Rozdział 8

W piwnicach bloku, w którym mieszkam, znajdowała się kiedyś pralnia, lecz obecny właściciel nie robił nic, aby przywrócić te pomieszczenia do stanu używalności. Dlatego też musiałam wozić brudne ciuchy do najbliższej pralni publicznej, znajdującej się kilometr dalej, już w Hamilton. Nie były to jakieś dalekie wyprawy, niemniej sprawiały kłopot.

Wepchnęłam do torebki kartonowe teczki z dokumentami, które otrzymałam od Connie, zarzuciłam ją na ramię, a następnie wytaszczyłam pojemnik z brudną bielizną na korytarz. Starannie zamknęłam drzwi i doholowałam pojemnik do samochodu.

W gronie automatycznych pralni samoobsługowych „Super Suds” wcale nie była taka zła. Obok budynku znajdował się niewielki parking dla klientów, a po sąsiedzku urządzono barek przekąskowy, gdzie można było kupić doskonałe kanapki z pieczonym kurczakiem, jeśli tylko ktoś miał wystarczająco dużo gotówki przy sobie. Ja jej nie miałam, toteż w niewesołym nastroju wrzuciłam bieliznę do bębna pralki, nasypałam proszku, wrzuciłam do szczeliny ćwierćdolarówkę i rozłożyłam na stoliku dokumenty, żeby się z nimi zapoznać.

Pierwsza teczka dotyczyła sprawy niejakiego Lonniego Dodda, którego z miejsca zaliczyłam do najłatwiejszych obiektów. Ten dwudziestodwulatek mieszkał w Hamilton i został oskarżony o kradzież samochodu. Po raz pierwszy miał stanąć przed sądem. Z automatu w holu pralni zadzwoniłam do Connie, aby się upewnić, że Dodd nadal jest poszukiwany.

– Zapewne znajdziesz go w garażu przy domu, powinien się grzebać w silniku auta – usłyszałam. – To nie pierwsze jego wykroczenie, kilkakrotnie zarobił już grzywnę. Tacy jak on wychodzą z założenia, iż nikt im nie będzie dyktował, co mają w życiu robić. Uważają, że jedynym ich grzeszkiem jest kradzież paru samochodów, a to przecież nic wielkiego, toteż nie zadają sobie trudu, aby stawić się w sądzie.

Podziękowałam Connie za te informacje i wróciłam do stolika. Postanowiłam, że gdy tylko pranie dobiegnie końca, pojadę pod adres widniejący w dokumentach i spróbuję odnaleźć tego Dodda.

Kiedy bęben pralki skończył wirować, przeniosłam swoje rzeczy do suszarki i spakowałam teczki z dokumentami do torebki. Usiadłam z powrotem i zaczęłam się tępo gapić przez wielkie panoramiczne okno na ulicę, gdy niespodziewanie ujrzałam niebieską furgonetkę. Byłam tak osłupiała, że zastygłam na parę sekund z rozdziawionymi ustami. Stałam się niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, podczas gdy powinnam była zareagować natychmiast. Samochód zniknął mi z pola widzenia, dostrzegłam jednak błysk tylnych czerwonych świateł, gdy hamował przed pobliskim skrzyżowaniem.

Dopiero teraz zerwałam się na nogi. Chyba wyfrunęłam z pralni, gdyż nie pamiętam, aby moje stopy się stykały z płytami chodnika. Z takim impetem ruszyłam z parkingu, że spod opon strzeliły kłęby dymu z rozgrzanej gumy. Dojeżdżałam już do skrzyżowania, kiedy nagle zajazgotał alarm. W pośpiechu zapomniałam go wyłączyć.

Ryk syreny rzeczywiście był ogłuszający, aż bolały od niego bębenki. Kluczyk od urządzenia alarmowego wisiał na kółku razem z pozostałymi, a te tkwiły w stacyjce. Bez namysłu wdepnęłam hamulec, zatrzymując jeepa na środku ulicy. Poniewczasie zerknęłam we wsteczne lusterko, ale na szczęście nikt za mną nie jechał, bo już miałabym się z pyszna. Pospiesznie wyłączyłam alarm i ruszyłam dalej.

Dostrzegłam furgonetkę Morelliego kilkadziesiąt metrów z przodu. Skręciła w prawo. Z podniecenia kurczowo zaciskałam palce na kierownicy, lawirując między innymi pojazdami. Ale kiedy skręciłam śladem furgonetki, jej już nigdzie nie było widać. Zaczęłam więc krążyć po uliczkach osiedla, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Zdegustowana, miałam już ochotę zrezygnować z dalszych poszukiwań, kiedy dostrzegłam niebieski wóz na placu na tyłach restauracji Manniego.

Skręciłam w alejkę i zatrzymałam jeepa, blokując wyjazd. Przez chwilę gapiłam się na furgonetkę, nie mając pewności, co należy teraz zrobić. Nie wiedziałam nawet, czy Morelli nie siedzi za kierownicą. Równie dobrze mógł się ułożyć do snu w przedziale pasażerskim auta, jak też siedzieć przy stoliku w restauracji i zamawiać bułkę z tuńczykiem. Postanowiłam zaparkować nieco dalej i rozejrzeć się po okolicy. Doszłam do wniosku, że jeśli Joego nie będzie w samochodzie, ukryję się za którymś z aut i użyję gazu, kiedy tylko zbliży się do furgonetki.

Pojechałam dalej, wstawiłam jeepa na wolne miejsce cztery wozy za furgonetką i wyłączyłam silnik. Odwróciłam się, aby sięgnąć po torebkę, gdy niespodziewanie drzwi otworzyły się gwałtownie i zostałam brutalnie wyciągnięta na zewnątrz. Zatoczyłam się i uderzyłam głową w szeroką pierś Joego.

