Rozdział 4

Kiedy parkowałam wóz przy krawężniku, zauważyłam, że matka czeka przed drzwiami na werandzie. Wymachiwała rękoma i coś krzyczała. Nie słyszałam jej poprzez ryk silnika, udało mi się jednak odczytać z ruchu warg: „Wyłącz to! Zgaś go!”

– Przepraszam – zawołałam po wyjściu z novej – urwał mi się tłumik.

– Musisz oddać wóz do naprawy. Słychać ten huk z odległości kilkuset metrów. Jeszcze przez ciebie pani Ciak znów dostanie palpitacji. – Mrużąc oczy, matka obrzuciła samochód uważnym spojrzeniem. – Sama go tak wymalowałaś?

– Nie. Dorwali się do niego wandale z ulicy Starka.

Delikatnie popchnęłam ją w głąb domu, żeby nie mogła odczytać napisów na drzwiach novej.

– Rety, jakie ty masz kolana! – przywitała mnie babcia Mazurowa, pochylając się, by dokładniej obejrzeć moje zadrapania. – W ubiegłym tygodniu w jakimś programie telewizyjnym, chyba w wieczornym talk-show, zebrali całą gromadę kobiet z podobnymi siniakami na kolanach. Mówili, że są to typowe odciski dywanowe, ale do dzisiaj nie wiem, co to może oznaczać.

– Matko Boska! – jęknął ojciec, nawet nie unosząc głowy znad gazety. Nie musiał nic więcej mówić, wszyscy doskonale rozumieliśmy, o co mu chodzi.

– To nie są odciski dywanowe – poinformowałam babcię. – Potknęłam się na moim wałku do masowania stóp.

Mogłam sobie pozwolić na takie kłamstewko. Rodzice świetnie pamiętali, że przydarzały mi się całe serie nieszczęśliwych wypadków.

Dostrzegłam nagle, że stół w jadalni jest zastawiony najlepszym porcelanowym serwisem rodziców. A to oznaczało, że kogoś oczekują. Szybko policzyłam nakrycia: było ich pięć. Z oczyma uniesionymi ku niebu odwróciłam się do matki.

– A jednak to zrobiłaś, mamo?

– Co takiego?

W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi, potwierdzając moje najgorsze przeczucia.

– Będziemy mieli gościa – oznajmiła matka. – Znasz go. Zresztą we własnym domu mogę chyba zaprosić na obiad kogo mi się żywnie podoba?

– To Bernie Kuntz. Rozpoznaję przez okno jego sylwetkę.

Mama zadarła nieco głowę i oparła dłonie na biodrach.

– I co z tego? Masz coś przeciwko Berniemu Kuntzowi?

– Zacznijmy od tego, że… jest mężczyzną.

– W porządku. Świetnie wiem, że masz przykre doświadczenia, ale to nie znaczy, iż resztę życia powinnaś spędzić w samotności. Pomyśl o swojej siostrze, Valerie. Od dwunastu lat jest szczęśliwą żoną, ma dwie wspaniałe córeczki.

– Nic z tego. Wychodzę. Przemknę się tylnymi drzwiami na podwórko.

– Upiekłam drożdżową babkę z brzoskwiniami – odparła mama. – Jeśli teraz wyjdziesz, nie będziesz miała okazji jej spróbować, a nie zamierzam zostawiać kawałka dla ciebie.

Mama potrafiła się chwytać każdego argumentu, jeśli tylko uważała, że sprawa jest tego warta. Świetnie wiedziała, iż przepadam zajej drożdżowym ciastem z brzoskwiniami. To cecha rodzinna, wszyscy Plumowie gotowi są cierpieć katusze, byle tylko nie ominął ich wyśmienity deser.

Babcia Mazurowa uchyliła drzwi wejściowe.

– Kto tam?

– To ja, Bernie Kuntz.

– A czego tu chcesz?

Dostrzegłam przez szczelinę Berniego, miał zasępioną minę i nerwowo kołysał się na piętach.

– Zostałem zaproszony na obiad – oznajmił nieśmiało.

Ale babcia Mazurowa ciągle nie wpuszczała go do środka.

– Helen! – zawołała przez ramię. – Przyszedł jakiś młodzieniec i twierdzi, że jest zaproszony na obiad. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził? Ubrałabym się lepiej. Przecież nie mogę przyjmować mężczyzn w takim stroju.

Poznałam Berniego, kiedy mieliśmy po pięć lat. Chodziliśmy razem do szkoły. W trzech pierwszych klasach siadaliśmy przy jednym stole w szkolnej stołówce, toteż zawsze będzie mi się kojarzył z kanapkami z razowego chleba z masłem orzechowym i dżemem. Straciliśmy kontakt po ukończeniu podstawówki. Słyszałam, że zrobił maturę, ale zrezygnował ze studiów i teraz pomagał ojcu prowadzić sklep z artykułami gospodarstwa domowego.

Był średniego wzrostu i średniej budowy ciała, o lekko zaokrąglonych, jakby dziecięcych rysach. Odniosłam wrażenie, że ani trochę się nie zmienił od ostatniej klasy podstawówki. Był ubrany nienagannie, poczynając od Wypucowanych do połysku pantofli, poprzez zaprasowane w kant spodnie PO wyszczotkowaną sportową marynarkę. Mimo to chyba nadal borykał się z różnymi drobnymi elementami garderoby, ponieważ nawet teraz metalowy uchwyt suwaka przy rozporku wystawał spod brzegu materiału, tworząc zgrzytliwy dysonans.

