Rozdział 9

Pierwszy zjawił się patrol policyjny, później przyjechała karetka, wreszcie Al. Złożyliśmy wstępne zeznania i „Leśnik” został szybko zabrany do szpitala, natomiast ja pojechałam za wozem patrolowym na komendę.

Dochodziła już piąta po południu, kiedy dotarłam do biura Vinniego. Poprosiłam Connie, żeby wystawiła dwa odrębne czeki, na pięćdziesiąt dolarów dla mnie, a na resztę dla „Leśnika”. Wolałabym nie brać ani grosza honorarium za tę sprawę, ale na gwałt potrzebowałam forsy, żeby kupić i podłączyć do mego telefonu automatyczną sekretarkę.

Marzyłam o tym, by jak najszybciej wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel, przebrać się w suche ubrania i przyrządzić sobie ciepły posiłek. Wiedziałam jednak, że za nic nie będzie mi się chciało wychodzić po raz drugi, toteż pojechałam najpierw do sklepu ze sprzętem elektronicznym prowadzonego przez Kuntza.

Bernie kucał na podłodze i przyklejał metki z cenami do budzików, które wyjmował z olbrzymiego kartonu. Aż uniósł brwi ze zdumienia, kiedy ujrzał mnie wchodzącą do sklepu.

– Potrzebna mi automatyczna sekretarka – powiedziałam. – Ale mogę na nią wydać najwyżej pięćdziesiąt dolarów.

Bluzkę i spodnie miałam stosunkowo suche, ale przy każdym kroku z mych butów wyciskało się sporo wody. Gdziekolwiek stąpnęłam, pozostawały wyraźne błotniste kałuże.

Bernie jednak udał, że tego nie widzi. Natychmiast się wcielił w rolę wytrawnego sklepikarza i postawił na ladzie dwa różne modele, jakie mogłam kupić za tę cenę. Spytałam krótko, który z nich mi doradza, i ten właśnie wybrałam.

– Płacisz kartą kredytową?

– Nie. Dostałam właśnie od Connie czek na pięćdziesiąt dolarów. Zgodzisz się, abym go przepisała na ciebie?

– Oczywiście, nie ma sprawy.

Z miejsca, w którym stałam, przez witrynę rozciągał się doskonały widok na znajdujący się po drugiej stronie ulicy sklep mięsny Sala. Co prawda, nie można stąd było dostrzec żadnych szczegółów, jedynie tafle przydymionych szyb w panoramicznych oknach, na których czarno-złotymi literami była wymalowana nazwa, oraz wielkie przeszklone drzwi z tabliczką głoszącą: „Otwarte”. Wyobraziłam sobie, jak Bernie musi spędzać długie godziny za ladą, gapiąc się bezmyślnie na tamten sklep.

– Mówiłeś, że Ziggy Kulesza robił czasem zakupy u Sala?

– Oczywiście. Można tam dostać wszelkie rodzaje wędlin i mięsa, a nawet świeże ryby.

– Tak słyszałam. A nie wiesz, co Ziggy kupował?

– No cóż, trudno powiedzieć. Nie widziałem, żeby wynosił siaty wypchane wieprzowiną.

Schowałam automatyczną sekretarkę pod płaszczem i wybiegłam do samochodu. Po raz ostatni rzuciłam okiem na witryny sklepu mięsnego i wyprowadziłam wóz na jezdnię.

Z powodu ulewy ruch na ulicach był niewielki, toteż monotonne bębnienie deszczu, szum wycieraczek i rozmazane ogniki tylnych czerwonych świateł innych aut szybko sprawiły, że popadłam w otępienie. Prowadziłam automatycznie, bez przerwy myśląc o ranie odniesionej przez „Leśnika”. Doszłam do wniosku, że oglądanie poranionych ludzi w telewizji i ujrzenie tego samego na własne oczy to dwie zupełnie różne rzeczy. „Leśnik” powtarzał, że rana nie jest groźna, lecz dla mnie sam fakt, że został postrzelony, był wprost nie do zniesienia – tym bardziej, że strzelano z mojego rewolweru. Koniecznie musiałam się nauczyć posługiwać bronią, lecz zarazem całkowicie wygasł we mnie zapał do wykorzystywania jej podczas aresztowań.

Wjechałam na parking i ustawiłam wóz jak najbliżej budynku. Włączyłam alarm, wysiadłam i powlokłam się schodami na górę. Przemoczone buty zdjęłam tuż za drzwiami, swoją torebkę i automatyczną sekretarkę położyłam na stole w kuchni. Najpierw otworzyłam sobie piwo, później zadzwoniłam do szpitala i zapytałam o stan „Leśnika”. Powiedziano mi, że został odesłany do domu po opatrzeniu rany. Przynajmniej ta jedna wiadomość była dobra.

Opchałam się krakersami z masłem orzechowym, przepłukałam gardło drugim piwem i podreptałam do sypialni. Zrzuciłam przesiąknięte wodą ubranie i obejrzałam się dokładnie, nabrawszy podejrzeń, że moja skóra zaczyna porastać pleśnią. Co prawda, nie zdołałam sprawdzić wszystkiego szczegółowo, ale na odkrytych częściach ciała nie dostrzegłam pleśni. Widocznie dopisało mi szczęście. Pospiesznie przebrałam się w nocną koszulę i znalazłam jeszcze siły, by nałożyć czyste majtki, zanim padłam do łóżka.

Obudziłam się, nie wiadomo czemu, z bijącym mocno sercem. Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że dzwoni telefon. Po ciemku wymacałam słuchawkę, spoglądając z niedowierzaniem na budzik, który pokazywał drugą w nocy. W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że umarł ktoś z rodziny, babcia Mazurowa lub ciocia Sophie. Nie mogłam też wykluczyć, że ojciec znowu dostał ataku kamieni nerkowych.

Spodziewając się najgorszego, mruknęłam do mikrofonu:

– Słucham.