– Mnie szukasz? – zapytał ostro.

– A sądziłeś, że zrezygnuję? – odparłam zaczepnie. – Nie licz na to, nigdy się nie poddam.

Przez chwilę patrzył mi prosto w oczy, zagryzając lekko wargi.

– Wierzę. Najchętniej powaliłabyś mnie na chodnik i przejechała po mnie kilka razy tam i z powrotem… Tak jak kiedyś. Podobało ci się wtedy? A może obiecano ci jakąś nagrodę za odstawienie mnie żywego lub martwego?

– Nie widzę powodów, dla których miałabym się przed tobą tłumaczyć. Wykonuję zlecenie, nie kieruję się pobudkami osobistymi.

– Naprawdę? Nie dość, że naprzykrzałaś się mojej matce, ukradłaś mój wóz, to jeszcze teraz rozpowiadasz, że zaszłaś ze mną w ciążę! Zawsze mi się zdawało, iż zajście w ciążę jest sprawą cholernie osobistą! Jezu, czy nie wystarczy, że jestem oskarżony o popełnienie morderstwa? Za kogo siebie uważasz? Za tajemniczego mściciela?

– Przesadzasz.

– Wcale nie przesadzam, po prostu mam już tego dość. Cierpliwość ma swoje granice, a ty stanowisz kres mojej. Poddaję się. Możesz sobie zatrzymać samochód, jakoś to przeżyję. Tylko nie wieszaj nad szybą zbyt wielu bibelotów i zmieniaj olej, kiedy zacznie się palić czerwona lampka. – Rzucił tęsknym spojrzeniem w kierunku jeepa. – Mam nadzieję, że nie korzystasz zbyt często z telefonu.

– Oczywiście, że nie.

– Opłaty za niego są diabelnie wysokie.

– Nie musisz się tym martwić.

– Cholera – syknął. – Że też wszystko musiało mi się zwalić na głowę.

– Spróbuj sobie wmówić, że to tylko stan przejściowy.

Popatrzył na mnie uważnie.

– Podobasz mi się w tym stroju. – Błyskawicznie wsunął palec za brzeg bluzki, odciągnął ją i ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt – Staniczek też masz bardzo seksowny.

Coś ścisnęło mnie za żołądek. Wolałabym to nazwać „nagłym ukłuciem strachu”, byłam jednak przekonana, że „śmiertelne przerażenie” znacznie lepiej oddawało stan faktyczny.

– Nie bądź wulgarny.

– Niby dlaczego? Czyżbyś już zapomniała, że przeze mnie zaszłaś w ciążę? Chyba mam prawo choć trochę się z tobą spoufalić? – Przysunął się bliżej. – I ta szminka też doskonale pasuje. Jaskrawa czerwień… Bardzo wyzywająca…

Pochylił się i nieoczekiwanie pocałował mnie.

Zdawałam sobie sprawę, że powinnam mu wymierzyć kopniaka w krocze, ale rozbroił mnie tym pocałunkiem. Joe Morelli naprawdę wiedział, jak to należy robić. Z początku był delikatny, jakby ostrożny, lecz z czasem wkładał w pocałunek coraz więcej żaru… Odsunął się i uśmiechnął szeroko, chcąc mi widać udowodnić, że zawsze zdoła mnie owinąć sobie wokół palca.

– To jest to!

– Śmierdzi ci z ust.

Szybko sięgnął ponad moim ramieniem i wyciągnął kluczyki ze stacyjki.

– Nie życzę sobie, abyś mnie śledziła.

– Czyżbyś nauczył się czytać w myślach?

– Jeszcze nie, ale i tak zamierzałem cię co nieco powstrzymać. – Odszedł parę kroków i wrzucił kluczyki do wielkiego pojemnika na śmieci. – Życzę pomyślnych łowów – rzucił, kierując się w stronę furgonetki. – Tylko nie zapomnij dokładnie wytrzeć buty, jak będziesz z powrotem wsiadała do mego samochodu.

– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Mam do ciebie kilka pytań. Chciałabym poznać szczegóły tego zabójstwa, chciałabym usłyszeć, co masz do powiedzenia na temat Sanchez Carmen. Czy to prawda, że wyznaczono nagrodę za twoją głowę?

On jednak bez słowa wsiadł do furgonetki i szybko wyjechał na ulicę.

Obejrzałam dokładnie wielki, przemysłowy pojemnik na śmieci, który miał ponad półtora metra wysokości, dwa szerokości i co najmniej trzy metry długości. Wspięłam się na palce i zajrzałam do środka. Był wypełniony w jednej czwartej i cuchnęło z niego padliną. Nigdzie nie dostrzegłam kluczyków od samochodu.

Prawdopodobnie każda gęś na moim miejscu zalałaby się łzami, natomiast prawdziwa łowczyni nagród sięgnęłaby do torebki po zapasowe kluczyki. Nie mając wyboru, przyciągnęłam do pojemnika dwie drewniane skrzynki po warzywach i weszłam na nie, żeby mieć lepszy widok. Większość odpadków była spakowana w plastikowe worki, lecz niektóre z nich popękały przy wyrzucaniu i wokół nich walały się jakieś nadgryzione kromki chleba, kulki ziemniaczanego puree, fusy po kawie, spieczone tłuste resztki z patelni i wszelakiego typu nierozróżnialna breja, a liście sałaty rozpływały się w pierwotną organiczną maź.

Nie wiadomo skąd, moje myśli zdominowało stare jak świat powiedzenie: z prochu powstałeś… i obrócisz się w cuchnącą zupę podstawowych składników chemicznych. Bez względu na to, czy chodziło o kota, czy o surówkę z białej kapusty, ostateczny kres materii ożywionej wyglądał tak samo nieciekawie.