Zajęliśmy miejsca przy stole i zaczęliśmy nakładać sobie porcje.

– Bernie sprzedaje różne urządzenia elektryczne – oznajmiła mama, podając mi salaterkę z surówką z czerwonej kapusty. – Całkiem nieźle mu się powodzi. Jeździ pontiakiem bonneville.

– No, no, bonneville… – mruknęła babcia Mazurowa. – Aż trudno sobie wyobrazić.

Ojciec pochylał się nisko nad swoją porcją pieczonego kurczaka. On przez całe życie dopingował miejscową drużynę Metsów, nosił tanią bawełnianą bieliznę i jeździł buickiem. Miał swoje niewzruszone zasady, nie należał do ludzi, którzy by się podniecali karierą podrzędnego handlarza paradującego ekskluzywnym pontiakiem.

Bernie popatrzył na mnie.

– A czym ty się teraz zajmujesz?

Zaczęłam grzebać widelcem w talerzu. Miałam za sobą niezbyt udany dzień i na tym tle chwalenie się rolą prywatnego agenta dochodzeniowego uznałam za zbędną bufonadę.

– Pracuję na zlecenia firm ubezpieczeniowych – odparłam wymijająco.

– I co robisz? Sprawdzasz zasadność wniosków o odszkodowania?

– Raczej ściągam należności.

– Też coś! Stephanie jest łowcą nagród! – oświadczyła donośnie babcia. – Ściga przestępców! Tak samo, jak na filmach w telewizji. Ma rewolwer i kajdanki. – Odchyliła się w bok i wskazała moją skórzaną torbę leżącą na kanapie. – Widzisz? Nosi przy sobie cały potrzebny sprzęt. – Po chwili namysłu otworzyła torbę, wyjęła z niej kajdanki, przywoływacz i paczkę podpasek, po czym ułożyła to wszystko na stole. Wreszcie powiedziała z dumą: – A oto i rewolwer! Czyż nie jest piękny?

Musiałam przyznać, że faktycznie robi wrażenie. Był błyszczący, z oksydowanej stali, a kolbę miał wykładaną grubo nacinanymi kawałkami drewna – pięciostrzałowy Smith amp; Wesson, specjalny model 60, kalibru 9,65 mm. Lekki, poręczny i łatwy w użyciu, jak zachwalał go „Leśnik”. W dodatku dużo tańszy od najprostszej broni półautomatycznej, chociaż dla mnie wydatek 400 dolarów i tak był kolosalny.

– Wielkie nieba! – zawołała mama. – Natychmiast go odłóż! Niech ktoś jej zabierze ten rewolwer, zanim zdąży zrobić sobie krzywdę.

Trudno było nie zauważyć, że w otwartym bębenku nie ma ani jednego naboju. Faktycznie mało się znam na broni palnej, wiem jednak, że trudno sobie zrobić krzywdę nie nabitym rewolwerem.

– Nie jest nabity – powiedziałam. – Wyjęłam wszystkie naboje.

Babcia Mazurowa chwyciła kolbę oburącz i położyła palec na spuście. Zmrużyła jedno oko i wymierzyła w szafę stojącą w rogu pokoju.

– Pif! Paf! – zawołała.

Ojciec z namaszczeniem skrapiał sobie sałatę oliwą, jakby w ogóle go nie obchodziło, co się dzieje przy stole.

– Nie baw się rewolwerem przy stole! – rzekła surowo mama. – Poza tym obiad stygnie. Nie chciałabym go odgrzewać specjalnie dla ciebie.

– A po co ci rewolwer, jeśli w bębenku nie ma kul? – zwróciła się do mnie babcia. – Jak chcesz ścigać morderców, nosząc przy sobie nie nabitą broń?

Bernie obserwował całą tę scenę z rozdziawionymi ustami.

– Morderców? – zająknął się nagle.

– Stephanie jest właśnie na tropie Joego Morelliego – oznajmiła z dumą babcia. – To morderca, który wyszedł za kaucją i nie stawił się na wezwanie w sądzie. Strzelił Ziggy’emu Kuleszy prosto między oczy.

– Znałem Ziggy’ego – odparł Bernie. – W ubiegłym roku kupił u rnnie wielki kolorowy telewizor. Takie odbiorniki źle się sprzedają, są zbyt drogie.

– Kupował u ciebie coś jeszcze? – spytałam z zainteresowaniem. – Zaglądał ostatnio do sklepu?

– Nie. Ale widywałem go wychodzącego ze sklepu mięsnego Sala po przeciwnej stronie ulicy. Zazwyczaj był w dobrym nastroju, sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego większych zmartwień.

Nikt nie zwracał większej uwagi na babcię Mazurową, która bez przerwy coś majstrowała przy rewolwerze, to opuszczała go na kolana, to znów unosiła i mierzyła do takiego czy innego mebla. Uzmysłowiłam sobie nagle, że miałam w torbie również paczkę nabojów. Ciarki przeszły mi po grzbiecie.

– Babciu, chyba nie naładowałaś broni, prawda?

– Oczywiście, że naładowałam – odparła. – Ale zostawiłam jedno puste miejsce, jak na filmie. Specjalnie po to, żeby nikogo nie postrzelić przez przypadek.

Obróciła rewolwer lufą do dołu i otworzyła bębenek, demonstrując brak jednego naboju. Energicznie zatrzasnęła bębenek z powrotem i w tej samej chwili rozległ się ogłuszający huk, a z lufy bluznął jęzor ognia. Pieczony kurczak na jej talerzu podskoczył wysoko w powietrze.