Nikt nie odpowiedział. Dopiero po paru sekundach złowiłam czyjś głośny, chrapliwy oddech, pociąganie nosem, wreszcie cichy jęk.

– Nie! – rozległ się błagalny kobiecy głos. – O Boże! Nie!

Po chwili rozległ się przerażający wrzask. Błyskawicznie odsunęłam słuchawkę od ucha. Oblał mnie zimny pot, kiedy zrozumiałam, co to za odgłosy. Cisnęłam słuchawkę na widełki i zapaliłam nocną lampkę.

Wstałam z łóżka na miękkich nogach i powlokłam się do kuchni. Rozpakowałam automatyczną sekretarkę i ustawiłam ją na zadziałanie już po pierwszym sygnale. Nagrałam lakoniczną informację: „Proszę zostawić wiadomość”. Nie podałam nawet swego nazwiska. Następnie poszłam do łazienki, wymyłam zęby i położyłam się z powrotem.

Znowu zadzwonił telefon. Szybko włączył się automat. Usiadłam w pościeli i wytężyłam słuch. Z głośnika popłynął dziwnie śpiewny, jakby rozmarzony męski głos:

– Stephanie! Stephanie!

Odruchowo zakryłam sobie usta ręką, lecz mimo to z gardła wyrwał mi się cichy jęk przerażenia. Zdołałam go stłumić na tyle, że chyba bardziej przypominał głośniejsze westchnienie.

– Kto ci pozwolił się rozłączać, suko! – warknął mężczyzna. – Straciłaś najlepszy moment. A trzeba było posłuchać, do czego mistrz jest zdolny, żebyś wiedziała, na co możesz wkrótce liczyć.

Rzuciłam się biegiem do kuchni, lecz nim zdążyłam przerwać połączenie, ponownie rozległ się kobiecy głos. Musiała to być młoda dziewczyna. Ledwie mogłam rozróżnić słowa, gdyż wyrzucała je z siebie między kolejnymi spazmami histerii, przez zaciśnięte zęby.

– To było… wspaniałe… – wyznała silnie łamiącym się głosem. – O Boże… Pomocy!… Jestem ranna… On mi zrobił… coś strasznego…

Przycisnęłam widełki i natychmiast zadzwoniłam na policję. Odtworzyłam zapis rozmowy i wyjaśniłam, że telefonowano z aparatu Ramireza. Podałam też adres boksera. Przedyktowałam następnie swój numer, gdyby ktoś chciał skontrolować autentyczność tego połączenia. Po odłożeniu słuchawki zaczęłam łazić w kółko po mieszkaniu i sprawdzać zamknięcie okien oraz drzwi. W duchu dziękowałam Bogu, że zdecydowałam się założyć dodatkową zasuwkę.

Po raz kolejny zadzwonił telefon i włączyła się sekretarka, ale nie padło ani jedno słowo. Wyczuwałam jedynie dziwne pulsowanie jakiegoś obłąkanego zła emanującego z tej ciszy. Domyślałam się, że to znów Ramirez, który tym razem tylko nasłuchuje, jakby chciał się napawać moim przerażeniem. Dopiero później usłyszałam w tle silnie stłumiony, jak gdyby odległy szloch kobiety. Z taką siłą wyrwałam wtyczkę kabla telefonicznego z gniazdka, że aż na podłogę posypały się okruchy połamanej plastikowej obudowy. Zwymiotowałam do zlewu w kuchni. Na szczęście miałam w domu większy zapas foliowych toreb na śmieci.


* * *

Obudziłam się o pierwszym brzasku i z ulgą powitałam wstający dzień. Deszcz przestał padać. Było tak wcześnie, że nawet ptaki jeszcze nie śpiewały, a ulicą Saint James nie przejeżdżały żadne samochody. Odnosiłam wrażenie, że cały świat jak gdyby wstrzymał oddech, czekając, aż słońce w pełnej okazałości ukaże się nad horyzontem.

Z mej pamięci wypłynęły wspomnienia ostatniej nocy. Nie musiałam odtwarzać zapisu z automatycznej sekretarki, by przypomnieć sobie wszelkie szczegóły. Z jednej strony miałam straszną ochotę złożyć oficjalną skargę, z drugiej zaś, jako świeżo upieczony łowca nagród, musiałam się troszczyć o swoją wiarygodność i budować odpowiedni wizerunek. Nie mogłam przecież szukać pomocy gliniarzy za każdym razem, kiedy poczuję się zagrożona, a jednocześnie oczekiwać, że będą mnie traktowali jak równorzędnego partnera. Złożyłam już meldunek o prawdopodobnym napastowaniu kobiety, czego dowody zostały utrwalone na taśmie automatycznej sekretarki. Postanowiłam zatem chwilowo na tym poprzestać.

Pomyślałam jednak, że w ciągu dnia muszę koniecznie zadzwonić do Jimmy’ego Alphy.

Zamierzałam się zwrócić do „Leśnika” z prośbą o lekcję strzelania, ale ponieważ już z mego powodu odniósł ranę postrzałową, musiałam skorzystać z nauk Gazarry. O tej porze Eddie z pewnością był na służbie, zadzwoniłam więc na komendę i zostawiłam mu wiadomość, by w wolnej chwili skontaktował się ze mną telefonicznie.

Włożyłam sportową bluzkę oraz szorty i mocno zawiązałam buty do biegania. Jeszcze nie tak dawno – wychodząc z założenia, że rodzaj wykonywanej przeze mnie pracy wymaga zachowania zgrabnej sylwetki – intensywnie uprawiałam jogging, ale ostatnio po prostu nie miałam na to czasu. Teraz stwierdziłam jednak, że koniecznie muszę się przewietrzyć.

Zbiegłam po schodach i wypadłam frontowymi drzwiami na ulicę. Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów i wyruszyłam na swoją pięciokilometrową trasę, którą starannie wyznaczyłam tak, by z daleka omijać nie tylko wzniesienia terenu, lecz również wszelkie piekarnie i cukiernie.

