Rozdział 6

Przed domem, w którym mieszkam, ciągnie się tylko szeroki chodnik. Parking umieszczono na tyłach. Nie jest to nic specjalnego, zwyczajny prostokątny plac wylany asfaltem i podzielony na miejsca postojowe. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby je przypisać poszczególnym lokalom, w związku z czym obowiązuje tam prosta reguła: kto pierwszy, ten lepszy. Zazwyczaj najlepsze miejsca parkingowe są zajęte. Obok uliczki dojazdowej stoją trzy wielkie pojemniki, jeden na odpadki, dwa pozostałe na surowce wtórne. Ten dowód dbałości o środowisko naturalne nieco szpeci otoczenie budynku. Tylne wejście jest ocienione wysokim żywopłotem z wybujałych azalii, ciągnącym się niemal przez całą długość domu. Azalie wyglądają wspaniale wiosną, kiedy są obsypane różowymi kwiatami, a także zimą, gdy pokryje je warstewka szronu skrzącego się niczym miriady gwiazd. W pozostałych porach roku są po prostu lepsze niż nic.

Wybrałam dobrze oświetlone miejsce w środkowej części placu, żeby łatwiej zauważyć Morelliego, gdyby rzeczywiście się zjawił, aby odebrać swój samochód. Zresztą nie miałam dużego wyboru, większość miejsc parkingowych była zajęta. Przeważająca część mieszkańców tego budynku to ludzie starsi, którzy nie lubią przebywać poza domem po zmroku. Około dziewiątej wieczorem na placu nie ma już ani jednego wolnego miejsca, a prawie wszystkie okna rozjaśnia blask włączonych telewizorów.

Rozejrzałam się uważnie, wypatrując Morelliego, a następnie otworzyłam maskę auta i zdjęłam głowicę rozdzielacza z urządzenia zapłonowego. Stosowałam tę metodę pracując w New Jersey, chyba tylko dzięki niej uchroniłam się przed kradzieżą samochodu. Każdy, kto na dłużej zostawia auto na parkingu lotniska w Newark, musi się nauczyć zdejmować głowicę rozdzielacza. To jedyny sposób, aby zyskać pewność, że samochód wciąż będzie stał na placu, kiedy przyleci się z powrotem.

Nie muszę ukrywać, że w wyobraźni widziałam już Morelliego, który nie mogąc uruchomić auta, zagląda pod maskę, umożliwiając mi w ten sposób skorzystanie z gazu paraliżującego. Spokojnie poszłam w kierunku tylnego wejścia do budynku, po czym ukryłam się za żywopłotem z azalii, próbując opanować szybsze bicie serca.

Rozłożyłam na ziemi gazetę i usiadłam na niej, żeby nie zabrudzić garsonki. Miałam ochotę się przebrać, lecz wolałam nie ryzykować, że Joe zjawi się wtedy, kiedy będę na górze. Za żywopłotem leżała sterta grubych wiórów sosnowych, dokoła walały się przeróżne śmieci. Gdybym była dzieckiem, zapewne bym uznała, że to i tak doskonała kryjówka. Ale wyrosłam już z tego okresu i zwracałam uwagę na wiele rzeczy, które kiedyś wcale mi nie przeszkadzały. Uderzyło mnie, że te azalie od tyłu wcale nie wyglądają tak ładnie, jak od strony parkingu.

Po chwili na plac wjechał duży chrysler i wysiadł z niego starszy, siwowłosy mężczyzna. Rozpoznałam jednego z sąsiadów, chociaż nie wiedziałam nawet, jak się nazywa. Powoli dotarł do tylnego wejścia i zniknął wewnątrz budynku. Chyba mnie nie zauważył, w każdym razie nie wrzasnął: „Ratunku! Za żywopłotem ukrywa się jakaś stuknięta baba!” Zaczęłam więc nabierać przeświadczenia, że dobrze wybrałam punkt obserwacyjny.

Po jakimś czasie spojrzałam na zegarek, była za kwadrans dziesiąta. Próżne wyczekiwanie zaczynało mi już doskwierać. Byłam głodna, zmęczona i zesztywniała od siedzenia na ziemi. Dobrze wiem, że są ludzie, którzy w takiej sytuacji całkowicie zajęliby się własnymi myślami, zaczęli układać listę najważniejszych spraw do załatwienia czy chociażby oddali się marzeniom. Ale mnie takie bezczynne siedzenie jedynie ogłupiało. Jakbym się zapadała w czarną dziurę albo znajdowała poza czasem.

O jedenastej ciągle czatowałam za azaliami. Nogi mnie już bolały i musiałam skorzystać z toalety. Ale jakimś sposobem zmusiłam się, by pozostać w ukryciu jeszcze przez półtorej godziny. Roztrząsałam w myślach sposoby działania, układałam plany. Wreszcie zaczęło padać. Wielkie, jakby rozleniwione krople deszczu w zwolnionym tempie odbijały się od liści krzewów, znaczyły ciemnymi plamkami cały teren przede mną i pobudzały do życia całą gamę różnorodnych zapachów, w mej świadomości kojarzących się z wonią zleżałego kurzu i gęstych sieci pajęczyn. Siedziałam oparta plecami o podmurówkę budynku, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Szeroki gzyms chronił mnie przed zmoknięciem, tylko z rzadka odczuwałam na skórze kropelki wilgoci.