– Matko Przenajświętsza! – zawołała mama, podrywając się na nogi i przewracając krzesło.

– O rety! – mruknęła babcia. – Chyba zostawiłam puste nie to miejsce, co potrzeba. – Pochyliła się nisko nad stołem, aby ocenić zniszczenia, po czym oznajmiła z dumą: – I tak nieźle, jak na pierwszy kontakt z bronią. Trafiłam tego skubane prosto w kuper.

Ojciec zastygł nad talerzem. Palce tak silnie zaciskał na sztućcach, że aż mu pobielały kostki, a twarz z wolna przybierała kolor czerwonej porzeczki.

Pospiesznie okrążyłam stół i ostrożnie wyjęłam rewolwer z dłoni babci Mazurowej. Otworzyłam bębenek, wysypałam naboje i wrzuciłam je do torebki.

– Tylko popatrz, co narobiłaś! – rzekła karcącym tonem matka. – Stłukłaś talerz od wizytowej zastawy. I czym ja go teraz zastąpię?

Kiedy odsunęła na bok kawałki porcelany, wszyscy w milczeniu zapatrzyliśmy się na idealnie okrągłą dziurę w obrusie oraz pocisk tkwiący głęboko w blacie mahoniowego stołu.

Pierwsza oprzytomniała babcia Mazurowa.

– Jak sobie postrzelałam, to od razu nabrałam apetytu – powiedziała. – Czy ktoś mógłby mi podać ziemniaki?


Mimo moich obaw to popołudnie w towarzystwie Berniego Kuntza okazało się nawet udane. Na szczęście nie narobił w gacie, kiedy babcia odstrzeliła kuper swojej porcji pieczonego kurczaka, i zdołał dzielnie przetrwać dwie dokładki specjalności mojej mamy, znienawidzonej przeze mnie duszonej brukselki. Zachowywał się też nadzwyczaj uprzejmie, chociaż już od początku musiał zdać sobie sprawę, że nie zaciągnie mnie dzisiaj do łóżka, a cała moja rodzinka robi wrażenie stukniętej. Domyślałam się, iż powodem owej uprzejmości jest to, że z urządzeń domowych pozostała mi jedynie lodówka. No cóż, randki są dobre do umilenia sobie kilku godzin po pracy, ale tylko zdobywanie kolejnych klientów pozwala spędzać urlopy na Hawajach. Tworzyliśmy idealną parę: on miał do sprzedania taki towar, jaki ja chciałam kupić, a zachęcał mnie jeszcze możliwością uzyskania 10-procentowego rabatu. Jakby w nagrodę za poświęcenie mu całego popołudnia zdradził mi też cenną informację, że Ziggy Kulesza kupował mięso i wędliny u Sala Bochy, bardziej znanego z działalności bukmacherskiej niż umiejętności porcjowania rąbanki.

Zanotowałam ten fakt w pamięci. Na razie wydawał się bez znaczenia, ale nigdy nie wiadomo, jakie informacje mogą się okazać potrzebne w przyszłości.

Wieczorem usiadłam ze szklanką mrożonej herbaty przy stole w kuchni i zaczęłam po raz kolejny przeglądać dokumenty sprawy Morelliego, próbując ułożyć jakiś plan działania. Przygotowałam dla Rexa miseczkę prażonej kukurydzy, postawiłam ją przed sobą na stole i wpuściłam chomika do środka. Z przyjemnością obserwowałam, jak z błyszczącymi ślepkami i poruszającymi się bezustannie wąsami upycha sobie te przysmaki w workach policzkowych.

– I co ty o tym myślisz, Rex? – zagadnęłam. – Sądzisz, że kiedykolwiek zdołam schwytać Morelliego?

W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Zarówno Rex jak i ja znieruchomieliśmy, włączając swoje wewnętrzne radary. Nikogo nie oczekiwałam. Większość moich sąsiadów stanowili emeryci, z nikim nie utrzymywałam bliższych kontaktów. Nie wyobrażałam sobie, kto mógłby mnie odwiedzić o wpół do dziesiątej wieczorem. Najwyżej pani Becker, która mieszkała nade mną i czasem myliły jej się piętra.

Pukanie rozległo się ponownie. Znowu równocześnie z Rexem obróciliśmy głowy w kierunku wejścia. Mieszkanie było wyposażone w stalowe drzwi antywłamaniowe, zaopatrzone w wizjer, podwójną zasuwę oraz gruby łańcuch. W czasie upałów zostawiałam wszystkie okna szeroko otwarte, tak w dzień, jak i w nocy. Ale drzwi zawsze starannie zamykałam. Wydawało mi się, że sam Hannibal z kawalkadą słoni nie zdołałby ich sforsować. Za to przez otwarte okno mógłby się tu dostać każdy głupi, który by potrafił wejść na piętro po drabince pożarowej.

Pospiesznie nakryłam miseczkę drucianą siatką do smażenia frytek, żeby Rex nie mógł mi uciec. Podeszłam już do drzwi i sięgnęłam do klamki, kiedy pukanie nagle ustało. Zbliżyłam oko do wizjera, lecz nie zdołałam niczego dostrzec. Widocznie ktoś z tamtej strony zasłonił go palcem. Nie był to dobry znak.

– Kto tam? – zapytałam.

Zza drzwi doleciał czyjś chrapliwy chichot. Aż cofnęłam się o krok. Śmiech umilkł za moment i rozległo się wypowiedziane cicho moje imię:

– Stephanie.