Po przebiegnięciu pierwszego kilometra poczułam się wręcz fatalnie. Nie należę do tych osób, które z łatwością łapią drugi oddech. Moje ciało nie jest stworzone do biegania, o wiele bardziej pasuje do wnętrza luksusowego auta. Kiedy więc dotarłam do końca pętli i wybiegłam z powrotem na ulicę, kilkaset metrów od domu, byłam cała zlana potem, z trudnością łapałam powietrze. I tak oceniłam, że poszło mi nieźle, toteż ostatni odcinek pokonałam sprintem. Stanęłam przed wejściem do budynku i zgięłam się wpół, żeby zaczekać, aż zniknie mgła przed oczyma. Czułam się tak cholernie dobrze, iż ledwie stałam na nogach.

Właśnie w tej chwili przy krawężniku zatrzymał się wóz patrolowy i wysiadł z niego Gazarra.

– Odebrałem twoją wiadomość – powiedział. – Rany, wyglądasz tak, jakbyś miała zaraz wyzionąć ducha.

– Biegałam.

– Czy zamiast tego nie powinnaś pójść do lekarza?

– Mam bardzo wrażliwą skórę, zawsze się tak czerwieni podczas wysiłku. Słyszałeś już o „Leśniku”?

– Ze wszelkimi szczegółami. Naprawdę jesteś głównym tematem plotek. Słyszałem nawet, jak byłaś ubrana, kiedy wylądowałaś na plecach Dodda. Chodzi mi o to, że miałaś całkiem przemoczoną bluzkę, do suchej nitki.

– Kiedy zaczynałeś służbę w policji, też miałeś opory przed korzystaniem z broni?

– Skądże. Stykałem się z bronią od dzieciństwa. W podstawówce miałem wiatrówkę, często chodziłem na polowania z ojcem lub wujem Waltem. Przypuszczam, że odziedziczyłem zakorzeniony pogląd, iż broń palna jest jednym z wielu narzędzi niezbędnych do życia.

– Czy gdybym chciała nadal pracować dla Vinniego, to według ciebie powinnam chodzić uzbrojona?

– To zależy od rodzaju sprawy, nad którą pracujesz. Jeśli tylko prowadzisz rozpoznanie czy zbierasz informacje, to broń ci niepotrzebna. Jeśli zaś wyruszasz w pościg za jakimś czubkiem, to raczej powinnaś ją zabrać. Masz pistolet?

– Rewolwer, Smith amp; Wesson, kalibru 9,65 milimetra. „Leśnik” udzielił mi dziesięciominutowej instrukcji na temat korzystania z niego, lecz nadal nie umiem się przełamać. Nie miałbyś ochoty dać mi paru lekcji na strzelnicy?

– Mówisz poważnie?

– Jak najzupełniej.

Skinął głową.

– Słyszałem też o telefonach, które odbierałaś w ciągu nocy.

– Coś się wyjaśniło?

– Dyżurny wysłał patrol pod ten adres, ale gdy chłopcy przyjechali, Ramirez był w domu sam. Mówił, że wcale do ciebie nie dzwonił. Ta kobieta się nie zgłosiła. Mimo wszystko możesz złożyć skargę o naprzykrzanie się przez telefon.

– Pomyślę nad tym.

Umówiłam się z nim i ciągle dysząc ciężko, podreptałam schodami na górę. Zaraz po wejściu do mieszkania zapasowym kablem podłączyłam telefon i uruchomiłam automatyczną sekretarkę, włożywszy do niej świeżą kasetę. Następnie poszłam pod prysznic. Była już niedziela. Vinnie dał mi tylko tydzień, który właśnie dobiegał końca, lecz niewiele się tym przejmowałam. Gdyby nawet przekazał dokumenty sprawy komuś innemu, i tak bym nie zrezygnowała z poszukiwania Morelliego. Sytuacja odmieniłaby się dopiero wtedy, gdyby inny agent odstawił Joego do aresztu, postanowiłam jednak do tego czasu deptać mu po piętach.

Gazarra zgodził się spotkać ze mną na strzelnicy na tyłach sklepu Sunny po zakończeniu służby, o czwartej po południu. Miałam więc mnóstwo czasu na poszukiwania. Zaczęłam od okrążenia domu, w którym mieszkała matka Joego. Później sprawdziłam adresy bliższych i dalszych krewnych, powoli przejechałam też ulicą wzdłuż jego domu. Zwróciłam uwagę, że moja nova ciągle stoi na parkingu. Następnie zrobiłam kilka rund ulicami Starka oraz Polk. Nie dostrzegłam nigdzie ani furgonetki, ani też niczego, co by wskazywało na bliską obecność Morelliego.

W końcu zajechałam przed budynek, w którym popełniono zbrodnię, objechałam róg i skręciłam na tyły. Po tej stronie ciągnęła się wąska, zaniedbana, pełna dziur alejka dojazdowa. Nie stał przy niej żaden samochód. Z domu wychodziły na alejkę tylko jedne drzwi. Po jej przeciwnej stronie ciągnął się szereg domków jednorodzinnych.

Zaparkowałam jeepa tuż przy ścianie bloku, zostawiwszy tylko tyle miejsca, by drugi pojazd mógł się jeszcze przecisnąć alejką. Wysiadłam i zadarłam głowę, usiłując zlokalizować na pierwszym piętrze okna mieszkania Carmen Sanchez. Natychmiast mnie uderzył widok dwóch ziejących mrocznymi jamami, silnie okopconych otworów okiennych. Pojęłam błyskawicznie, że pożar strawił mieszkanie pani Santiago.

Drzwi prowadzące na tyły domu były otwarte na oścież, w powietrzu wisiał kwaśny odór spalenizny. Usłyszałam jakieś hałasy wskazujące na to, że ktoś pracuje w ciasnym korytarzyku wiodącym do głównego holu budynku.