Dokonałam w myślach przeglądu wszystkich bliżej mi znanych osób, lecz nie znalazłam nikogo, kto byłby gotów wleźć za mnie do tego pojemnika i wyciągnąć stamtąd kluczyki. Nie zostało mi więc nic innego, jak stwierdzić: raz kozie śmierć. Przełożyłam nogę przez krawędź i usiadłam na brzegu pojemnika, zbierając w sobie resztki odwagi. Wreszcie powoli, krzywiąc się z obrzydzenia, ostrożnie zjechałam do środka. Byłam gotowa pobić rekord skoku wzwyż, gdybym tylko złowiła najcichsze popiskiwanie myszy.

Puszki zazgrzytały mi pod nogami, potem rozległo się mrożące krew w żyłach mlaskanie. Poczułam, że się obsuwam, toteż zacisnęłam kurczowo palce na krawędzi pojemnika. Mimo to oparłam się ramieniem o brudną blaszaną ściankę. Zacisnęłam powieki, tłumiąc pod nosem przekleństwa.

Znalazłam stosunkowo czyste foliowe opakowanie po chlebie i traktując je jak plastikową rękawiczkę, zaczęłam ostrożnie przerzucać worki ze śmieciami. Panicznie się bałam, że stracę równowagę i runę twarzą w jakieś resztki tortu czekoladowego czy cielęcego móżdżka w winnym sosie. Zdumiała mnie ilość wyrzucanej żywności, świadomość przerażającego marnotrawstwa tak samo pobudzała do wymiotów, jak odrażający fetor, który mnie otaczał, dławił oddech w gardle i zdawał się przywierać lepkim brudem do skóry.

Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu odnalazłam kluczyki do połowy zatopione w jakiejś żółtobrązowej półpłynnej mazi. Nie widziałam nigdzie pieluch, pozostawało więc się łudzić, że jest to wylana musztarda. Walcząc z coraz silniejszymi mdłościami, zanurzyłam rękę w tej brei i wyciągnęłam kluczyki.

Wstrzymując oddech, wyrzuciłam je z pojemnika na asfalt, po czym, nie tracąc czasu, sama wygramoliłam się na zewnątrz. Brzegiem foliowego opakowania postarałam się jak najdokładniej wytrzeć kluczyki. Niemal całkowicie odzyskały swój metaliczny blask, gdy oceniłam w końcu, że znowu nadają się do użytku. Następnie zdjęłam buty i posługując się jednym palcem ściągnęłam skarpetki. Dokonałam gruntownego przeglądu swojej odzieży, lecz poza wyraźnymi smugami na bluzce po sosie z gatunku „Tysiąc Wysp” nie odkryłam niczego budzącego podejrzenia.

Obok pojemnika leżała sterta starych gazet. Wybrałam ze środka kilka pism sportowych i starannie zakryłam nimi całe siedzenie jeepa, na wypadek, gdybym jednak przeoczyła jakieś zabrudzenia na szortach. Rozłożyłam też gazety na podłodze pod drugim fotelem i ustawiłam na nich upaćkane buty, a obok położyłam skarpetki.

Przelotnie spojrzałam na pierwszą stronę ostatniej gazety i mój wzrok przykuł krzykliwy tytuł: „Ofiara strzelaniny w centrum miasta”, pod którym widniała fotografia Johna Kuzacka. Rozmawiałam z nim w środę, a dzisiaj był piątek; trzymałam w ręku wczorajszą gazetę. Z zapartym tchem przeczytałam relację z wypadku. Okazało się, że Kuzack został zastrzelony w środę późnym wieczorem, przed wejściem do budynku, w którym mieszkał. Dowiedziałam się z artykułu, że był bohaterem wojny wietnamskiej, odznaczonym orderem „purpurowego serca”, niezwykle barwną postacią, powszechnie lubianą przez sąsiadów. Niestety, do wczoraj policja ani nie znała jeszcze motywów zbrodni, ani nie miała żadnego podejrzanego.

Oparłam się ramieniem o karoserię jeepa, próbując się oswoić z myślą o nagłej śmierci Kuzacka. Kiedy z nim rozmawiałam, zrobił na mnie wrażenie człowieka niezwykle pogodnego, kipiącego energią. I on także musiał zginąć. Najpierw Edleman został przejechany, a teraz zastrzelono Kuzacka. Spośród trzech osób, które widziały tajemniczego świadka w mieszkaniu Sanchez, przy życiu pozostała już tylko jedna. Na samo wspomnienie o losie czekającym panią Santiago i jej dzieci ciarki przeszły mi po plecach.

Starannie złożyłam gazetę i wsunęłam ją do bocznej kieszeni torebki. Postanowiłam, że zaraz po powrocie do domu zadzwonię do Ediego Gazarry i porozmawiam z nim na temat bezpieczeństwa pani Santiago.

Przez całą drogę czułam bijący od siebie smród odpadków, wolałam jednak nie opuszczać szyb auta, musiałam zachować wzmożoną ostrożność.

Wjechałam na parking przed pralnią i pobiegłam boso po swoje rzeczy. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna osoba, nieznajoma starsza pani, która siedziała przy stoliku w samym kącie sali.

Kiedy tylko wbiegłam do środka, uniosła szybko głowę i skrzywiła się z niesmakiem.

– Och, mój Boże! Cóż tak śmierdzi?

Poczułam, że się rumienię.

– To pewnie z ulicy – odparłam. – Ten odór wpadł do środka, kiedy otworzyłam drzwi.

– To okropne!

Pociągnęłam nosem, ale nie czułam niczego szczególnego, jakby w odruchu samoobrony mój zmysł powonienia całkowicie się wyłączył. Zerknęłam na swoją bluzkę na piersi.