Natychmiast rozpoznałam melodyjny, ciepły głos Ramireza.

– Przyszedłem, żeby się z tobą zabawić, Stephanie – rzekł śpiewnie. – Jesteś na to przygotowana?

Nogi się pode mną ugięły, a ukłucie strachu sprawiło, że na krótko wstrzymałam oddech.

– Proszę odejść albo zadzwonię na policję!

– Donikąd nie zadzwonisz, suko! Masz nieczynny telefon. Przez całe popołudnie próbowałem się z tobą połączyć.

Moi rodzice nigdy nie potrafili zrozumieć, dlaczego tak bardzo pragnę być niezależna. Według nich życie w samotności musiało się wiązać z nieustannym strachem. W tym względzie nie pomagały żadne moje tłumaczenia. W rzeczywistości zaś naprawdę rzadko ogarniał mnie strach, a najczęściej wtedy, gdy natykałam się na jakieś ruchliwe, szybko biegające, wielonogie zwierzątka. Wyznawałam zasadę, że dobry pająk to martwy pająk, a prawa kobiet nie będą warte funta kłaków, jeśli zabronią mi zwrócić się do mężczyzny z prośbą o uśmiercenie takiego czy innego robala. Ani trochę nie przerażała mnie perspektywa wdarcia się do mieszkania przez otwarte okno jakiejś grupy rozwydrzonych skinów. Zbyt dobrze wiedziałam, że podobne bandy operują niemal wyłącznie w rejonach sąsiadujących z dworcami kolejowymi. W tej okolicy napady i kradzieże samochodów zdarzały się naprawdę rzadko, a jeszcze nie słyszałam o żadnych ofiarach śmiertelnych.

Aż do tej pory prawdziwe przerażenie ogarniało mnie wyłącznie w tych nielicznych sytuacjach, kiedy budziłam się w środku nocy, zlana potem, przestraszona możliwością inwazji wyśnionych koszmarów: czarownic, upiorów, nietoperzy wampirów czy innych urojonych stworzeń. Uwięziona przez twory własnej wyobraźni leżałam wtedy w łóżku, niemal bojąc się zaczerpnąć oddechu, i czekałam, aż wszystko przeminie. W takich chwilach przyznawałam w duchu, iż dobrze by było mieć kogoś przy sobie, choć z drugiej strony jak inny śmiertelnik mógłby mi pomóc w zmaganiach z koszmarami, zakładając, rzecz jasna, że nie chodzi o Billa Murraya? Na szczęście jeszcze żaden z tych upiorów nie ukręcił mi głowy i nie przeciął mnie na pół promieniem lasera, nie przeżyłam też wizyty Elvisa Presleya. A najbliżej mistycznego oddzielenia ducha od ciała byłam przed czternastoma laty, kiedy to Joe Morelli przygniatał mnie swym ciężarem do posadzki i zasypywał pocałunkami za gablotą pełną ekierek polewanych czekoladą. Zza drzwi ponownie doleciał głos Ramireza:

– Nie lubię zostawiać nie dokończonych spraw z kobietami, Stephanie, Nie znoszę też kobiet, które uciekają przed mistrzem bokserskim.

Nacisnął klamkę, a mnie serce skoczyło do gardła. Drzwi były jednak zamknięte na zasuwę, toteż moje tętno szybko wróciło do rytmu przedzawałowego.

Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie po prostu zignorować łobuza. Nie miałam ochoty być zamieszana w strzelaninę. Ale nie chciałam też, by sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Starannie pozamykałam okna saloniku i dokładnie zaciągnęłam zasłony. Poszłam następnie do sypialni i przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zbiec po drabince pożarowej i nie poszukać czyjejś pomocy. Byłoby jednak głupotą doszukiwać się w wizycie Ramireza większego zagrożenia, niż przedstawiała ona w rzeczywistości. Wmawiałam sobie, że w gruncie rzeczy nic się nie stało. Nerwowo rozejrzałam się po sypialni. Naprawdę nic się nie stało… jeśli pominąć to, że do moich drzwi dobija się ważący 120 kilogramów olbrzym, zboczeniec o kryminalnej przeszłości. Aż zakryłam sobie usta dłonią, chcąc powstrzymać mimowolny okrzyk przerażenia. Tylko bez paniki, skarciłam się w myślach. Na pewno za parę chwil ciekawscy sąsiedzi zaczną wyglądać na korytarz i spłoszą Ramireza. Wyjęłam rewolwer z torebki i po raz drugi podeszłam do drzwi wejściowych. Nikt już nie zasłaniał palcem wizjera, przez który roztaczał się widok na pusty korytarz. Przyłożyłam ucho do drzwi i wstrzymałam oddech, ale na zewnątrz panowała cisza. Starannie założyłam łańcuch zabezpieczający, odsunęłam rygle zasuwy, uchyliłam drzwi i zerknęłam na korytarz. Nie dostrzegłam nigdzie Ramireza. Po paru sekundach zdjęłam łańcuch, otworzyłam drzwi i śmielej wyjrzałam na klatkę. Panowała tu cisza i spokój. Bokser musiał już sobie pójść.