Omijając ciemne kałuże pokrytej sadzą wody, podeszłam do wyjścia. Stojący tuż za drzwiami śniady wąsaty mężczyzna obejrzał się na mnie, obrzucił spojrzeniem czerwonego jeepa i wskazując ruchem głowy w głąb budynku, rzekł ostro:

– Tu nie wolno parkować.

Podałam mu swoją wizytówkę.

– Szukam Joego Morelliego. Jest ścigany za niestawienie się w sądzie na rozprawie wstępnej.

– Kiedy widziałem go po raz ostatni, leżał nieprzytomny na korytarzu.

– Był pan świadkiem zabójstwa?

– Nie. Poszedłem tam dopiero wtedy, gdy zjawiła się policja. Mieszkam na poddaszu, gdzie nie dociera zbyt wiele odgłosów.

Jeszcze raz spojrzałam na osmalone otwory okienne.

– Co się stało?

– Spaliło się mieszkanie pani Santiago. W piątek, a raczej już w sobotę, gdyż była druga w nocy. Dzięki Bogu, że nikogo nie było w środku, pani Santiago nocowała wówczas u córki, opiekowała się swoją wnuczką. Zwykle to córka przywozi dzieciaka tutaj, ale w piątek na szczęście było inaczej.

– Wiadomo już, z jakiego powodu wybuchł pożar?

– Mogło być tysiąc różnych przyczyn. W tym budynku nie wszystkie instalacje są w należytym stanie. Może gdzie indziej bywa gorzej, ale sama pani widzi, że blok nie jest nowy.

Osłaniając oczy dłonią, jeszcze raz spojrzałam w górę i zaczęłam się zastanawiać, czy trudno byłoby wrzucić jakiś ładunek zapalający przez otwarte okno sypialni. Zapewne dla kogoś wprawnego nie przedstawiało to większych trudności. A przecież o drugiej w nocy pożar wywołany w sypialni zagraconego mieszkania musiał wywołać katastrofalne skutki. Gdyby Santiago znajdowała się w środku, pewnie nie miałaby szans wyjść z tego z życiem. Z tej strony nie było ani balkonów, ani też drabiny pożarowej. Z całego budynku można się było ewakuować tylko jedną drogą: klatką schodową do głównego wyjścia. Niemniej wszystko wskazywało na to, że w dniu zabójstwa ani Carmen Sanchez, ani tajemniczy świadek nie wyszli z bloku na parking od frontu.

Odwróciłam się na pięcie i powiodłam wzrokiem po oknach stojących naprzeciwko domków jednorodzinnych. Nie byłoby źle porozmawiać z ich mieszkańcami, pomyślałam. Wróciłam więc do jeepa, objechałam z powrotem bloki zaparkowałam wóz w sąsiedniej przecznicy. Zaczęłam kolejno pukać do drzwi, zadawać pytania i pokazywać zdjęcie Morelliego, ale wszędzie otrzymywałam podobne odpowiedzi. Nikt nie rozpoznawał mężczyzny z fotografii i nikt nie zauważył niczego podejrzanego – zarówno tej nocy, kiedy popełniono zbrodnię, jak i przedwczoraj, gdy wybuchł pożar.

Dotarłam wreszcie do drzwi domku stojącego dokładnie na wprost okien mieszkania Carmen Sanchez. Otworzył mi przygarbiony staruszek uzbrojony w masywny kij baseballowy. Miał wielkie wory pod oczami, długi haczykowaty nos i odstające uszy tej wielkości, że pewnie bał się wychodzić z domu podczas silniejszego wiatru.

– Trenuje pan odbicia? – spytałam zaczepnie.

– Nigdy za wiele ostrożności.

Przedstawiłam się i zapytałam, czy nie widział Morelliego.

– Nie. W ogóle go nie znam. Poza tym mam ciekawsze zajęcia, niż gapienie się przez okno na sąsiedni budynek. Zresztą tego wieczoru, kiedy popełniono zbrodnię, i tak bym niczego nie zauważył. Było całkiem ciemno. A ja nie mam już najlepszych oczu.

– Przecież wzdłuż uliczki stoją latarnie – zagadnęłam. – Moim zdaniem na tyłach budynku powinno być dosyć widno.

– Tamtej nocy latarnie się nie paliły. Mówiłem już o tym gliniarzom, którzy rozpytywali w sąsiedztwie. Te cholerne latarnie rzadko kiedy się palą. Łobuzy strzelają do nich z procy i tłuką żarówki. Dobrze pamiętam, że wtedy też się nie świeciły, bo wyglądałem, zaciekawiony panującym tam zgiełkiem. Nie można było oglądać telewizji przez to wycie syren wozów patrolowych i karetki. Po raz pierwszy wyjrzałem, kiedy tuż pod moim oknem stanęła wielka ciężarówka z naczepą chłodniczą… jakby robili tu dostawę do sklepu. A ten łobuz zaparkował dokładnie na wprost moich okien. Mówię pani, że czasy zmieniają się na coraz gorsze. Nikt nikogo nie szanuje. Kierowcy często zostawiają ciężarówki i furgonetki dostawcze w tej alejce i odwiedzają znajomych. Powinno się tego zabronić.

Współczująco pokiwałam głową. Przyszło mi na myśl, iż dobrze się składa, że mam rewolwer, bo gdybym ciągle miała do czynienia z takimi świrusami, na pewno strzeliłabym sobie w łeb.

Mężczyzna widocznie potraktował moje skinienie jako wyraz zachęty, gdyż z zapałem mówił dalej:

– Wkrótce potem zjawił się drugi samochód, niewiele mniejszy, ale tym razem był to furgon policyjny. Gliniarze również stanęli pod moim oknem i nie wyłączyli silnika. Chyba mają zbyt duże rezerwy paliwa.

– I jeszcze wtedy nie zaczął pan podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego?

– Już mówiłem, że było całkiem ciemno. Po ścianie tamtego budynku mógłby się wspinać choćby i King Kong, a ja i tak bym go nie dostrzegł.