– A może ma pani na myśli ten zapach sosu „Tysiąc Wysp”?

Kobieta jednak zasłoniła sobie twarz poszewką od poduszki.

– Od tego smrodu robi mi się niedobrze.

Szybko wrzuciłam swoje rzeczy do kosza i wyszłam stamtąd w pośpiechu. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, poczułam nagle, że łzy napływają mi do oczu. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Na szczęście nikogo nie było na parkingu i zdołałam niepostrzeżenie dotrzeć do tylnego wejścia. W holu i windzie także nikogo nie spotkałam, kiedy zaś drzwi otworzyły się na piętrze, ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Odetchnęłam z ulgą, gdy i tu nikogo nie zauważyłam. Dotaszczyłam kosz z bielizną pod drzwi, wpadłam do mieszkania, rozebrałam się błyskawicznie, szybko spakowałam ubrania do czarnego plastikowego worka na śmieci i dokładnie go zawiązałam.

Wskoczyłam pod prysznic. Trzy razy się namydlałam i spryskiwałam włosy szamponem, po czym starannie się spłukiwałam. Wreszcie wyszłam z kąpieli, włożyłam czyste ubrania i na próbę zastukałam do mieszkającej po sąsiedzku pani Woleskiej.

Zaledwie otworzyła mi drzwi, szybko zasłoniła sobie nos dłonią.

– Rety! – mruknęła. – Co tak śmierdzi?

– Właśnie i ja się nad tym zastanawiałam – odparłam. – Wygląda na to, że ten fetor dochodzi z naszego korytarza.

– Jakby ktoś tu podrzucił zdechłego psa.

Westchnęłam ciężko.

– Odniosłam podobne wrażenie.

Ze spuszczoną głową wróciłam do swego mieszkania. Musiałam powtórzyć pranie i kąpiel, ale skończyły mi się drobne. Nie zostawało nic innego, jak wyprać rzeczy własnoręcznie, w domu rodziców. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta, wypadało więc zadzwonić do matki i uprzedzić ją, że mimo wszystko wpadnę dziś do nich na obiad.

Kiedy tylko zatrzymałam wóz przy krawężniku, mama jakby wiedziona szóstym zmysłem stanęła w drzwiach domu. Dochodziłam do przekonania, że nigdy nie ujdzie jej uwagi ta chwila, gdy któraś z córek pojawi się w promieniu kilkuset metrów.

– Nowy samochód? – zagadnęła. – Bardzo ładny. Skąd go masz?

W jednym ręku niosłam plastikowy worek na śmieci, w drugim ledwo mogłam utrzymać ciężki kosz na bieliznę.

– Pożyczyłam od przyjaciela.

– Od którego?

– Nie znasz go. Chodziliśmy razem do szkoły.

– No cóż, dobrze jest mieć takich przyjaciół. Powinnaś go zaprosić na kawę i ciasto.

Przeszłam obok niej, kierując się prosto do piwnicy.

– Przywiozłam brudne ubrania. Nie masz nic przeciwko temu, żebym je tu wyprała?

– Nie, skądże. A cóż to za okropny smród? Czuć od ciebie tak, jakbyś wpadła do pojemnika na odpadki.

– Przez przypadek wpadły mi do śmieci kluczyki od samochodu i musiałam je wygrzebywać.

– Nie rozumiem, jak mogło ci się przydarzyć coś podobnego. Jeszcze nie słyszałam, żeby komuś przez przypadek wpadły kluczyki do pojemnika na śmieci. A ty słyszałaś o takim wypadku? Na pewno nie. Tylko ciebie spotykają same najgorsze nieszczęścia.

Z kuchni wyjrzała babcia Mazurowa.

– Czy ktoś zwymiotował nam pod drzwiami?

– Nie, to Stephanie tak śmierdzi – usłużnie wyjaśniła mama. – Grzebała się w śmieciach.

– A co ty tam robiłaś? Szukałaś zwłok? Widziałam w telewizji taki film, na którym gangsterzy wysmarowali całe pomieszczenie krwią zabitego, a jego ciało poćwiartowali i porozrzucali na żer szczurom.

– Szukała kluczyków od samochodu – odpowiedziała za mnie mama. – Podobno przez przypadek wpadły jej do pojemnika.

Kiedy po obiedzie wstaliśmy od stołu, najpierw zadzwoniłam do Ediego Gazarry, potem zaś wpakowałam do pralki drugą porcję moich rzeczy i dokładnie wyszorowałam w zlewie buty oraz kluczyki. Starannie spryskałam wnętrze jeepa lizolem i opuściłam wszystkie szyby. W takiej sytuacji urządzenie alarmowe było całkowicie bezużyteczne, nie wierzyłam jednak, by Joe się odważył zabrać samochód spod domu moich rodziców. Po raz kolejny wzięłam prysznic i przebrałam się w te ubrania, które do tego czasu zdążyły wyschnąć.

Byłam tak poruszona śmiercią Johna Kuzacka, że postanowiłam wracać wcześniej do domu, żeby nie przemykać z parkingu po zmroku. Ledwie zdążyłam zamknąć za sobą drzwi mieszkania, kiedy zadzwonił telefon. Ze słuchawki popłynął czyjś silnie stłumiony głos, do tego stopnia niewyraźny, że aż odruchowo nią potrząsnęłam, jakby miało to poprawić jakość połączenia.

Strach nie podlega prawom logiki. Jest oczywiste, że nikt nikomu nie może zrobić krzywdy przez telefon. Niemniej wtuliłam głowę w ramiona, gdy tylko zrozumiałam, że to dzwoni Ramirez.