Zwróciłam uwagę, że po zewnętrznej stronie drzwi spływają krople jakiejś gęstej, białej cieczy. Prawie na pewno nie była to ślina. Zrobiło mi się niedobrze. Pospiesznie zamknęłam drzwi, zasunęłam rygle i założyłam łańcuch. Wspaniale, pomyślałam. Pracuję dopiero dwa dni w tym fachu, a już trafiłam na pomyleńca, który uwalał mi spermą drzwi do mieszkania. Podobne rzeczy nigdy mi się nie zdarzały, dopóki pracowałam dla E.E. Martina. Tylko raz jakiś wariat na ulicy obsikał mi buty. Kilkakrotnie spotykałam też w metrze zboczeńców spuszczających na mój widok spodnie, ale takich rzeczy mogłam się spodziewać, pracując w Newark. Nauczyłam się przyjmować je z obojętnością. Lecz zatarg z Ramirezem to było zupełnie co innego. Ten facet mnie przerażał.

Aż podskoczyłam w miejscu, kiedy nade mną rozległ się stukot otwieranego okna. Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to pani Delgado wypuszcza na noc swego kota. Trzeba było wziąć się w garść. Musiałam za wszelką cenę szybko zapomnieć o Ramirezie, toteż zaczęłam w myślach wyliczać przedmioty, które dałoby się jeszcze sprzedać, żeby opłacić zaległe rachunki telefoniczne. Niewiele mi tego zostało. Walkman, żelazko, kolczyki z perłami będące prezentem ślubnym, zegar kuchenny o kształcie pieczonego kurczaka, oprawiony w ramę plakat Ansela Adamsa i dwie stojące lampy z sypialni. Miałam nadzieję, że to wystarczy na uregulowanie długu. Nie chciałam po raz drugi znaleźć się w takiej sytuacji, kiedy nawet nie będę mogła zadzwonić na policję.

Wsadziłam Rexa z powrotem do klatki, wymyłam zęby, przebrałam się w nocną koszulę i wsunęłam pod kołdrę, zostawiwszy zapalone wszystkie światła w mieszkaniu.


Następnego ranka zaraz po wyjściu z pościeli podbiegłam do drzwi i spojrzałam przez wizjer. Na korytarzu wszystko wyglądało tak jak zwykle. Uspokojona, wzięłam prysznic i ubrałam się. Po całonocnej bieganinie w swoim kółku Rex spał jak zabity w puszce po zupie. Nalałam mu świeżej wody i wsypałam do miseczki garść tego paskudnego pokarmu. Miałam straszną ochotę na filiżankę kawy, ale jak na złość nie było w domu ani szczypty kawy.

Podkradłam się do okna w saloniku i ostrożnie wyjrzałam na parking, a kiedy i tam nie zauważyłam Ramireza, wróciłam do wyjścia i jeszcze raz uważnie zlustrowałam przez wizjer korytarz. Dopiero wtedy odsunęłam rygle i uchyliłam drzwi na całą długość łańcucha. Pociągnęłam nosem, lecz nie wyczułam ostrej woni potu boksera, toteż zamknęłam drzwi, zdjęłam łańcuch i śmielej wyjrzałam na zewnątrz, zaciskając palce na kolbie rewolweru. W korytarzu nikogo nie było. Zrobiłam parę kroków w stronę schodów i aż podskoczyłam w miejscu, kiedy rozległ się dzwonek windy. Omal nie zastrzeliłam pani Moyer. Przeprosiłam ją serdecznie, wmawiając, że mój rewolwer to zwykła zabawka. Później zaś pospiesznie zniosłam pierwszą porcję rzeczy po schodach i wrzuciłam do bagażnika samochodu.

Zanim Emilio otworzył swój sklepik, głód kofeiny stał się nie do wytrzymania. Zastanawiałam się jeszcze nad pamiątkowymi kolczykami, doszłam jednak do wniosku, że są one sporo warte. Zresztą nie byłam do nich aż tak bardzo przywiązana, a w chwili obecnej miałam ważniejsze sprawy na głowie: musiałam zebrać tyle gotówki, żeby starczyło na pojemnik z gazem, opłacenie zaległego rachunku telefonicznego, a także na drozdżowkę z dużą porcją czarnej kawy.

Poświęciłam aż pięć minut na to, aby głęboko utrwalić w pamięci to iście królewskie śniadanie, i pojechałam do urzędu telekomunikacji. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła na skrzyżowaniu, jakichś dwóch chłopaków, którzy stanęli obok w półciężarówce, zaczęło robić sobie ze mnie drwiny. Domyśliłam się po ich gestach, że nadzwyczaj przypadły im do gustu napisy i rysunki na karoserii mojej novej. Na szczęście ryk silnika zagłuszał ich docinki. Wszystko ma swoje złe i dobre strony.

Dopiero po chwili spostrzegłam, że budynki wokół mnie znikają w dziwnej, szybko gęstniejącej mgle. Rozejrzałam się pospiesznie. No tak, mniej więcej z tego miejsca, gdzie powinna się znajdować rura wydechowa auta, buchał teraz czarny, gryzący dym. Bez namysłu huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą, łudząc się nadzieją, że po raz kolejny ożywię wskaźniki do działania. I faktycznie, czerwona lampka sygnalizacji poziomu oleju zamigotała krótko. Dotoczyłam się jakoś do pobliskiej stacji benzynowej, kupiłam butelkę oleju, wlałam go do miski, lecz okazało się, że nadal jest go za mało. Musiałam więc dokupić drugą butelkę.