Podziękowałam mu i wróciłam do jeepa. Dochodziło południe i zrobiło się nadzwyczaj parno. Pojechałam do baru mego kuzyna, Rooniego, kupiłam dobrze schłodzone opakowanie sześciu butelek piwa i skierowałam się z powrotem na ulicę Starka.

Lula i Jackie, jak poprzednio, wytrwale strzegły swego posterunku na skrzyżowaniu. Było spocone i wymęczone upałem, lecz mimo to ochoczo nagabywały przechodzących tamtędy mężczyzn, niedwuznacznymi gestami zachęcając do korzystania z ich usług. Zaparkowałam w pobliżu, wysiadłam, ostentacyjnie postawiłam opakowanie pokrytych rosą butelek na masce auta, odkapslowałam jedną z nich i zaczęłam pić.

Lula zerknęła na mnie łakomym wzrokiem.

– Czyżbyś postanowiła tym piwem nas odciągnąć z naszego skrzyżowania?

Uśmiechnęłam się. Na swój sposób polubiłam te dziewczyny.

– Pomyślałam, że pewnie chce wam się pić.

– Do diabła. Usycham z pragnienia. – Lula podeszła szybko, wzięła ode mnie butelkę i zaczęła pić łapczywie. – Sama nie wiem, po cholerę marnuję czas na ulicy. Nikt nie ma ochoty się pieprzyć w taki upał.

Jackie także podeszła.

– Nie powinnaś tego robić – mruknęła ostrzegawczo. – Twój chłop się wścieknie.

– Mam go w dupie. Stary, obleśny sutener. Widziałaś kiedyś, żeby stał tak jak my w pełnym słońcu na ulicy?

– Nie słyszałyście nic o Morellim? – zagadnęłam. – Nie wydarzyło się tu nic podejrzanego?

– Nie widziałam go – odparła Lula. – Ani tej niebieskiej furgonetki.

– A może słyszałyście coś o Carmen?

– Niby co?

– Nie pojawiła się w tej okolicy?

Lula miała na sobie nadzwyczaj obcisły stanik, z którego piersi dosłownie jej wypływały. Z wyrazem ulgi na twarzy przeciągnęła zimną butelką po swoim dekolcie. Przyszło mi do głowy, że to na nic; do schłodzenia tak obfitego biustu potrzeba by całego kontenera suchego lodu.

– Nie, nic nie słyszałam o Carmen.

Nagle coś mi zaświtało.

– Czy ona często spędzała czas w towarzystwie Ramireza?

– Wcześniej czy później każda na niego trafia.

– I ty również się z nim zadajesz?

– Nie. On ćwiczy swoje magiczne sztuczki tylko na młodych, niedoświadczonych dzierlatkach.

– A gdyby chciał się z tobą zabawić, poszłabyś z nim?

– Złotko, czy myślisz, że można Ramirezowi czegokolwiek odmówić?

– Słyszałam, że on maltretuje kobiety.

– Mnóstwo facetów wyżywa się na kobietach – wtrąciła Jackie. – Czasami po prostu muszą sobie ulżyć.

– A niekiedy im odbija – odparłam. – Można trafić na zupełnego pomyleńca. Właśnie słyszałam, że Ramirez jest stuknięty.

Lula podejrzliwie zerknęła na okna sali gimnastycznej na pierwszym piętrze budynku po przeciwnej stronie ulicy.

– To prawda – mruknęła. – Niezły z niego szajbus. Przeraża mnie. Jedna z moich przyjaciółek zgodziła się pójść do niego i ostro ją pokaleczył.

– Pokaleczył? Nożem?

– Nie, stłuczoną butelką od piwa. Odtłukuje samą szyjkę, a potem… No wiesz, robi to ostrym szkłem.

Zimno mi się zrobiło, wręcz doznałam chwilowego zawrotu głowy.

– Skąd wiesz, że Ramirez wyprawia takie rzeczy?

– Słyszy się to i owo.

– Ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie – wtrąciła Jackie. – Powinni trzymać gęby na kłódkę. Jeśli usłyszy o tym ktoś obcy, można mieć poważne kłopoty. Ale ludzie sami są sobie winni, powinni się najpierw zastanowić, nim zaczną rozpowiadać takie plotki. Ty też trzymaj się od tego z daleka. Ja nie mam zamiaru tego wysłuchiwać. Ani mi się śni. Wracam na skrzyżowanie. Kiedy się sama przekonasz, co jest dla ciebie dobre, także zastosujesz podobną metodę.

– Chrzanisz. Ja aż za dobrze wiem, co jest dla mnie dobre, a mimo to muszę stać jak kołek pod latarnią, prawda? – burknęła Lula, oddalając się za przyjaciółką.

– Uważaj na siebie – rzuciłam za nią.

– Ktoś taki jak ja nie musi specjalnie na siebie uważać – odparła. – Nie dam sobie jeździć po głowie. Wszyscy wiedzą, że z Lulą lepiej nie zadzierać.

Wstawiłam resztę piwa na siedzenie, usiadłam za kierownicą i zatrzasnęłam drzwi. Uruchomiłam silnik, włączyłam nawiewnicę na pełną moc i tak ustawiłam wszystkie wyloty, by strumienie chłodnego powietrza biły mi prosto w twarz.

– Ruszaj, Stephanie – mruknęłam do siebie. – Weź się w garść.

Ale nie było to takie proste. Serce waliło mi jak młotem, przerażenie ściskało za gardło. Zrobiło mi się strasznie żal tej dziewczyny, której nawet nie znałam, a która musiała strasznie wycierpieć. Miałam ochotę uciekać jak najdalej od ulicy Starka i już nigdy się nie pojawiać w tej okolicy. Nawet nie chciałam znać dalszych szczegółów, pragnęłam się uwolnić od tego przemożnego strachu dopadającego mnie w najmniej oczekiwanych chwilach. Zacisnęłam kurczowo palce na kierownicy, pochyliłam głowę i spojrzałam na okna pierwszego piętra najbliższej kamienicy, gdzie mieściła się sala treningowa. Coraz silniejszym strachem napawała mnie myśl, że nikt dotąd nie odważył się zaskarżyć Ramireza, przez co ten łajdak mógł ciągle maltretować kolejne dziewczyny.