Już po paru minutach deszcz zelżał, krople zrobiły się mniejsze i padały gęściej, ale za to zerwał się lekki wiatr. Strumyki wody jęły tworzyć drobne, ciemne kałuże, w których odbijały się iskierki ulicznych łatani. Obserwowałam cierpliwie, jak deszczówka ścieka leniwie po błyszczącej karoserii czerwonego jeepa.

To była wręcz wymarzona noc na to, żeby położyć się z książką do łóżka i zasłuchać w delikatny stukot kropel deszczu o parapet za oknem i metalową drabinkę pożarową. Za to strasznie paskudna na dalsze czatowanie w ukryciu za gęstym żywopłotem. Nasilający się wiatr zaczął miotać strugami deszczu i dość szybko przemoczyłam ubranie, a wilgotne włosy obkleiły mi całątwarz.

O pierwszej w nocy dygotałam już z zimna, czułam się koszmarnie. Byłam bliska zsikania się w majtki, miałam wszystkiego dosyć. Postanowiłam zrezygnować z dalszego czekania. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet Morelli się pokaże, w co zaczynałam poważnie wątpić, to i tak nie będę mogła nic zrobić. Zresztą nie miałam najmniejszej ochoty, żeby ujrzał mnie w takim stanie.

Zamierzałam już wyjść zza żywopłotu, kiedy na parking wjechał jakiś samochód i zatrzymał się w najdalszym końcu placu. Kierowca szybko wyłączył reflektory. Po chwili wysiadł i tuląc głowę w ramionach, ruszył pospiesznie w kierunku czerwonego jeepa. Ale nie był to Joe, lecz znowu „Krętacz”. Oparłam czoło na kolanach i zamknęłam oczy. Zrozumiałam nagle, jak bardzo byłam naiwna, sądząc, że Joe wpadnie w zastawioną przeze mnie pułapkę. Przecież ścigała go policja, nic więc dziwnego, że w ogóle nie miał zamiaru się pokazywać w pobliżu mojego domu. Przez chwilę gryzłam się z własnymi myślami, wreszcie postanowiłam, że następnym razem lepiej się zastanowię. Od początku powinnam była się postawić w sytuacji Morelliego. Czyż ja na jego miejscu odważyłabym się ujawnić tylko po to, aby odebrać swój samochód? Oczywiście, że nie. Odebrałam więc kolejną lekcję. Należało pamiętać o podstawowej zasadzie: za żadne skarby nie wolno lekceważyć przeciwnika. I jeszcze o jednej: trzeba myśleć w tych samych kategoriach co przestępca.

„Krętacz” otworzył drzwi auta swoim kluczem i wsunął się za kierownicę. Cicho zaszumiał rozrusznik. Po kilku minutach Morelli spróbował po raz drugi, także bez rezultatu. Wreszcie wysiadł i zajrzał pod maskę. Wiedziałam, że błyskawicznie odkryje mój podstęp. Nie trzeba fachowca, by zauważyć brak głowicy rozdzielacza. Rzeczywiście, po chwili „Krętacz” się wyprostował, zatrzasnął maskę i z wściekłością kopnął przednie koło jeepa. Wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo. Szybko wsiadł z powrotem do swego samochodu i wyjechał tyłem z parkingu.

Podniosłam się z ziemi, rozprostowałam kości i szybko podeszłam do tylnego wejścia budynku. Spódnica kleiła mi się do nóg, w pantoflach chlupała woda. Ta noc nieźle dała mi się we znaki, ale przecież mogło być gorzej. Na przykład Joe mógł poprosić matkę, żeby zabrała jego samochód.

Pusty korytarz wydawał mi się jeszcze bardziej obcy niż zazwyczaj. Podeszłam do windy i wcisnęłam guzik przywołania. Woda skapująca z krawędzi mojej spódnicy, z włosów i z czubka nosa poczęła tworzyć niewielką kałużę na szarych kafelkach posadzki. W budynku znajdują się dwie windy rozmieszczone naprzeciwko siebie. Nie słyszałam, żeby ktoś wylądował na dnie szybu czy też zginął w windzie na skutek zerwania się liny, zdawałam sobie jednak sprawę, że prawdopodobieństwo utknięcia między piętrami jest stosunkowo wysokie. Zwykle korzystałam ze schodów, lecz teraz postanowiłam masochistycznie ukarać się za własną głupotę i wjechać na górę windą. Wreszcie jasno oświetlona klatka stanęła przede mną. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Bez przeszkód dotarłam na pierwsze piętro i ruszyłam powoli korytarzem. Wygrzebałam z torebki klucze i wkroczyłam już do mieszkania, kiedy nagle przypomniałam sobie o głowicy rozdzielacza. Zostawiłam ją na ziemi, za żywopłotem azalii. Tylko przez chwilę świtała mi myśl o konieczności ponownego wyjścia na deszcz. Natychmiast stwierdziłam, że nic jej się nie stanie. Za żadne skarby nie zeszłabym teraz na dół.

Zamknęłam zasuwkę i stojąc wciąż na skrawku linoleum, którym umownie zaznaczyłam granice przedpokoju, pospiesznie zrzuciłam z siebie przemoczone ubrania. Pantofle były w opłakanym stanie, a spódnicę z tyłu wygniotłam w tak grube zakładki, jak krzykliwe tytuły z pierwszych stron brukowych gazet. Wszystkie ciuchy zgarnęłam nogą w bezładny stos i poszłam prosto do łazienki.