Po chwili szybko odłożyłam słuchawkę. Kiłka sekund później telefon zadzwonił ponownie, nie odebrałam jednak, lecz wyszarpnęłam wtyczkę kabla z gniazdka w ścianie. Niezwykle była mi potrzebna automatyczna sekretarka, ale nie mogłam sobie pozwolić na jej zakup, dopóki nie zdobędę kolejnego honorarium. Dlatego też postanowiłam z samego rana zająć się sprawą Lonniego Dodda.


Obudziło mnie jednostajne bębnienie deszczu o podest drabinki pożarowej za oknem sypialni. Cudownie, pomyślałam, tylko tego mi jeszcze brakowało, jakbym nie miała wystarczająco dużo kłopotów. Wysunęłam się spod kołdry i odchyliłam zasłonkę, lecz widok silnie zachmurzonego nieba, zapowiadającego całodniowe opady, pozbawił mnie resztek nadziei. Plac parkingowy przypominał błyszczącą taflę lodu, która odbijała słabe refleksy świateł ulicznych latarń. Aż po horyzont ciągnęła się zwarta powłoka ciemnoszarych chmur, wiszących nisko nad ziemią. Deszcz jak gdyby zmieniał cały widok za oknem w czarno-biały.

Wykąpałam się, włożyłam dżinsy i bawełnianą bluzkę, ale nie suszyłam włosów. Nie było sensu zajmować się fryzurą, skoro zaraz po wyjściu na dwór miała zostać zniszczona przez wilgoć. Zjadłam śniadanie, wymyłam zęby i na poprawę humoru nałożyłam sobie cienką warstwę turkusowego cienia do powiek. Na tę pogodę bez żalu włożyłam jeszcze mokre buty, które ucierpiały w pojemniku na śmieci. Pochyliłam się nisko i pociągnęłam nosem. Nie czułam już smrodu, najwyżej ledwie uchwytną woń gotowanego mięsa. W każdym razie doszłam do wniosku, że nie powinnam wzbudzać szczególnych podejrzeń.

Przejrzałam rzeczy w torebce, chcąc się upewnić, że jest tam wszystko, czego mogę potrzebować, czyli kajdanki, ciężki klucz francuski, latarka, rewolwer, paczka zapasowej amunicji (co prawda, niezbyt przydatna, skoro już zapomniałam, jak się ładuje broń, będąca jednak dość poręcznym przedmiotem, gdybym musiała rzucić czymś ciężkim za uciekającym przestępcą). Dołożyłam do tego jeszcze teczkę z dokumentami sprawy Dodda oraz składaną parasolkę i paczkę markiz orzechowych na wypadek, gdybym zgłodniała. Wyciągnęłam z szafy gruby, czarno-czerwony płaszcz przeciwdeszczowy z goreteksu, który kupiłam sobie, kiedy jeszcze zaliczałam się do nieźle zarabiającej klasy średniej. Tak wyekwipowana zeszłam na parking.

W takie dni powinno się zasiadać w fotelu, okrywać nogi kocem, czytać jakąś dobrą książkę i zajadać najlepsze lody czekoladowe. Na pewno nie był to dobry dzień na ściganie przestępców. Niestety, znowu brakowało mi forsy, toteż nie mogłam sobie pozwolić na luksus wyboru najlepszej pogody na wykonanie zlecenia.

Lonnie Dodd mieszkał przy ulicy Barnesa pod numerem 2115. Rozłożyłam plan miasta i odnalazłam ten adres. Hamilton liczy znacznie mniej mieszkańców, lecz zajmuje w przybliżeniu trzy razy większy obszar niż Trenton, a na planie wygląda jak wielki plaster babki z bakaliami, po brzegach nadgryziony przez myszy. Okazało się, że ulica Barnesa biegnie na samym skraju miasta, wzdłuż torów kolejowych, za którymi zaczyna się już Yardville, a więc daleko na południowych krańcach aglomeracji.

Pojechałam aleją Chambersa, potem skręciłam w ulicę Broad i dotarłam nią do Apollo, od której odchodzi ulica Barnesa. Niebo trochę się przejaśniło, nie miałam więc kłopotów z odczytaniem numerów mijanych domów. Im bardziej się zbliżałam do numeru 2115, tym silniejsze ogarniało mnie przygnębienie. Wygląd tutejszych posiadłości pogarszał się w zastraszającym tempie. Bliżej skrzyżowania stały okazałe domy jednorodzinne, zadbane i eleganckie, pooddzielane rozległymi trawnikami, szybko jednak znalazłam się w okolicy zamieszkanej przez ludzi o najniższych dochodach, wreszcie wjechałam do dzielnicy biedoty.

Dom oznaczony numerem 2115 stał niemal na samym końcu ulicy. Trawnik, który niegdyś oddzielał go od jezdni, zmienił się w klepisko porośnięte wybujałymi chwastami. Frontowe podwórze zdobił całkowicie zardzewiały rower i stara pralka bez pokrywy. Dom przypominał drewnianą ranczerską chatę postawioną na podmurówce z polnych kamieni, prędzej należało go określić mianem szopy niż domu. W moim pojęciu taka budowla nadawała się tylko do hodowli kur bądź świń. Jedno z okien od frontu było zabite krzywo przyciętą płytą pilśniową. Prawdopodobnie mieszkańcy chcieli się zasłonić przed wzrokiem wścibskich sąsiadów, by w spokoju raczyć się najtańszym piwem i planować swoje drobne przestępstwa.