Rozwścieczona, wyskoczyłam z samochodu, zatrzasnęłam za sobą drzwi i poszłam szybko w kierunku wejścia do sąsiedniego budynku, w którym znajdowało się biuro Alphy. Wbiegłam na górę, przeskakując po dwa schodki naraz. Jak burza przemknęłam przez sekretariat i wpadłam do gabinetu menadżera z takim impetem, że drzwi z hukiem odbiły się od ściany.

Alpha podskoczył na krześle.

Podeszłam do jego biurka, oparłam się dłońmi o jego krawędź i pochyliwszy się nisko, rzuciłam mu prosto w twarz:

– Dziś w nocy dzwonił do mnie pański bokser. Wyżywał się na jakiejś dziewczynie i chciał, żebym wszystko słyszała przez telefon. Wiem, że był już kilkakrotnie oskarżony o brutalny gwałt, wiem także, iż lubuje się w maltretowaniu kobiet. Nie mam pojęcia, jakim sposobem udawało mu się dotąd uniknąć aresztowania, ale proszę przyjąć do wiadomości, że wyczerpał swój limit szczęścia. Albo go pan powstrzyma, albo ja to zrobię. Pójdę na policję, przedstawię całą sprawę dziennikarzom, powiadomię bokserską komisję dyscyplinarną.

– Proszę tego nie robić, ja się wszystkim zajmę. Przysięgam, że go powstrzymam. Zaciągnę go do psychiatry.

– I to jeszcze dzisiaj!

– Tak, dzisiaj. Obiecuję, że zrobię wszystko, aby mu pomóc.

Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo, ale nie miałam nic więcej do powiedzenia. Zrobiłam zwrot na pięcie i wyszłam stamtąd równie szybko, jak weszłam. Na schodach zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów, żeby móc przejść przez ulicę z udawanym spokojem, gdyż byłam spięta do granic wytrzymałości. Uruchomiłam silnik i starając się trzymać nerwy na wodzy, pojechałam w stronę śródmieścia.

Było jeszcze dość wcześnie, ale straciłam wszelką ochotę do dalszych poszukiwań. Samochód jak gdyby sam kierował się w stronę mego domu i zanim się obejrzałam, wjechałam już na parking. Zamknęłam wóz, weszłam schodami na górę, podreptałam do sypialni i rzuciłam się na wznak na łóżko.

Obudziłam się o trzeciej w znacznie lepszym nastroju. Podczas snu mój umysł widocznie gorączkowo pracował i zdołał znaleźć jakieś zakamarki, w których upchnął tę kolejną porcję przygnębiających wrażeń. Co prawda, wciąż jeszcze tkwiły w mej świadomości, lecz nie były już tak natarczywe i nie przyprawiały o zawroty głowy.

Zrobiłam sobie kanapkę z masłem orzechowym i dżemem, odkroiłam kęs dla Rexa, a jedząc połączyłam się telefonicznie z domowym aparatem Morelliego i przesłałam kod, nakazujący automatycznej sekretarce odtworzyć nagrane rozmowy.

Najpierw wysłuchałam oferty zakładu fotograficznego, który obiecywał Morelliemu osiem zdjęć za cenę dwóch, jeśli tylko zgodzi się pozować. Później dzwonił ktoś, kto stanowczo chciał sprzedać Joemu jakieś żarówki. Wreszcie wiadomość zostawiła Charlene, czyniąc parę nieprzyzwoitych propozycji, przy czym dyszała ciężko, potem zaś albo przeżyła wyjątkowy orgazm, albo niechcący nadepnęła kotu na ogon. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że zagrała taśmę do końca, toteż nie zostały zarejestrowane żadne inne telefony. Zresztą to mi i tak wystarczyło, niezbyt miałam ochotę wysłuchiwać czegoś więcej.

Sprzątałam w kuchni, kiedy zadzwonił telefon. Natychmiast włączyła się automatyczna sekretarka.

– Słyszysz mnie, Stephanie? Jesteś w domu? Widziałem dzisiaj, jak ucinasz sobie pogawędkę z Lula i Jackie. Popijałyście razem piwo. To mi się nie podoba, Stephanie. Dostaję mdłości. Mam wrażenie, że lubisz te dziwki bardziej ode mnie. A zarazem ogarnia mnie wściekłość, bo nie chcesz tego, co mistrz ma ci do zaoferowania. Może wyślę ci prezent, Stephanie. Postaram się, aby dostarczono go pod twoje drzwi, kiedy będziesz spała. Podoba ci się ten pomysł? Wszystkie kobiety uwielbiają prezenty, a zwłaszcza takie, jakie rozdaje mistrz. Niech to będzie niespodzianka, Stephanie. Coś przeznaczonego wyłącznie dla ciebie.

Przetrawiając jeszcze te słowa, które padły z głośnika, pospiesznie sprawdziłam, czy mam w torebce nabity rewolwer oraz zapasową amunicję. Błyskawicznie wybiegłam z domu. Zajechałam pod sklep Sunny dokładnie o czwartej i zaczekałam na parkingu, aż zjawi się Eddie. Przyjechał kwadrans później.

Był już bez munduru, ale nosił swój prywatny rewolwer w kaburae przy pasie.

– A gdzie twoja broń? – zapytał.

Bez słowa poklepałam torebkę.

– Czyżbyś nosiła ją stale przy sobie? W New Jersey to poważne wykroczenie.

– Mam pozwolenie.

– Pokaż.

Wyjęłam z portfelika stosowny dokument.

– Ale to jest pozwolenie na posiadanie broni, a nie na jej noszenie podczas wykonywania obowiązków służbowych – zauważył Eddie.