Odkręciłam gorącą wodę, szczelnie zaciągnęłam zasłonki pod prysznicem i wystawiłam plecy na ukłucia ostrych strumyków. Wmawiałam sobie, że ostatecznie i tak miałam udany dzień. W końcu odstawiłam jednego poszukiwanego. Wykonałam pierwsze zlecenie. Z samego rana mogłam zainkasować od Vinniego należne honorarium. Namydliłam się starannie i spłukałam, później wymyłam włosy. Wreszcie ustawiłam jeszcze silniejszy strumień, żeby zrobić sobie masaż wodny. Stałam pod prysznicem dość długo, mając nadzieję, że w ten sposób uwolnię się od zmęczenia i psychicznego napięcia. Rozważałam, że skoro już dwukrotnie Joe wykorzystał „Krętacza” do swoich celów, to może powinnam go zacząć śledzić. Najgorsze było to, że nie mogłam obserwować kilku osób równocześnie.

Nagle moją uwagę przykuło jakieś poruszenie za zasłonką, zauważalne mimo pokrywających ją wzorów i ściekającej piany. Serce podeszło mi do gardła. Byłam pewna, że ktoś jest w mojej łazience. Przerażenie mnie sparaliżowało. Zastygłam w bezruchu, w głowie miałam kompletną pustkę. Przypomniałam sobie nagle Ramireza i coś mnie ścisnęło w dołku. Ten łobuz mógł przecież wrócić. Jakimś sposobem namówił dozorcę, żeby dał mu klucz, albo wśliznął się chociażby przez okno. Bóg jeden raczył wiedzieć, do czego zdolni są tacy ludzie jak Ramirez.

Weszłam do łazienki z torebką, lecz zostawiłam ją na koszu na brudną bieliznę, poza moim zasięgiem.

Intruz jednym skokiem dopadł kabiny i szarpnął zasłonkę prysznica z taką silą, że potrzaskane plastikowe kółka mocujące z brzękiem rozsypały się po całej łazience. Wrzasnęłam i na oślep cisnęłam butelką szamponu, zapierając się plecami o ścianę.

Ale nie był to Ramirez, tylko Joe Morelli. W jednej garści trzymał zmiętą zasłonkę prysznica, drugą dłoń kurczowo zaciskał w pięść. Pośrodku czoła szybko nabiegał mu krwią duży siniak, co znaczyło, że mój rzut był jednak celny. Do tego stopnia Joe kipiał wściekłością, że od razu nabrałam podejrzeń, iż moja płeć wcale nie musi mnie uchronić od wylądowania w szpitalu ze złamanym nosem. Ale i we mnie zaczęła wzbierać furia, byłam gotowa stawić mu czoło. No bo za kogo ten łobuz się uważa, skoro śmiertelnie mnie przestraszył we własnym mieszkaniu i w dodatku całkowicie zniszczył zasłonkę od prysznica?

– Co ty wyrabiasz, do jasnej cholery?! – wrzasnęłam. – Nikt ci nie wyjaśnił, do czego służy dzwonek przy drzwiach? Jak się tu dostałeś?

– Zostawiłaś otwarte okno w sypialni.

– Przecież siedziała w nim druciana siatka.

– Też mi przeszkoda.

– Jeśli i ją zniszczyłeś, to zażądam pokrycia wszelkich strat. A ta zasłonka do prysznica? Wydaje ci się, że takie zasłonki rosną na drzewach?

Zdołałam się trochę opanować, ale wciąż jeszcze mówiłam głosem co najmniej o oktawę wyższym niż normalnie. W gruncie rzeczy nawet niezbyt zdawałam sobie sprawę z tego, co mówię. Moje myśli bezładnie się szamotały między paniką a wściekłością. Ogarniała mnie furia, że Morelli tak łatwo dostał się do mego mieszkania, a jednocześnie czułam rosnący strach, ponieważ stałam przed nim naga.

Nie wstydzę się zbytnio nagości, w pewnych okolicznościach jest ona całkiem naturalna – podczas kąpieli, w łóżku z mężczyzną czy też u lekarza. Ale ta sytuacja, kiedy stałam naga i ociekająca wodą na wprost kompletnie ubranego Morelliego była dla mnie czymś graniczącym z sennym koszmarem.

Zakręciłam wodę i pospiesznie sięgnęłam po ręcznik, lecz Joe wyrwał mi go z ręki i cisnął na podłogę za sobą.

– Daj mi ten ręcznik! – rozkazałam stanowczo.

– Najpierw wyjaśnimy sobie kilka spraw.

Jako chłopak Joe nie poddawał się żadnej kontroli. Doszłam do wniosku, że teraz panuje nad sobą właśnie poprzez ten agresywny styl bycia. Mimo starań nie potrafił zapanować nad swoim włoskim temperamentem, lecz dokładnie odmierzał ilość okazywanej agresji. Miał na sobie czarną przemoczoną bawełnianą koszulkę i dżinsy. Kiedy zaś się odwrócił, żeby cisnąć w kąt porwaną zasłonkę od prysznica, dostrzegłam, iż zza paska spodni z tyłu wystaje mu kolba pistoletu.

Nietrudno było sobie wyobrazić Morelliego dokonującego zabójstwa z zimną krwią, musiałam się jednak zgodzić z opiniami „Leśnika” i Ediego Gazarry, że Joe na pewno nie był ani głupi, ani też porywczy.

Stał teraz, opierając zaciśnięte pięści na biodrach. Mokre włosy przykleiły mu się do czoła i uszu. Na lekko zaciśniętych wargach nie było nawet cienia uśmiechu.

– Gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza od mojego samochodu? Kiedy nie wiem, jak powinnam postąpić, zwykle przechodzę do ofensywy.

– Jeśli w tej chwili nie wyniesiesz się z mojej łazienki, zacznę krzyczeć.

– Stephanie, jest druga w nocy. Wszyscy sąsiedzi śpią w najlepsze i z pewnością poodkładali swoje aparaty słuchowe. Możesz sobie krzyczeć do woli. Nikt cię nie usłyszy.

Nie przekonał mnie ten argument. Zawyłam jak opętana. Dałam z siebie wszystko, na co mnie było stać. Nie mogłam przecież pozwolić, by odczuwał satysfakcję z tego, że czuję się bezradna i bezbronna.

– Zapytam cię po raz drugi – rzekł spokojnie. – Gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Posłuchaj, cipeńko. Przekopię całe mieszkanie do góry nogami, jeśli mnie do tego zmusisz.

– Nie mam tej głowicy. W każdym razie nie mam jej tutaj. Poza tym dla ciebie nie jestem żadną cipeńką.

– Naprawdę? – spytał ironicznie. – A niby cóż takiego zrobiłem, że nie mogłabyś nią dla mnie być?

Uniosłam wysoko brwi ze zdumienia.

– Ach, tak. Rozumiem – mruknął.

Sięgnął po moją torebkę, bezceremonialnie ją odwrócił i wysypał wszystko na podłogę. Po chwili podniósł kajdanki i podszedł do mnie.

– Wyciągnij prawą rękę – nakazał.

– Zboczeniec.

– Sama się o to prosisz.

Błyskawicznie zatrzasnął kajdanki na moim nadgarstku.

Silnie szarpnęłam prawą ręką do tyłu, wymierzając mu jednocześnie kopniaka, lecz o mało nie straciłam równowagi na śliskich kafelkach. Bez większego trudu uchylił się przed ciosem i szybko zamknął drugą obrączkę kajdanek wokół pręta od zasłonki prysznicowej. Aż jęknęłam głośno, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.

Morelli odstąpił krok do tyłu i zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem od stóp do głowy.

– Może teraz mi powiesz, gdzie schowałaś głowicę rozdzielacza?

Nie umiałam wydobyć z siebie głosu, w jednej chwili opuściły mnie resztki odwagi. Czułam, jak rumieniec wstydu wypełza mi na twarz, a strach coraz silniej ściska za gardło.

– Wspaniale – rzekł Joe. – Jeśli nie chcesz, to nie mów. Możesz tu sobie stać w milczeniu do sądnego dnia.

Pospiesznie zaczął wyrzucać ubrania z kosza na brudną bieliznę, wysypał wszystko z pojemnika na śmieci, zajrzał nawet do zbiornika spłuczki klozetowej. Następnie wypadł z łazienki, zaszczyciwszy mnie tylko przelotnym spojrzeniem. Doskonale słyszałam, jak metodycznie, z wprawą zawodowca przeszukuje kolejne pomieszczenia. Dzwoniły sztućce w szufladzie kuchennego stołu, stukały wysuwane szuflady, skrzypiały otwierane drzwi szafy w sypialni. Od czasu do czasu nastawała cisza, przerywana jedynie jego cichymi pomrukami.

Uwiesiłam się całym ciężarem na drążku, mając nadzieję, że zdołam go wygiąć, ale konstrukcja była solidna, jakby przeznaczona również do takich celów.

Wreszcie Morelli pojawił się z powrotem w drzwiach łazienki.

– Zadowolony? – warknęłam. – I co teraz?

Skrzyżował ręce na piersi i oparł się ramieniem o futrynę.

– Chciałem sobie jeszcze po raz ostatni popatrzeć – rzekł, uśmiechając się złośliwie i wodząc wzrokiem po całym moim ciele. – Nie zimno ci?

Postanowiłam, że gdy tylko się uwolnię, będę go tropić bez wytchnienia. Przestało mnie już obchodzić, czy jest winny, czy nie. Gotowa byłam go ścigać do końca życia. Musiałam mu się jakoś zrewanżować.

– Idź do diabła – syknęłam.

Uśmiechnął się szerzej.

– Masz szczęście, że jestem dżentelmenem. Znam takich, którzy w podobnej sytuacji bez wahania wykorzystaliby swoją przewagę.

– Nie wątpię.

Wyprostował się i położył dłoń na klamce.

– Było mi bardzo miło.

– Zaczekaj! Chyba nie zamierzasz mnie tak zostawić?

– Obawiam się, że muszę.

– A co ze mną? Mam tak stać, przykuta do drążka w łazience?

Przygryzł wargi, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie wyszedł i po chwili wrócił z przenośnym aparatem telefonicznym.

– Będę musiał zamknąć drzwi, wychodząc z mieszkania, więc lepiej zadzwoń do kogoś, kto ma drugi klucz.

– Nikt nie ma kluczy oprócz mnie!

– Na pewno coś wymyślisz. Zadzwoń na policję albo do straży pożarnej. Jak chcesz, możesz nawet wezwać brygadę antyterrorystyczną.

– Przecież jestem naga!

Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i wyszedł bez słowa.