Przez chwilę siedziałam w aucie, wreszcie stwierdziłam, że raz kozie śmierć. Deszcz nieustannie bębnił o dach jeepa i spływał strugami po przedniej szybie. Sięgnęłam po szminkę, żeby choć w ten sposób podnieść się nieco na duchu. Niewiele to pomogło, toteż poprawiłam cienie na powiekach i upudrowałam sobie policzki. Uważnie obejrzałam się w lusterku. Nie ma co, i tak nie zrobię się na piękność, pomyślałam. Po raz ostatni zerknęłam na fotografię Dodda, nie chciałam bowiem popełnić jakiejkolwiek pomyłki. Wrzuciłam kluczyki do torebki, naciągnęłam kaptur na głowę i wysiadłam. Kiedy pukałam do drzwi, ożyła we mnie nadzieja, że nikogo nie zastanę w domu. Dokuczliwe opady oraz wygląd tego domostwa i całej okolicy przyprawiał mnie o dreszcze. Pomyślałam, że jeśli zapukam po raz drugi i też nikt nie odpowie, uznam to za wyrok boski i czym prędzej się stąd wyniosę.

Nikt nie odpowiedział na moje pukanie, usłyszałam jednak szum spuszczanej wody w toalecie, zyskałam więc pewność, że ktoś jest w domu. Rozzłoszczona, kilkakrotnie huknęłam pięścią w drzwi.

– Proszę otworzyć! – zawołałam. – Przywiozłam pizzę!

W wejściu stanął chudy, kościsty chłopak z ciemnymi, posklejanymi włosami do ramion. Był zaledwie parę centymetrów wyższy ode mnie. Chodził boso i bez koszuli, miał na sobie tylko parę zaplamionych dżinsów o postrzępionych nogawkach, z nie zapiętym do końca rozporkiem. Ponad jego ramieniem dostrzegłam fragment – straszliwie zagraconego pokoju. Z wnętrza domu buchnęło zatęchłe powietrze, cuchnące kocimi sikami.

– Nie zamawiałem żadnej pizzy – powiedział.

– Lonnie Dodd?

– Zgadza się. O co chodzi z tą dostawą pizzy?

– Skłamałam, żeby pan w końcu otworzył mi drzwi.

– Po co?

– Jestem asystentką Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję wyznaczoną przez sąd. Nie stawił się pan na rozprawie, toteż konieczne jest wyznaczenie nowego terminu posiedzenia sądu.

– Mam to w dupie. Nie obchodzą mnie żadne terminy posiedzeń.

Deszcz spływał strumieniami z mojego płaszcza. Czułam, że mam już całkowicie przemoczone nogawki spodni i chlupie mi w butach.

– To zajmie tylko parę minut. Byłabym wdzięczna, gdyby pojechał pan ze mną.

– Kłamiesz. Plum nie ma żadnych asystentek. Zatrudnia tylko jedną babkę z wielkimi, sterczącymi cyckami i paru zawszonych łowców nagród… Bez obrazy, lecz nawet mimo płaszcza przeciwdeszczowego widzę, że nie jesteś tą lalunią ze sterczącymi cyckami, a to oznacza, że musisz być łowcą nagród.

Błyskawicznie chwycił moją torebkę, zerwał miją z ramienia, po czym wysypałjej zawartość na brudny chodnik za drzwiami. Rewolwer z głośnym łomotem wylądował na podłodze.

– Oho! – mruknął Dodd. – Mogłabyś mieć spore nieprzyjemności, gdyby gliniarze zobaczyli, co nosisz w torebce.

Przekrzywiłam lekko głowę i popatrzyłam na niego z ukosa.

– Czyżbyś zamierzał ich o tym poinformować?

– A co, zły pomysł?

– Sądzę, że byłoby jednak lepiej, gdybyś włożył jakąś koszulę oraz buty i pojechał ze mną do miasta.

– Dla mnie to wcale nie byłoby lepiej.

– Jak chcesz. Oddaj mi w takim razie moje rzeczy i zaraz stąd zniknę.

Rzadko udawało mi się mówić bardziej szczerze.

– Niczego ci nie oddam. Wydaje mi się, że teraz są to już moje rzeczy.

Miałam straszną ochotę wymierzyć mu solidnego kopniaka w jaja, ale on był szybszy. Pchnął mnie z całej siły, aż poleciałam do tyłu i z impetem walnęłam pośladkami o cementowy chodnik, rozchlapując błoto na wszystkie strony.

– Zmiataj stąd! – warknął. – Bo jak nie, to ci coś odstrzelę z twojej własnej pukawki!

Z hukiem zatrzasnął drzwi, usłyszałam szczęk zamykanej zasuwy. Podniosłam się i wytarłam dłonie o poły płaszcza. Wprost nie mogłam uwierzyć, że dałam się załatwić jak głupia, przez co straciłam torebkę z całą zawartością. O czym ja myślałam?

No cóż, miałam świeżo w pamięci Clarence’a Sampsona, tymczasem Lonnie Dodd ani trochę nie przypominał tamtego opasłego pijaczyny. Powinnam się była przygotować na tego rodzaju przyjęcie – stanąć trochę dalej, poza jego zasięgiem, i mieć w pogotowiu pojemnik z gazem, a nie trzymać go w torebce.

Naprawdę musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Nie tylko brak mi było umiejętności, ale co gorsza, również właściwego nastawienia. Chyba „Leśnik” próbował mi to wytłumaczyć, tyle tylko, że wówczas nic do mnie nie docierało. Powtarzał przecież, iż zawsze należy być przygotowanym do obrony. Kiedy się idzie ulicą, trzeba zachowywać czujność, bez przerwy widzieć wszystko, co się dzieje dookoła. Jeśli się o tym zapomni, można stracić życie. Kiedy zaś dokonuje się aresztowania poszukiwanego, człowiek musi brać pod uwagę najgorsze ewentualności.

Wtedy uważałam, że to niepotrzebne dramatyzowanie sytuacji. Teraz zaś mogłam jedynie stwierdzić, iż były to bardzo cenne rady.

