmy usługowe. Na parterze od frontu mieści się tam kolejno: bezimienny podrzędny bar o silnie zakratowanych oknach, gdzie serwuje się dania rybne, sklepik spożywczy z wielką reklamą dietetycznej coca-coli, pracownia kapelusznicza „U Lydii”, sklep z używanym sprzętem gospodarstwa domowego, przed którym ciągnie się szereg wystawionych na chodnik pralek automatycznych, oraz kaplica jakiegoś odłamu Kościoła Dnia Siódmego.

Wjechałam na parking, ponownie sięgnęłam po telefon i wybrałam numer dyżurnego, mając nadzieję, że znajdę kogoś do pomocy w odstawieniu poszukiwanego. Oficer polecił mi zajechać przed tylne wejście komendy i porozmawiać z pełniącym służbę przy drzwiach policjantem. Wycofałam tyłem z parkingu, okrążyłam narożnik gmachu i zawróciłam, ustawiając jeepa prawą stroną na wprost tylnego wejścia. Przy drzwiach nie było żadnego gliniarza, zadzwoniłam więc powtórnie do dyżurnego, ale usłyszałam w odpowiedzi, że się nie pali. Jasne, łatwo tak mówić, pomyślałam. Dla was to przecież chleb powszedni.

Dopiero po kilku minutach na zewnątrz wyjrzał „postrzelony” Carl Constanza. Znałam go dobrze, między innymi razem braliśmy Pierwszą Komunię Świętą.

Podszedł bliżej i mrużąc oczy obrzucił krytycznym spojrzeniem Clarence’a.

– Stephanie Plum?

– Jak się masz, Carl.

Uśmiechnął się szeroko.

– Mówiono mi, że masz jakieś kłopoty.

– No właśnie.

– Z tym śpiącym królewiczem?

– Tak. Odstawiam poszukiwanego.

Carl pochylił się nisko i zajrzał do auta.

– Nie żyje?

– Mam nadzieję, że jeszcze zipie.

– A cuchnie tak, jakby już się rozkładał.

– To fakt – przyznałam. – Warto by mu zrobić porządny prysznic. – Silnie potrząsnęłam Sampsona za ramię i krzyknęłam mu prosto do ucha: – Pobudka! Jesteśmy na miejscu!

Clarence podniósł głowę i potoczył dokoła mętnym wzrokiem.

– Gdzie jesteśmy?

– Na komendzie policji. Wysiadaj.

Popatrzył na mnie wybałuszonymi oczyma, ale chyba wciąż nic do niego nie docierało. Na wpół leżał w fotelu, jak worek piasku.

– Zróbże coś – zwróciłam się do Constanzy. – Pomóż mi go wyholować.

Carl chwycił Clarence’a pod ramiona, a ja zaczęłam nogą napierać na jego pośladek. Wspólnymi siłami, centymetr po centymetrze, zdołaliśmy wytaszczyć półprzytomnego Sampsona z jeepa i postawić go na chodniku.

– Teraz już wiesz, dlaczego zostałem gliniarzem – jęknął Constanza. – Nie umiałem przejść obojętnie obok takich szumowin.

Jakoś udało nam się wciągnąć Sampsona do budynku i posadzić na drewnianej ławce w dyżurce, na wprost pełniącego służbę porucznika. Wybiegłam z powrotem i odstawiłam samochód na ogólnodostępny parking. Nie chciałam, żeby się rzucał w oczy, bo jakiś nadgorliwiec mógłby go wciągnąć do rejestru skradzionych aut.

Kiedy wróciłam do dyżurki, Clarence był już bez paska od spodni i sznurówek, a wszystkie jego osobiste drobiazgi zostały spakowane do papierowej torby. Wyglądał przerażająco żałośnie. Wykonałam swoje pierwsze zlecenie, powinnam więc chyba odczuwać ogromną satysfakcję, ale wszelką radość przytłumił żal nad losem tego nieszczęśnika.

Odebrałam oficjalne potwierdzenie odstawienia poszukiwanego do aresztu, porozmawiałam jeszcze przez kilka minut z Carlem i wyszłam z komendy. Miałam nadzieję, że uda mi się wrócić do domu przed zmierzchem, ale na zewnątrz szybko zrobiło się ciemno, gdyż niebo zasnuły ciężkie burzowe chmury. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Ruch uliczny znacznie zelżał, co poprawiło mi nieco humor, gdyż mogłam łatwo wypatrzyć każdy samochód, który by jechał za mną. Uznałam to jednak za mało prawdopodobne. Według mojej oceny po raz kolejny zaprzepaściłam szansę schwytania Morelliego.

Nigdzie nie dostrzegłam niebieskiej furgonetki. To jeszcze o niczym nie świadczyło, ponieważ Joe mógł się przesiąść do jakiegoś innego auta. Niemniej przez całą drogę do Nottingham bez przerwy zerkałam nerwowo we wsteczne lusterko. Gdzieś w głębi duszy byłam przeświadczona, że Morelli czai się gdzieś w pobliżu. Ale przynajmniej robił mi ten zaszczyt, że nie narzucał się ze swoją osobą. Mogło to oznaczać, że zaczął mnie traktować choć trochę poważnie. Pocieszałam się myślą, iż w ten sposób może mi być łatwiej wcielić w życie któryś z wariantów obezwładnienia go. Lecz na razie nie zostawało mi nic innego, jak zaparkować jeepa przed domem, ukryć się z pojemnikiem gazu w pobliskich krzakach i czekać w nadziei, że Morelli będzie chciał odebrać swój samochód.

Загрузка...