Usłyszałam stuknięcie drzwi wyjściowych, szczęknęła zamykana zasuwa. Nie oczekiwałam jakiejkolwiek reakcji, ale na wszelki wypadek zawołałam go jeszcze. Przez kilka sekund czekałam niecierpliwie, nasłuchując dobiegających z zewnątrz odgłosów. Wyglądało na to, że Morelli poszedł sobie na dobre. Mimo woli zacisnęłam mocniej palce na obudowie aparatu telefonicznego. No, niech Bóg ma w swojej opiece rejonowy urząd telekomunikacji, jeżeli do tej pory nie podłączono z powrotem mojego numeru, pomyślałam. Stanęłam na obudowie brodziku, żeby móc się posługiwać ręką przykutą do drążka. Powoli wyciągnęłam teleskopową antenkę, włączyłam aparat i zbliżyłam go do ucha. Usłyszałam wyraźne buczenie ciągłego sygnału centrali. Ogarnęło mnie tak silne poczucie ulgi, że omal się nie popłakałam.

Stanęłam nagle wobec poważnego problemu: do kogo zadzwonić po pomoc? Policja i straż pożarna nie wchodziły w rachubę. Wycie syren i światła migaczy na parkingu z pewnością by sprawiły, że zanim ekipa ratunkowa włamałaby się do mego mieszkania, przy drzwiach na korytarzu zebraliby się niemal wszyscy sąsiedzi, zainteresowani przyczyną całego tego zamieszania. Musiałabym się gęsto przed nimi tłumaczyć.

Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że starsi ludzie mieszkający w tym domu odznaczają się pewnymi szczególnymi cechami. Wykazują wprost niezwykłą zajadłość, gdy dochodzi do zatargów o miejsca na placu parkingowym, i przejawiają olbrzymie zainteresowanie wszelkimi sytuacjami wyjątkowymi, graniczące wręcz z niezdrową fascynacją. Wystarczy, aby pierwsze odblaski migaczy padły na okna budynku, a każdy staruszek natychmiast podbiegnie do niego i zacznie wyglądać z nosem przyklejonym do szyby.

Nie miałam najmniejszej ochoty, aby ktokolwiek żądny sensacji miał okazję podziwiać mnie nagą i przykutą kajdankami do drążka zasłonki prysznicowej.

Gdybym zadzwoniła do swojej matki, pewnie musiałabym się jak najszybciej przenieść do innego stanu, gdyż ona nigdy by mi tego nie darowała. Zresztą z pewnością przysłałaby tu ojca, a jemu także nie chciałam się pokazywać naga. Nie umiałam sobie wyobrazić, że w takiej sytuacji do łazienki wkracza nie kto inny, tylko mój ojciec.

Gdybym zwróciła się o pomoc do siostry, skutek byłby dokładnie taki sam.

I na pewno wolałabym skonać pod prysznicem, niż zadzwonić do mego byłego męża.

Co gorsza – niezależnie od tego, kogo bym poprosiła o pomoc – ten ktoś musiałby się dostać do mieszkania po drabince pożarowej przez okno, ewentualnie wyważyć drzwi. Tylko jedna osoba przychodziła mi na myśl. Zacisnęłam z całej siły powieki.

– Cholera! – syknęłam pod nosem.

Nie było innego wyjścia, musiałam zadzwonić do „Leśnika”. Zaczerpnęłam głęboko powietrza i wybrałam jego numer, modląc się w duchu, żeby pamięć mnie nie zawiodła.

Mimo późnej pory podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale.

– Tak?

– „Leśnik”?

– A kto mówi?

– Stephanie Plum. Mam kłopot.

Przez chwilę panowało milczenie. Oczyma wyobraźni widziałam, jak unosi wzrok do nieba i niechętnie siada w łóżku.

– Jaki znów kłopot?

Ponownie zacisnęłam powieki. Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że odważyłam się do niego zadzwonić.

– Stoję przykuta do drążka zasłonki prysznicowej i potrzebna mi pomoc kogoś, kto by otworzył kajdanki.

Znowu przez chwilę panowało milczenie, wreszcie rozległ się stuk odkładanej słuchawki, połączenie zostało przerwane.

Po raz drugi wybrałam ten sam numer, z taką złością wciskając klawisze, że omal nie złamałam sobie paznokcia.

– Tak?! – ponownie rozległ się głos „Leśnika”, tym razem o ton wyższy, ostrzejszy.

– Nie odkładaj słuchawki! Ja nie żartuję. Zostałam uwięziona we własnej łazience. Wejściowe drzwi mieszkania są zamknięte, a nikt oprócz mnie nie ma klucza.

– Czemu nie zadzwonisz na policję? Gliniarze uwielbiają tego typu akcje.

– Nie mam ochoty się tłumaczyć przed gliniarzami. Poza tym jestem naga.

– Ha! Ha! Ha!

– To wcale nie jest śmieszne. Ten sukinsyn, Morelli, włamał się do mego mieszkania, kiedy brałam kąpiel, i przykuł mnie kajdankami do drążka.

– Mam wrażenie, że zaczynasz go coraz bardziej lubić.

– No więc jak? Pomożesz mi czy nie?

– Gdzie mieszkasz?

– Na rogu Saint James i Dunworth, mieszkanie numer dwieście piętnaście. To od tyłu budynku. Morelli dostał się na piętro po drabince pożarowej i wszedł przez okno sypialni. Chyba dasz radę pokonać tę samą drogę.