Noga za nogą wróciłam do jeepa, lecz stanęłam przy drzwiach auta, w myślach złorzecząc zarówno Doddowi jak i E.E. Martinowi. Dorzuciłam do tego parę nieuprzejmych myśli pod adresem Ramireza oraz Morelliego i z wściekłością kopnęłam oponę.

– No i co?! – krzyknęłam do nie ustającego deszczu. – Co zamierzasz teraz począć, ty babski geniuszu dochodzeniowy?!

Na pewno nie mogłam stąd odjechać bez Lonniego Dodda skutego kajdankami i wpakowanego na tylne siedzenie jeepa. Rzecz jasna, potrzebowałam pomocy. Miałam dwa wyjścia, mogłam zadzwonić na policję albo do „Leśnika”. Gdybym jednak ściągnęła tu gliny, mogłabym się narazić na kłopoty związane z moim rewolwerem. Pozostawał więc tylko „Leśnik”.

Zacisnęłam powieki. Cholernie nie chciało mi się do niego dzwonić. Zdecydowanie wolałabym sama załatwić tę sprawę. Musiałam przecież udowodnić wszystkim, że umiem sobie radzić w trudnych sytuacjach.

– „Pycha zawsze wiedzie do upadku” – mruknęłam pod nosem.

Niezbyt wiedziałam, jak należy interpretować ten cytat, ale wydał mi się cholernie adekwatny.

Wzięłam kilka głębszych oddechów, otrząsnęłam wodę i błoto z płaszcza, po czym wsunęłam się za kierownicę i wybrałam numer „Leśnika”.

– Tak?

– Znowu mam kłopoty.

– I znowu jesteś naga?

– Nie, całkowicie ubrana.

– Szkoda.

– Namierzyłam poszukiwanego w jego domu, ale nie miałam dość szczęścia, żeby dokonać aresztowania.

– Czy mogłabyś wyjaśnić, na czym polegał ten brak szczęścia przy aresztowaniu?

– Wyrwał mi torebkę i wyrzucił za próg.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– I podejrzewam, że nie zdołałaś utrzymać przy sobie broni?

– Niestety, nie. Mogę się tylko pocieszać, że rewolwer nie był nabity.

– Ale miałaś naboje w torebce?

– Chyba tak, kilka mogło się zawieruszyć między innymi rzeczami.

– Gdzie teraz jesteś?

– Siedzę w jeepie przed domem tego faceta.

– I pewnie chciałabyś, żebym tam przyjechał i przekonał gościa, iż powinien zachowywać się grzecznie.

– Owszem.

– Masz szczęście, że jeszcze nie wywietrzała mi z głowy rola Henry’ego Higginsa. Jaki to adres?

Podyktowałam mu nazwę ulicy oraz numer domu i odwiesiłam aparat, mając ochotę kląć na własną głupotę. W pewnym sensie sama wcisnęłam broń do ręki przestępcy, a teraz wzywałam „Leśnika”, by posprzątał bałagan, jaki został po mojej radosnej działalności. Musiałam błyskawicznie nabrać rozumu; szybko się nauczyć nabijać ten cholerny rewolwer i skutecznie nim posługiwać. Jeśli nawet brakowało mi odwagi, by strzelić do Morelliego, to byłam niemal pewna, że nacisnęłabym spust, mierząc do Lonniego Dodda.

Z niecierpliwością spoglądałam na zegar wmontowany w deskę rozdzielczą jeepa. Ale minęło zaledwie dziesięć minut, gdy na końcu ulicy dostrzegłam czarnego mercedesa „Leśnika” – smukły, połyskujący samochód, który sprawiał takie wrażenie, jakby krople deszczu w ogóle się go nie imały.

Wysiedliśmy z aut równocześnie. „Leśnik” miał na głowie czarną czapeczkę baseballową i ubrany był też na czarno, w dopasowane dżinsy oraz sportową koszulkę. Na biodrach miał szeroki nylonowy pas, z przywiązaną po kowbojsku do uda kaburą, z której wystawała kolba rewolweru. Na pierwszy rzut oka można by go wziąć za funkcjonariusza policyjnych oddziałów specjalnych. Szybko narzucił na koszulkę kamizelkę kuloodporną.

– Jak się nazywa ten facet? – spytał.

– Lonnie Dodd.

– Masz jego zdjęcie?

Cofnęłam się do jeepa, wyjęłam z teczki fotografię Dodda i wręczyłam ją „Leśnikowi”.

– O co jest oskarżony?

– O kradzież samochodu. Miał stanąć przed sądem po raz pierwszy w życiu.

– Jest sam?

– Chyba tak, ale nie wiem tego na pewno.

– Czy dom ma wyjście od tyłu?

– Też nie wiem.

– A więc sprawdźmy to.

Poszliśmy ścieżką prowadzącą wokół narożnika domu, przedzierając się przez wysoką trawę. Bez przerwy zerkałam na okna od frontu, usiłując wypatrzyć jakieś poruszenie za nimi. Przestałam się już martwić o zniszczone ubranie, nie ono było teraz najważniejsze. Przede wszystkim zależało mi na ujęciu Dodda. Zdawałam sobie jednak sprawę, że przemokłam do suchej nitki, odnosiłam wrażenie, że siedzę w wannie. Podwórze na tyłach domu okazało się jota w jotę podobne do frontowego: wybujałe chwasty, zardzewiała huśtawka, dwa pojemniki na śmieci, z których przesypywały się odpadki, a pourywane i pogięte pokrywy leżały na ziemi. Na tę stronę wychodziły kuchenne drzwi domu.

„Leśnik” chwycił mnie za rękę i pociągnął pod ścianę, żebyśmy nie byli widoczni z okien domu.