– „Leśnik” mówił, że to mi wystarczy.

– I ma zamiar ci zawsze towarzyszyć, kiedy będziesz kogokolwiek poszukiwała?

– No cóż, wydaje mi się, że on dość luźno interpretuje niektóre przepisy prawa. Więc jak, aresztujesz mnie?

– Nie, ale takie wykroczenie będzie cię trochę kosztowało.

– Wypiszesz mandat na dychę?

– Dychę to możesz zapłacić za parkowanie w niewłaściwym miejscu. Mnie zaś jesteś winna duże piwo i pizzę.

Musieliśmy przejść przez sklep, chcąc skorzystać ze strzelnicy na zapleczu. Eddie uiścił konieczne opłaty i kupił pudełko nabojów. Poszłam w jego ślady. Wybudowana na tyłach strzelnica miała wielkość niedużej sali bilardowej. Mieściło się tam siedem stanowisk pooddzielanych przepierzeniami sięgającymi do piersi. Dowiedziałam się, że odległość między pulpitem strzeleckim a tarczą, która przedstawiała zarys ludzkiej sylwetki uciętej na wysokości kolan, z namalowanymi koncentrycznymi kołami w okolicy serca, to dystans. Pierwsza reguła zachowania na strzelnicy głosiła, aby pod żadnym pozorem nie kierować broni w stronę człowieka zajmującego sąsiednie stanowisko.

– W porządku, zacznijmy od samego początku – rzekł Gazarra. – Twój rewolwer to Smith amp; Wesson, model specjalny kalibru 9,65 milimetra. To broń pięciostrzałowa, przez co zaliczana jest do kategorii małych rewolwerów. Widzę, że masz naboje z pociskami o miękkim płaszczu, których głównym zadaniem jest wywołanie u postrzelonego maksimum bólu oraz cierpienia. Jeśli popchniesz kciukiem do przodu ten mały zameczek, otworzysz bębenek i będziesz mogła wtedy nabić broń. Do każdego cylindra włóż jeden nabój i zatrzaśnij bębenek z powrotem. Nigdy nie rób tego, trzymając palec na spuście. Człowiek przestraszony lub zaskoczony odruchowo zgina palce i bardzo łatwo mogłabyś się wtedy sama postrzelić. Najlepiej trzymaj palec wskazujący wyprostowany i ułożony wzdłuż komory rewolweru, a połóż go na spuście dopiero wtedy, kiedy będziesz gotowa do strzelania. Dzisiaj pokażę ci podstawową pozycję strzelecką. Rozstaw lekko stopy, na szerokość ramion, stań pewnie na piętach, chwyć kolbę obiema dłońmi, układając lewy kciuk na prawym, i wyprostuj ręce. Popatrz na tarczę, powoli unieś broń i wymierz ją do celu. Na czubku lufy znajduje się muszka, a u jej nasady szczelina. Musisz tak wymierzyć, by środek celu znajdował się dokładnie na linii muszki i szczeliny. Strzelać z rewolweru można na dwa sposoby, albo tylko naciskając spust, albo naciskając go i jednocześnie odciągając kurek, wtedy jest lżej.

Kolejno demonstrował mi wszystkie czynności, robiąc to powoli, aby rewolwer nie wypalił. Wreszcie otworzył bębenek, wysypał naboje na pulpit, położył broń obok nich i cofnął się o krok.

– Masz jakieś pytania?

– Nie. Przynajmniej na razie.

Wręczył mi ochraniacze na uszy.

– No to do dzieła.

Pierwszy strzał oddałam tylko naciskając spust i pocisk trafił w koncentryczne koła na tarczy. Opróżniłam w ten sposób cały bębenek, ponownie naładowałam rewolwer i spróbowałam strzelać, odciągając kciukiem kurek. Przy tej metodzie było mi nieco trudniej utrzymać broń w prostej linii, lecz i tak pociski trafiały w tarczę.

W ciągu pół godziny zużyłam cały swój zapas amunicji, a strzelanie wychodziło mi coraz gorzej, gdyż rozbolały mnie mięśnie rąk. Kiedy jeszcze korzystałam z sali gimnastycznej, zazwyczaj stosowałam ćwiczenia na mięśnie brzucha i nóg, ponieważ chciałam zahamować odkładanie się tłuszczu na udach oraz biodrach. Teraz, na strzelnicy, tamte ćwiczenia na nic mi się nie przydawały, gdyż mięśnie górnych partii ciała miałam wyraźnie słabiej rozwinięte.

Eddie wcisnął guzik i tarcza podjechała do stanowiska.

– Całkiem nieźle, kowboju.

– Zdecydowanie łatwiej mi się strzela, gdy tylko naciskam spust.

– To pewnie dlatego, że jesteś kobietą.

– Masz czelność mówić takie rzeczy, kiedy stoję przed tobą z rewolwerem w ręku?

Przed wyjściem ze sklepu kupiłam nową paczkę amunicji i wraz z bronią wrzuciłam ją do torebki. Przyszło mi do głowy, że skoro od paru dni jeżdżę kradzionym samochodem, to chyba nie ma się co przejmować groźbą oskarżenia o noszenie rewolweru bez specjalnego zezwolenia.

– I co? Zasłużyłem na tę pizzę? – zapytał Eddie.

– A Shirley?

– Jest na przyjęciu dobroczynnym.

– Z dziećmi?

– Nie, odwiozła je do teściowej.

– I chcesz zrezygnować z diety?

– Czyżbyś próbowała się wykręcić sianem?

– Jestem w sytuacji bezdomnej staruszki żebrzącej na peronie dworca. Moje zasoby gotówkowe wynoszą dwanaście dolarów i trzydzieści trzy centy.

– W takim razie ja ci postawię pizzę.

– Dobra. Zresztą chciałabym z tobą pogadać, mam kłopoty.