W gruncie rzeczy nawet nie mogłam obwiniać Joego za to, że mnie przykuł. Przecież na dobrą sprawę ukradłam jego samochód. Rozumiałam też, że musiał mnie pozbawić swobody ruchów na ten czas, gdy będzie przeszukiwał całe mieszkanie. Nawet byłam w stanie mu wybaczyć, że zniszczył mi zasłonkę od prysznica, chcąc się zapewne wykazać męską siłą, ale posunął się zdecydowanie za daleko, zostawiając mnie w tej niezręcznej sytuacji. Jeśli sądził, że w ten sposób zniechęci mnie do dalszych poszukiwań, to się głęboko mylił. Jedynie pobudził we mnie żądzę wzięcia odwetu i jeśli nawet było to szczeniackie uczucie, nie miałam najmniejszego zamiaru schodzić mu z drogi. Gotowa byłam ścigać go aż do samej śmierci.

Wydawało mi się, że upłynęła co najmniej godzina takiego stania pod wyłączonym prysznicem, kiedy w końcu usłyszałam zgrzyt zasuwy i stuk otwieranych drzwi. Zgromadzona w łazience gorąca para już dawno temu rozwiała się bez śladu i było mi po prostu zimno. W dodatku od długiego trzymania w górze zdrętwiała mi ręka. Byłam wykończona, głodna i zaczynał mi doskwierać silny ból głowy.

Wreszcie „Leśnik” pojawił się w drzwiach łazienki. Poczucie ogromnej ulgi całkowicie przyćmiło jakikolwiek wstyd.

– Jestem ci niezmiernie wdzięczna, że przyjechałeś tu w środku nocy – powiedziałam.

Uśmiechnął się szeroko.

– Nie mogłem przegapić okazji ujrzenia cię całkiem nagiej.

– Kluczyki od kajdanek są gdzieś w tej stercie rzeczy na podłodze.

Odnalazł je szybko, wyjął aparat telefoniczny z moich zdrętwiałych palców i otworzył kajdanki.

– Wydaje mi się, że między tobą a Morellim toczy się jakaś dodatkowa rozgrywka.

– Pamiętasz, jak po południu dałeś mi w jego mieszkaniu cały pęk kluczy?

– Owszem.

– No więc pożyczyłam sobie jego samochód.

– Pożyczyłaś?

– Zarekwirowałam. Lepiej? Sam mi wkładałeś do głowy, że prawo jest po naszej stronie.

– Zgadza się.

– Więc zarekwirowałam jego nowego jeepa, a on to odkrył.

„Leśnik” uśmiechnął się ponownie i podał mi ręcznik kąpielowy.

– Czyżby nie zrozumiał, na czym polega rekwizycja?

– Powiedzmy, że niezbyt mu to przypadło do gustu. W każdym razie zostawiłam tego jeepa na parkingu za domem i w celu zabezpieczenia zdjęłam głowicę rozdzielacza.

– Mogę się założyć, że to przepełniło puchar goryczy.

Wyszłam wreszcie spod prysznica i omal nie zawyłam z rozpaczy, kiedy zobaczyłam swoje odbicie w lustrze. Moje włosy wyglądały tak, jakby naelektryzowano je napięciem 2000 woltów i taki stan utrwalono lakierem.

– Powinnam była zainstalować urządzenie alarmowe w samochodzie, ale nie miałam na to pieniędzy.

„Leśnik” zachichotał krótko.

– Urządzenie alarmowe… Morelliemu to się jeszcze bardziej spodoba. – Podniósł z podłogi długopis i na kawałku papieru toaletowego zapisał adres. – W tym punkcie obsługi pojazdów zrobią to najtaniej.

Wyszłam z łazienki, zrzuciłam ręcznik i pospiesznie nałożyłam szlafrok.

– Słyszałam, że otworzyłeś sobie drzwi.

– Wziąłem komplet wytrychów. Nie chciałem budzić dozorcy i prosić go o klucz. – Podszedł do okna w sypialni, pod którym krople deszczu błyszczały na parapecie, a wiatr lekko postukiwał wyważoną metalową siatką o framugę. – Lubię się pobawić w człowieka-pająka, ale tylko wtedy, kiedy jest ładna pogoda.

– Widzisz? Morelli wyłamał mi siatkę w oknie.

– Pewnie działał w pośpiechu.

– Zauważyłam, że z wielką łatwością zmieniasz swój akcent.

– Bo mam spore zdolności językowe.

Odprowadziłam go do drzwi, żałując w głębi ducha, że ja nie potrafię z taką prostotą dostosowywać swojego słownictwa do sytuacji.


Usnęłam kamiennym snem i pewnie mogłabym tak spać aż, do jesieni, gdyby nie obudziło mnie głośne łomotanie do drzwi. Spojrzałam na zegarek, była 8.35. Jakoś nie mogłam się uwolnić od natrętnych gości. Z ociąganiem wylazłam spod kołdry. W pierwszej chwili obleciał mnie strach, że wrócił Ramirez. Następnie pomyślałam, iż policjanci przyjechali mnie aresztować za kradzież samochodu.

Błyskawicznie sięgnęłam po stojący na nocnym stoliku pojemnik „Pewnej Ochrony”, narzuciłam szlafrok i na palcach podkradłam się do drzwi. Mrużąc jedno oko, ostrożnie zerknęłam przez wizjer na korytarz. Eddie Gazarra uśmiechał się szeroko. Był w mundurze i trzymał w ręku dwie szare firmowe torebki z ciastkarni Dunkina. Otworzyłam drzwi i z lubością wciągnęłam nosem powietrze.

– Trafiłeś w dziesiątkę – mruknęłam.

– Oto co znaczy serdeczne powitanie – odparł, ruszając energicznym krokiem w stronę kuchennego stołu. – A co się stało z twoimi meblami?

– Właśnie zmieniam wystrój mieszkania.