Dotarłam wreszcie do urzędu telekomunikacji. Tu przekonałam się dobitnie, że wyrównanie zaległości płatniczych i ponowne włączenie aparatu do sieci jest równie proste, co zdobycie złotej karty kredytowej. Musiałam naprędce wymyślić bajeczkę, że mieszkam z niewidomą, sparaliżowaną babcią, która przeszła już jeden zawał i dostęp do telefonu to dla niej sprawa życia i śmierci. Nie sądzę, żeby na urzędniczce wywarło to większe wrażenie, może raczej ją rozbawiło, w każdym razie uzyskałam obietnicę, że jeszcze tego popołudnia ktoś zechce wcisnąć odpowiedni guzik. Kamień spadł mi z serca. Gdyby Ramirez znów się pojawił, mogłabym przynajmniej wezwać policję. W następnej kolejności pojechałam po ćwierćlitrowy pojemnik z gazem obezwładniającym. Skoro niezbyt sobie radziłam z bronią, chciałam zaopatrzyć się w zastępczy środek obronny. W posługiwaniu się aerozolem nie powinnam mieć żadnych kłopotów.

Jeszcze przed sklepem z bronią czerwona lampka na desce rozdzielczej ponownie zaczęła migotać. Spod wozu nie wydobywał się jednak dym, pomyślałam więc, że wskaźnik poziomu oleju się zaciął. Postanowiłam nie zwracać na niego uwagi, tym bardziej, że nie zamierzałam więcej wydawać ani grosza na olej. Na razie samochód musiał się bez niego obejść. Jeśli uda mi się zdobyć dziesięć tysięcy dolarów nagrody, wtedy nawet cały wóz będę mogła wykąpać w oleju. A potem zepchnę go z pierwszego lepszego mostu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wyobrażałam sobie sprzedawców broni jako zarośniętych olbrzymów, noszących czapeczki baseballowe i mających kumpli w gangach motocyklistów. W mojej wyobraźni musieli też nosić takie przezwiska, jak „Bubba” albo „Billy Bob”. Ale w tym sklepie za ladą stała kobieta o imieniu Sunny, czterdziestolatka o skórze opalonej na kolor najlepszego gatunku tytoniu, włosach ufarbowanych fantazyjnie na kanarkowożółto i głosie zdradzającym, że wypala co najmniej dwie paczki papierosów dziennie. W uszach nosiła kolczyki wielkości młyńskich kół, była ubrana w niewiarygodnie obcisłe dżinsy, a na paznokciach miała wymalowane miniaturowe palmy kokosowe.

– Ładna rzecz – powiedziałam, przyglądając się jej dłoniom.

– Maura z „Pałacu Fryzur” specjalizuje się w takich rysuneczkach. Manicure robi po mistrzowsku, a depilację woskiem potrafi wykonać tak, że ma się skórę gładkąjak kula bilardowa.

– Będę musiała skorzystać z jej usług.

– Proszę pytać o Maurę i powiedzieć, że przysłała panią Sunny. A czym mogę dzisiaj służyć? Czyżby wystrzelała już pani ostatnią paczkę nabojów?

– Nie, chciałam kupić pojemnik z gazem.

– Jaki to ma być gaz?

– To jest ich kilka rodzajów?

– Ależ oczywiście. Dysponujemy całą gamą podobnych wyrobów. – Sięgnęła do stojącej z tyłu szafy i wyjęła z niej kilka puszek z kolorowymi naklejkami. – To oryginalny produkt firmy „Mace”, a to łzawiąca mieszanka pieprzowa, najmniej szkodliwa, używana coraz częściej, nawet przez policję. Mamy też znacznie skuteczniejszy środek chemiczny, gaz o nazwie „Pewna Ochrona”. Najdalej w ciągu sześciu sekund powali nawet stupięćdziesięciokilogramowego napastnika. Oddziałuje na system nerwowy. Wystarczy, aby jedna kropla padła na skórę, i człowiek pada bez czucia. Nieważne, czy jest po alkoholu, czy pod wpływem narkotyków. Wystarczy jedna mała kropla.

– To brzmi dość groźnie.

– Wolałabym nie sprawdzać, czy tak jest w rzeczywistości.

– Czy może spowodować śmierć? Zostawia jakieś trwałe ślady?

– Jedynym trwałym śladem jest wyraźna luka w pamięci napastnika. Oczywiście, w pierwszej chwili występuje paraliż mięśni, ale kiedy działanie gazu przeminie, pozostaje wyłącznie dotkliwy ból głowy i najwyżej kupa wymiocin do sprzątnięcia.

– Trudna decyzja. A gdybym przez nieuwagę siebie również opryskała tym gazem?

Sunny skrzywiła się boleśnie.

– To podstawowa rzecz, której należy unikać z wszystkimi tego rodzaju środkami.

– Czasem może być trudno.

– Wcale nie. Trzeba tylko chwycić pojemnik w ten sposób i położyć palec… Zresztą powinna pani mieć już w tym jakąś wprawę. – Po przyjacielsku poklepała moją dłoń. – Na pani miejscu wybrałabym właśnie „Pewną Ochronę”.

Ani trochę nie byłam pewna, czy mam w tym jakąkolwiek wprawę. Czułam się jak idiotka. Wielokrotnie protestowałam przeciwko gromadzeniu arsenałów broni chemicznej, a teraz zamierzałam kupić gaz paraliżujący od kobiety, która depilowała sobie skórę woskiem.

– Mamy kilka rozmiarów pojemników z tym środkiem – zachwalała Sunny. – Sama noszę przy sobie najmniejszy z nich, siedemnastogramowy, wykonany w postaci breloczka do kluczy. Ponieważ jest taki mały, został wyposażony w specjalny przycisk spustowy. Producent dołącza do niego także ładne skórzane etui, do wyboru w jednym z trzech kolorów.