– Zostań tu i obserwuj drzwi, ja wejdę od frontu. Tylko nie udawaj bohaterki. Jeśli zobaczysz tego faceta wybiegającego na podwórze, zejdź mu z drogi. Jasne?

Otarłam wodę skapującą mi z czubka nosa.

– Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam.

– W znacznym stopniu to moja wina. Chyba nie traktowałem cię zbyt poważnie. Jeśli naprawdę zamierzasz kontynuować to zajęcie, będziesz potrzebowała kogoś do pomocy, zwłaszcza podczas aresztowań. Poza tym musimy poświęcić znacznie więcej czasu na omówienie sposobów traktowania poszukiwanych.

– Krótko mówiąc, potrzebny mi partner.

– Dokładnie tak, potrzebny ci partner.

Odszedł szybko i zniknął za rogiem, odgłos jego kroków utonął w szumie deszczu. Wstrzymałam oddech, wytężając słuch. Dobiegło mnie głośne pukanie do frontowych drzwi i urywane strzępy wymiany zdań.

Ze środka padła jakaś ostra odpowiedź, ale nie zrozumiałam ani słowa. Później nastąpiła seria różnych głośnych hałasów, których nie umiałam dokładnie zinterpretować. Usłyszałam głośne ostrzeżenie „Leśnika”, że zamierza wyważyć drzwi, potem trzask pękających desek, czyjś okrzyk. Wreszcie padł pojedynczy wystrzał.

Nagle kuchenne drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wypadł Lonnie Dodd. Rzucił się pędem przez podwórze, zaraz jednak skręcił w stronę sąsiedniej posesji. Nadal miał na sobie tylko dżinsy. Gnał na oślep przez deszcz, wyraźnie ogarnięty paniką. Byłam częściowo ukryta za rogiem domu, nic więc dziwnego, że przebiegł tuż obok mnie, nie odwróciwszy nawet głowy. Spostrzegłam połyskujący srebrzyście rewolwer wetknięty za pasek jego spodni. To mnie rozwścieczyło. Jakbym nie dość jeszcze wycierpiała, ten łobuz zamierzał teraz uciec z ukradzioną mi bronią. Na moich oczach przepadał wydatek czterystu dolarów, z którego nawet nie zdążyłam się jeszcze nauczyć strzelać.

Nie mogłam do tego dopuścić. Krzyknęłam na „Leśnika” i rzuciłam się w pogoń za Doddem. Zdołał odbiec zaledwie kilkanaście metrów, ponieważ był bosy i ślizgał się na mokrej ziemi. Ja zaś miałam na nogach sportowe obuwie. W pewnej chwili stracił równowagę i upadł na kolana, a ja wskoczyłam mu z całym impetem na plecy. Oboje zwaliliśmy się w błoto. Dodd aż jęknął głośno, przygnieciony do ziemi ciężarem moich 57 kilogramów. (No, niech będzie 58, ale na pewno ani grama więcej).

Zanim zdążył złapać oddech, wyrwałam mu zza paska broń, chociaż nie kierował mną instynkt samoobrony, a zwyczajna chęć odzyskania swojej własności. Bo przecież to był mój rewolwer! Poderwałam się na nogi i wymierzyłam go w Dodda, ściskając kolbę oburącz, żeby nie wysunęła mi się z roztrzęsionych palców. Niestety, zapomniałam sprawdzić, czy w bębenku zostały jeszcze jakieś naboje.

– Leż spokojnie! – wrzasnęłam. – Wystarczy jeden ruch, a odstrzelę ci dupsko!

Kątem oka złowiłam sylwetkę „Leśnika” wychodzącego na podwórze. Zbliżył się szybko, bezceremonialnie uklęknął Doddowi na plecach, z wprawą skuł mu ręce kajdankami i jednym szarpnięciem postawił na nogi.

– Ten sukinsyn mnie postrzelił – rzekł. – Dasz wiarę? Zostać postrzelonym przez jakiegoś podrzędnego złodziejaszka! – Pchnął Dodda w kierunku ścieżki prowadzącej na ulicę. – Specjalnie włożyłem kamizelkę kuloodporną! I myślisz, że ten kretyn strzelił mi w pierś? Nic podobnego. To ścierwo było tak przerażone, że nawet nie mogło utrzymać w ręku broni i postrzeliło mnie w nogę. Niech to szlag trafi!

Odruchowo spojrzałam na jego udo i omal nie zemdlałam.

– Biegnij z powrotem i zadzwoń na policję – rzekł „Leśnik”. – Zawiadom także Ala. Niech tu przyjedzie i odholuje mój wóz.

– Na pewno dasz sobie radę?

– To płytka rana, dziecino. Nie ma się czym przejmować.

Odnalazłam telefon w domu Dodda, przeprowadziłam niezbędne rozmowy, po czym pozbierałam swoje rzeczy, wrzuciłam je do torebki i wyszłam na ulicę, żeby zaczekać razem z „Leśnikiem”. Na szczęście Dodd zachowywał się cicho jak trusia. Leżał na trawniku przy jezdni, twarzą w błocie, my zaś usiedliśmy na krawężniku. „Leśnik” starał się zbagatelizować swoją ranę, oznajmił, że bywało już znacznie gorzej. Ja jednak widziałam, że ukradkiem krzywi się z bólu.

Podciągnęłam kolana pod brodę, objęłam je rękoma i z całej siły zaciskałam szczęki, żeby nie było słychać głośnego dzwonienia zębami. Usiłowałam też zachować pogodny wyraz twarzy i sprawiać wrażenie równie stoicko spokojnej jak on, aby przynajmniej w ten sposób dodać mu otuchy. Ale w środku dygotałam niczym galareta. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby chciało wyskoczyć z piersi.

Загрузка...