– Rozumiem.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Z niecierpliwością spoglądałam, jak Eddie wyjmuje z jednej torby dwa plastikowe kubeczki z gorącą kawą. Pospiesznie zdjęliśmy z nich pokrywki, rozłożyliśmy papierowe serwetki i wbiliśmy zęby w świeże ciastka.

Byliśmy na tyle zaprzyjaźnieni, że w takiej sytuacji nie musieliśmy umilać sobie czasu rozmową. Zaczęliśmy od bostońskich kremówek, później sprawiedliwie podzieliliśmy między siebie cztery szarlotki. Chyba dopiero przy pączkach Eddie zwrócił uwagę na moją fryzurę. Na szczęście nic nie powiedział. Sama się zresztą zastanawiałam, jak teraz wygląda szopa na mojej głowie. Nie powiedział też ani słowa na temat bałaganu, jaki został we wszystkich pomieszczeniach po wczorajszej działalności Morelliego. Zyskałam w ten sposób czas, by się poczuć jak gospodyni we własnym domu.

Trzeciego pączka Eddie zjadał już powoli, popijając kawę małymi łyczkami. Wyraźnie się nim delektował.

– Słyszałem, że wczoraj odstawiłaś na komendę swojego pierwszego klienta – odezwał się w końcu, przełknąwszy ostatni kęs.

Zauważyłam, że spogląda łakomym wzrokiem na mojego pączka, toteż pospiesznie przysunęłam go bliżej siebie.

– Pewnie jesteś tak głodna, że nie będziesz się chciała nim podzielić – mruknął.

– Wybij to sobie z głowy – odparłam. – Skąd się dowiedziałeś, że odstawiłam poszukiwanego?

– Plotki szybko się rozchodzą, a od dwóch dni jesteś jednym z głównych tematów, jakie chłopcy omawiają po służbie. Obstawiają już zakłady, kiedy Morelli dobierze ci się do tyłka.

Serce we mnie zamarło, na chwilę zastygłam z otwartymi ustami. Przez dobrą minutę z niedowierzaniem gapiłam się na Ediego, czekając, aż ciśnienie krwi wróci mi do normy, jeśli wcześniej nie popękają rozszerzone żyły.

– A w jaki sposób chcą się dowiedzieć, czy Morelli dobrał mi się do tyłka? – spytałam przez zaciśnięte zęby. – Skąd wiesz, czy już się nie dobrał? Może z lubością oddajemy się temu zajęciu dwa razy dziennie?

– Według powszechnej opinii zrezygnujesz ze zlecenia, gdy to nastąpi. Dlatego też przedmiotem zakładów jest termin twojego wycofania się z poszukiwań.

– Ty też obstawiłeś?

– Nie, bo ja wiem, że Morelli już się do ciebie dobrał w szkole średniej. Dlatego też nie wierzę, by kolejny taki wyczyn wpłynął na twoje zaangażowanie w sprawę.

– A skąd ty wiesz, że się do mnie dobrał przed maturą?

– Wszyscy w szkole o tym wiedzieli.

– Jezu…

Z trudem przełknęłam ostatni kęs pączka i duszkiem dopiłam kawę. Eddie tylko westchnął głośno, obserwując, jak gaśnie promyk nadziei na to, że podzielę się z nim resztkami smakowitego ciastka.

– Twoja kuzynka, ta mistrzyni gderania, trzyma mnie na głodowej diecie – wyjaśnił. – Na śniadanie serwuje kawę bezkofeinową, pół talerza papierowych chrupków zalanych odtłuszczonym mlekiem oraz połówkę grejpfruta.

– Wymyśliła, że tak wygląda syty posiłek dla czynnego gliniarza?

– Chyba tak. Wyobraź sobie, co czuję każdego ranka, obejmując służbę z bezkofeinową kawą i połówką grejpfruta w żołądku. Nie sądzisz, że można od tego dostać choroby wrzodowej?

– Nie, jeśli będziesz się leczył prawdziwą kawą i świeżymi pączkami.

– I tak właśnie postępuję.

– W dodatku nosisz przy pasku tak wielką odznakę, że może służyć za tarczę chroniącą przed pociskami z broni palnej.

Eddie skrzywił się boleśnie, dokończył kawę, zebrał kubeczki i z rozmachem cisnął je do kosza na śmieci.

– Nie mówiłabyś tak, gdybym ci nie zdradził, że obstawia się zakłady na twój tyłek.

– Masz rację – przyznałam. – Byłam złośliwa.

Z wyraźną wprawą otrzepał serwetką cukier puder ze swojej błękitnej koszuli. Przyszło mi do głowy, że to jedna z niewielu umiejętności, jakie wyniósł z akademii policyjnej. Rozsiadł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. Eddie ma prawie 180 centymetrów wzrostu i jest bardzo szeroki w barach. Po rysach jego twarzy, niebieskich oczach, jasnoblond włosach i szerokim mięsistym nosie bez trudu można rozpoznać słowiańskie pochodzenie. W dzieciństwie mieszkaliśmy obok siebie, jego rodzice nadal zajmują dom o dwie posesje za domem moich rodziców. Gazarra od wczesnej młodości chciał zostać gliniarzem, ale porzucił wszelkie ambicje zawodowe z chwilą założenia policyjnego munduru. Nie myślał o karierze, wystarczyło mu to, że jeździ wozem patrolowym, odpowiada na wezwania i jako pierwszy stawia się na miejscu jakiegoś zdarzenia. Z życzliwością odnosił się do wszystkich i był za to powszechnie lubiany, prawdopodobnie jedyny wyjątek stanowiła jego żona.