– Rety. W trzech kolorach…

– Zresztą proszę go wypróbować – zachęcała dalej. – Przekona się pani, jakie to łatwe.

Wyszłam przed sklep, wyciągnęłam rękę daleko przed siebie i delikatnie nacisnęłam błyszczący języczek. Nagły podmuch wiatru zmusił mnie do natychmiastowego odwrotu.

– No tak, trzeba również uważać na wiatr – ostrzegła Sunny. – Lepiej niech pani teraz wyjdzie tylnymi drzwiami, przez strzelnicę na zapleczu.

Skwapliwie usłuchałam tej rady, a gdy znalazłam się z powrotem na ulicy, biegiem wskoczyłam do novej i zatrzasnęłam drzwi, zanim choć jedna kropelka „Pewnej Ochrony” zdąży zaatakować mój system nerwowy. Wsunęłam kluczyki do stacyjki, ale nie mogłam opanować drżenia palców. Ciążyła mi świadomość, że przymocowany do nich na łańcuszku kołysze się między moimi kolanami pojemniczek zawierający gaz sprężony pod ciśnieniem prawie 10 atmosfer, co w mojej wyobraźni równało się swoistej bombie chemicznej. Silnik zapalił od razu, ale czerwona lampka znowu zamigotała, jakby znacznie jaśniej. Mam to gdzieś, pomyślałam; zaryzykuję. Na liście moich najważniejszych obecnie problemów olej do samochodu figurował daleko poza pierwszą dziesiątką.

Włączyłam się do ruchu, usilnie powstrzymując się od sprawdzenia we wstecznym lusterku, czy nie wlokę za sobą chmury dymu. Carmen mieszkała zaledwie kilkaset metrów na wschód od ulicy Starka. Nie była to najbezpieczniejsza okolica, ale znałam też znacznie gorsze. Pod wskazanym adresem stał budynek z żółtej cegły, na gwałt domagający się gruntownego czyszczenia. Cztery piętra; bez windy. Na dole niewielki hol wyłożony terakotą. Sanchez mieszkała na pierwszym piętrze. Drzwi nadal były zaklejone policyjnymi plombami. Na tym samym piętrze znajdowały się dwa inne, lokale. Zadzwoniłam do pierwszych drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Drugie otworzyła pani Santiago, kobieta około pięćdziesiątki, mówiąca z silnym hiszpańskim akcentem. Na biodrze trzymała niemowlę. Czarne gęste włosy nosiła gładko zaczesane do tyłu. Była ubrana w błękitny bawełniany dres, na nogach miała obszywane futerkiem ciepłe kapcie. Gdzieś z głębi mrocznego mieszkania dolatywał głos spikera z włączonego telewizora. Ponad jej ramieniem dostrzegłam dwie czarne główki starszych dzieci. Przedstawiłam się i wręczyłam kobiecie swoją wizytówkę.

– Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać do wcześniejszych zeznań. Ta Carmen mieszkała tu od niedawna, nikt jej za dobrze nie znał. Zachowywała się spokojnie, przyzwoicie.

– Nie widziała jej pani od czasu tamtego zabójstwa?

– Nie.

– I nie domyśla się pani, gdzie ona może być? U przyjaciół? Może znajomych?

– Nie znałam jej. Nikt jej nie znał. Od policji się dowiedziałam, że pracowała w barze… w „Zakątku” przy ulicy Starka. Może tam czegoś się pani o niej dowie.

– Czy była pani w domu, kiedy zdarzył się ten wypadek?

– Tak. Pamiętam, że mimo późnej pory u Carmen telewizor grał wyjątkowo głośno, jak nigdy przedtem. Potem usłyszałam, że ktoś się dobija do jej drzwi. Nie znałam tego mężczyzny, dopiero później wyszło na jaw, że to policjant. Prawdopodobnie dobijał się tak głośno, ponieważ nikt nie słyszał pukania przez ten ryk telewizora. Wreszcie padły strzały. Wtedy zadzwoniłam na policję. Kiedy odłożyłam słuchawkę i podeszłam do drzwi, usłyszałam gwar głosów i jakieś zamieszanie na korytarzu. Wyjrzałam więc…

– I co?

– Był tam John Kuzack i jeszcze paru sąsiadów. Wie pani, my tu utrzymujemy ze sobą dość bliskie kontakty. Nie należymy do takich, co to udają, że nic nie słyszą i o niczym nie wiedzą. Może właśnie dlatego nie mieszkają tu żadni narkomani. Nigdy przedtem nie zdarzyło się w naszym bloku coś podobnego. Kiedy więc wyjrzałam, John stał nad nieruchomym ciałem tego policjanta. On także wówczas nie wiedział, że to policjant. Zauważył tylko, że ktoś leży martwy w progu mieszkania Carmen, a ten facet stoi z rewolwerem w dłoni, szybko więc przejął sprawy w swoje ręce.

– I co potem?

– Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. W korytarzu było strasznie dużo ludzi.

– Widziała pani wśród nich Carmen?

– Nie. Ale panował nielichy tłok. Rozumie pani, wszyscy sąsiedzi chcieli zobaczyć, co się stało. Parę osób próbowało ratować postrzelonego, ale na nic to się zdało. Był już martwy.

– Według państwa zeznań w mieszkaniu Carmen przebywało w tym czasie dwóch mężczyzn. Czy widziała pani tego drugiego człowieka?