Dziesięć minut później zajęliśmy miejsca w pizzerii Pina. W śródmieściu jest kilka włoskich restauracji, ale Pino serwuje najlepszą pizzę. Co prawda, słyszałam, że nocami po zapleczu lokalu grasują karaluchy wielkości dobrze spasionych kotów, ale nigdy mnie to nie zniechęciło do odwiedzania tej znakomitej pizzerii. Ciasto było tu zawsze chrupiące z zewnątrz i puszyste w środku, sosy wyśmienite, domowej roboty, a przyprawy tak dobrane, że jakimś magicznym sposobem natychmiast usuwały z człowieka wszelkie ślady zmęczenia. Z salą jadalną sąsiadował niewielki bar, ulubione miejsce spotkań gliniarzy schodzących ze służby. O tej porze jednak kolejkę w barze tworzyli głównie ludzie kupujący pizzę na wynos.

Zajęliśmy miejsca na sali, zamówiliśmy pizzę i poprosiliśmy o dwa piwa. Stolik zakrywała cerata w biało-czerwoną szachownicę, na środku stały dwa słoiczki, jeden z mieloną papryką, drugi z tartym parmezanem. Ściany lokalu były wyłożone grubo polakierowanymi panelami boazeryjnymi, nad nimi ciągnęły się szeregi oprawionych w ramki fotografii znanych obywateli włoskiego pochodzenia. Do nielicznych wyjątków należały zdjęcia Franka Sinatry oraz Benito Ramireza.

– Co to za kłopoty? – spytał Gazarra.

– Dwa. Pierwszym moim problemem jest Joe Morelli. Spotkałam go już czterokrotnie od czasu, kiedy podjęłam się wykonać zlecenie dla Vinniego, i ani razu nie zdołałam zrobić nic w celu obezwładnienia go i odstawienia do aresztu.

– Boisz się go?

– Nie, ale odczuwam lęk przed korzystaniem z rewolweru.

– Więc zrób to kobiecym sposobem, użyj gazu i potem nałóż mu kajdanki.

Łatwo powiedzieć, pomyślałam. Jak można użyć gazu obezwładniającego wobec mężczyzny, który ci wpycha język do ust?

– Zamierzałam tak postąpić, ale za każdym razem Joe okazywał się szybszy ode mnie.

– Chcesz mojej rady? Daj sobie spokój z Morellim. Jesteś nowicjuszką, a on zawodowcem, ma za sobą kilka lat służby w policji. Powszechnie uważa się go za spryciarza, na pewno nie jest taki, jak pospolici przestępcy.

– Tak się składa, że nie mogę zrezygnować z tego zlecenia. Czy mógłbyś sprawdzić, do kogo należy ten samochód? – Pospiesznie zapisałam na serwetce numer rejestracyjny niebieskiej furgonetki. – Może to coś wyjaśni. Chciałabym też wiedzieć, czy Carmen Sanchez miała samochód, a jeśli tak, to czy nie został odstawiony na parking policyjny.

Upiłam spory łyk piwa i rozsiadłam się wygodnie. Nawet nie spostrzegłam, kiedy sala się zapełniła. Otaczał nas gwar rozmów. Wszystkie stoliki były zajęte, w wejściu stała nawet grupka oczekujących na wolne miejsca. W taki upał nikomu się nie chciało gotować w domu.

– A jaki jest ten drugi problem? – spytał Eddie.

– Najpierw musisz mi obiecać, że nikomu o tym nie powiesz.

– Jezu. Zaszłaś w ciążę?

Spojrzałam na niego, unosząc wysoko brwi.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

Zrobił głupią minę.

– Nie wiem, tak jakoś skojarzyłem. Shirley ciągle mnie tym straszy.

Gazarra doczekał się już czwórki dzieci, najstarsze miało dziewięć lat, najmłodsze dopiero roczek. Shirley rodziła samych chłopców, a co jeden zapowiadał się na większego urwisa.

– Nie, nie jestem w ciąży. Chodzi o Ramireza.

Pokrótce opowiedziałam mu o wszystkim.

– Powinnaś złożyć na niego oficjalną skargę – rzekł Eddie. – Dlaczego nie zawiadomiłaś policji od razu po tym, jak cię napadł na sali treningowej?

– Czy „Leśnik” w takiej sytuacji złożyłby meldunek?

– Ty nie jesteś „Leśnikiem”.

– Owszem, ale chyba rozumiesz, do czego zmierzam.

– Więc po co mi o tym opowiedziałaś?

– Po to, żebyś wiedział, od czego zacząć dochodzenie, gdybym nagle zniknęła.

– Matko Boska – syknął. – Jeśli sądzisz, że Ramirez jest aż tak groźny, to zwróć się do policji o ochronę.

– Nie mam zaufania do policyjnej ochrony. Poza tym jakie argumenty przedstawiłabym w sądzie? Ze Ramirez obiecał mi przysłać jakiś prezent? Obejrzyj się tylko. Co tam widzisz, na ścianie?

Eddie zerknął przez ramię i westchnął ciężko.

– No tak, fotografia Ramireza wisi między zdjęciami Franka Sinatry i Papieża.

– Nie podejrzewam, aby spotkało mnie coś złego. Po prostu musiałam się przed kimś wygadać.

– W takim razie umówmy się, że jeśli jeszcze będzie ci się naprzykrzał, natychmiast dasz mi znać.

Skinęłam głową.

– A kiedy będziesz sama w domu, zawsze trzymaj pod ręką nabity rewolwer – ciągnął Gazarra. – Nie bałabyś się go użyć przeciwko Ramirezowi, gdybyś została do tego zmuszona?

– Sama nie wiem. Raczej nie.

– Zmienili mi rozkład patroli, będę teraz pełnił służby w ciągu dnia, ale możemy się spotykać na strzelnicy za sklepem Sunny codziennie o wpół do piątej. Biorę na siebie koszty amunicji i opłaty. Jedyny sposób na pokonanie lęku przed bronią palną to jak najczęstsze ćwiczenia w strzelaniu.

Загрузка...