– Mam dla ciebie pewną informację – rzekł Eddie. – Wczoraj po służbie wpadłem do baru Pina na piwo i spotkałem tam Gusa Dembrowskiego. Jest cywem, członkiem ekipy zajmującej się zabójstwem Kuleszy.

– Cywem?

– Inspektorem dochodzeniówki działającym po cywilnemu.

To sprawiło, że z podniecenia aż się wyprostowałam na krzesełku.

– Mówił coś ciekawego o Morellim?

– Potwierdził, że ta Sanchez była płatną informatorką, jedynie Morelli miał z nią kontakt. Nazwiska informatorów utrzymywane są w tajemnicy. Tylko jeden wyznaczony funkcjonariusz pozostaje z nimi w kontakcie, a wszelkie akta przechowuje w specjalnej kasie pancernej. Podejrzewam, że w tej sprawie akta zostały ujawnione na użytek ekipy dochodzeniowej.

– Więc pewnie chodzi o znacznie bardziej skomplikowany wypadek, niż można by sądzić z pozorów. Wygląda na to, że zabójstwo miało jakiś związek z którąś ze spraw prowadzonych przez Morelliego.

– Niewykluczone, lecz równie dobrze Morelli mógł mieć zwykły romans z Sanchez. Słyszałem, że to młoda i ładna babeczka, o gorącym, latynoskim usposobieniu.

– Ale wciąż nie wiadomo, gdzie przebywa.

– Owszem, nadal jej nie odnaleziono. Chłopcy z dochodzeniówki dotarli nawet do jakichś jej dalekich krewnych ze Staten Island, ale tam też jej ostatnio nie widziano.

– Rozmawiałam wczoraj z jej sąsiadami i dowiedziałam się, że jeden z mieszkańców bloku, ten sam, który widział owego tajemniczego świadka, o jakim zeznawał Morelli, zginął w nie wyjaśnionych okolicznościach.

– To znaczy w jakich?

– Został potrącony przez samochód. Sprawca zbiegł z miejsca wypadku.

– Zbieżność może być zupełnie przypadkowa.

– Też chciałabym tak uważać.

Spojrzał na zegarek i wstał od stołu.

– Muszę lecieć.

– Jeszcze jedno. Znasz „Krętacza” Morelliego?

– Widuję go od czasu do czasu.

– Nie wiesz, czym się zajmuje albo gdzie mieszka?

– Pracuje w opiece społecznej, jest chyba inspektorem. A mieszka gdzieś w Hamilton. Connie powinna mieć w biurze pełną książkę telefoniczną całego okręgu. Jeśli „Krętacz” ma w domu telefon, bez trudu odnajdziesz jego dokładny adres.

– Dzięki. I bardzo dziękuję za świeże pączki oraz kawę.

Odwrócił się jeszcze przy drzwiach.

– Nie potrzebujesz pieniędzy?

Energicznie pokręciłam głową.

– Nie. Dziękuję.

Objął mnie ramieniem, cmoknął w policzek i wyszedł. Szybko zamknęłam za nim drzwi, bo nagle łzy naszły mi do oczu. Takie dowody przyjaźni czasami mnie wzruszają. Wróciłam do kuchni, zgarnęłam ze stołu papiery po naszej uczcie i wyrzuciłam je do śmieci. Dopiero teraz, po raz pierwszy tego ranka, mogłam spokojnie rozejrzeć się po całym mieszkaniu. Morellii dokładnie przeszukał każdy kąt, a wściekłość, z jaką to czynił, kazała mu widocznie narobić maksymalnie wielkiego bałaganu. Wszystkie szafki kuchenne były otwarte na oścież, a ich zawartość walała się na blatach i na podłodze. Książki zostały dokładnie zgarnięte z półek. Nawet poducha z mojego jedynego fotela wylądowała na podłodze. Cała sypialnia była zawalona stertami ubrań powyrzucanych z szafy oraz szuflad komódki. Ułożyłam poduchę na fotelu i pozbierałam rzeczy z podłogi w kuchni. Doszłam do wniosku, że porządki w pokoju mogą poczekać.

Wzięłam prysznic, a następnie ubrałam się w czarne dżinsowe szorty i bardzo obszerną bluzkę w kolorze khaki. Wszystkie akcesoria łowcy nagród pospiesznie zgarnęłam z powrotem do czarnej torebki i przewiesiłam ją przez ramię. Dokładnie sprawdziłam też zamknięcie okna w sypialni, powtarzając sobie, że musi się to stać codzienną czynnością, wykonywaną rano i wieczorem. Źle się czułam w roli zwierzęcia zagnanego do klatki, ale nie miałam ochoty na dalsze niespodziewane wizyty różnych osób. Natomiast staranne zamknięcie drzwi wyjściowych wydało mi się czczą formalnością. Pamiętałam, że „Leśnik” bez większego trudu otworzył je wytrychem. Co prawda, nie wszyscy odznaczali się takimi samymi umiejętnościami, niemniej doszłam do wniosku, że nie zaszkodziłoby wyposażyć drzwi w jeszcze jedną zasuwkę. Postanowiłam przy najbliższej okazji porozmawiać o tym z dozorcą.

Pożegnałam się z Rexem, zebrałam w sobie całą odwagę i ostrożnie wyjrzałam na korytarz, chcąc zdobyć jeszcze pewność, że nie zjawił się tam po raz drugi Ramirez.

Загрузка...