– Tylko przez chwilę. Nigdy przedtem go nie widywałam. Chudy, kościsty, o czarnych włosach i ciemnej cerze, koło trzydziestki. Miał zdeformowaną twarz, nos całkiem spłaszczony, jakby dostał silny cios patelnią. Właśnie z tego powodu go zapamiętałam.

– I co się z nim stało?

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Chyba po prostu wyszedł, tak jak Carmen.

– W takim razie spróbuję porozmawiać z Johnem Kuzackiem.

– Mieszka pod 4B. Powinien być teraz w domu, właśnie szuka sobie nowej pracy.

Podziękowałam pani Santiago i powoli ruszyłam na drugie piętro, zachodząc w głowę, jak wygląda mężczyzna, który jednym ciosem zdołał ogłuszyć Joego Morelliego. Zapukałam do drzwi oznaczonych numerem 4B, ale nikt nie odpowiedział. Zapukałam po raz drugi, mocniej, aż zabolały mnie kostki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i w jednej chwili uzyskałam odpowiedź na swoje pytanie: „Cóż to za mężczyzna?” John Kuzack musiał mieć ze 195 centymetrów wzrostu i ważył jakieś 110 kilogramów. Długie siwiejące włosy nosił zebrane z tyłu w mały kucyk, a pośrodku czoła miał wytatuowaną maleńką kołatkę. W jednym ręku trzymał gazetę z programem telewizyjnym, w drugim zaś puszkę piwa. W jego mieszkaniu unosiła się intensywna woń kwaśnego potu. Pewnie weteran z Wietnamu, przemknęło mi przez myśl, komandos.

– John Kuzack?

Zmierzył mnie zaciekawionym spojrzeniem.

– Tak. O co chodzi?

– Prowadzę poszukiwania Joego Morelliego. Czy mógłby mi pan odpowiedzieć na parę pytań dotyczących Carmen Sanchez?

– Jest pani z policji?

– Nie, pracuję na zlecenie Vincenta Pluma, który poręczył kaucję za Morelliego.

– No cóż, niezbyt dobrze znałem Carmen Sanchez – mruknął. – Widywałem ją od czasu do czasu, mówiliśmy sobie „dzień dobry” i to wszystko. Sprawiała wrażenie dosyć sympatycznej. Tamtego dnia wracałem właśnie do domu, kiedy na schodach usłyszałem strzały.

– Pani Santiago z pierwszego piętra powiedziała mi, że to pan ogłuszył zabójcę.

– Owszem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jest policjantem. Widziałem tylko człowieka, który stał w otwartych drzwiach mieszkania, z dymiącym rewolwerem w dłoni. Zaraz zbiegli się sąsiedzi, a on stanowczym tonem rozkazał wszystkim się cofnąć. Uznałem, że trzeba wkroczyć do akcji, i walnąłem go w łeb opakowaniem sześciu butelek piwa, które trzymałem w ręku.

Omal nie wybuchnęłam gromkim śmiechem. W raporcie policyjnym zapisano, że Morelli został ogłuszony tępym narzędziem, nigdzie nie wzmiankowano, że chodziło o opakowanie sześciu butelek piwa.

– Zachował się pan bardzo odważnie.

Kuzack uśmiechnął się szeroko.

– Skąd! Odwaga nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu nie cierpię, jak mi się rozkazuje.

– A nie wie pan, co się stało z Carmen?

– Nie. Prawdopodobnie wymknęła się jakoś w tym zamieszaniu.

– I nie widział jej pan od tamtego czasu?

– Nie.

– A co z tym drugim mężczyzną, który przebywał w mieszkaniu? Pani Santiago zeznała, że miał całkiem spłaszczony nos…

– Owszem, ja też go widziałem przez chwilę, ale nic więcej nie umiem powiedzieć.

– Czy rozpoznałby pan tego człowieka?

– Chyba tak.

– Jak pan sądzi, czy jeszcze ktoś z mieszkańców widział tego świadka i mógłby coś o nim powiedzieć?

– Jak pamiętam, to chyba tylko Edleman zdążył mu się lepiej przyjrzeć.

– Gdzie on mieszka?

– Niestety, już tu nie mieszka. W ubiegłym tygodniu zginął w wypadku samochodowym. Przechodził przez ulicę na wprost naszego budynku. Sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia. Nie było świadków.

Poczułam nagle znajome ściskanie w dołku.

– Czy pańskim zdaniem śmierć Edlemana może mieć coś wspólnego z zabójstwem Kuleszy?

– Nie umiem tego powiedzieć.

Podziękowałam uprzejmie Kuzackowi i powoli ruszyłam schodami na dół. Niemal w głowie mi szumiało od usłyszanej nowiny.

Dochodziło południe i zrobiło się bardzo gorąco. Tego ranka znowu włożyłam garsonkę i buty na obcasie, żeby sprawiać wrażenie osoby godnej szacunku i zaufania. Zostawiłam samochód na parkingu przed domem ze wszystkimi szybami opuszczonymi, mając w głębi duszy nadzieję, że ktoś go ukradnie. Ale nikt się nie skusił. Chcąc, nie chcąc, usiadłam za kierownicą i dojadłam resztki suszonych fig wykradzionych z zapasów mamy. Niewiele się dowiedziałam o Carmen od jej sąsiadów, ale przynajmniej nie zostałam zaatakowana czy zrzucona ze schodów.

Następnym punktem mojego planu była wizyta w mieszkaniu Morelliego.

Загрузка...