Rozdział ósmy

Wiadomości o dziewiątej

Z boku było widać, jak starszemu majorowi drgają mięśnie twarzy.

– Źle – powiedział po sekundowej przerwie. – Fiasko. Żywcem się nie udało. I zdążył roztrzaskać radiostację. Na jednym z samochodów było wgniecenie na zderzaku, obiekt zwrócił na to uwagę i wyciągnął wniosek. To jeszcze nie wszystko. Radiotelegrafista Karpenko, którego trzymaliśmy na Kuźnieckim, odebrał sobie życie. Nie doceniłem go. W ogóle to wszystko moja wina. Gotów jestem ponieść odpowiedzialność.

Jegor z drżeniem czekał, co odpowie Narkom. W słuchawkach było cicho, przez co Dorin poczuł się już całkiem strasznie.

– Jaka wina? Za co odpowiedzialność? – Daleki głos zawibrował jak stalowa nić. – Radiotelegrafista był pod opieką Grigoriana, niech on odpowiada. Myślę, że wystarczy kara dyscyplinarna. Jeśli człowiek naprawdę chce się zabić, to trudno mu przeszkodzić. Ale wgniecenie na zderzaku to rzecz gorsza od świadomego szkodnictwa. Czyj był samochód?

– Młodszego lejtnanta Lalina, służba obserwacji zewnętrznej.

– Pod sąd. Rozstrzelać. Innym dla przykładu.

Te słowa Szef wypowiedział bez gniewu, bardzo spokojnie, nawet z roztargnieniem, jak gdyby myślał o czymś innym.

– Już go rozstrzelali – ponuro odrzekł Październicyn.

Narkom umilkł.

– Wasza ocena sytuacji?

– Najprawdopodobniej zgubiliśmy ślad prowadzący do Wassera.

– „Najprawdopodobniej”? To znaczy, że jest nadzieja?

– Bardzo słaba, towarzyszu komisarzu generalny.

– Mów, Październicyn, nie marudź. Sam wiesz, jakie to ważne.

– Po pierwsze: łącznik nie miał możliwości powiadomić Wassera o obserwacji. – Starszy major zagiął jeden palec w czarnej rękawiczce, za chwilę – następny. – Po drugie: agent Eter. Najprawdopodobniej wykorzystają właśnie jego, jeśli będą chcieli znowu skontaktować się z radiotelegrafistą; a przecież tylko my wiemy o śmierci Karpenki. Teraz po trzecie: Wasser musi mieć nadajnik. Po wątpliwej historii na jeziorze mimo wszystko zaryzykował, spróbował nawiązać łączność. Być może pójdzie znowu na ryzyko… Jest jednak istotne „ale”, które odbiera praktyczną wartość tym gdybaniom.

– Zniknięcie łącznika?

– Tak jest. Poszedł na spotkanie z radiotelegrafistą i nie wrócił. Fakt, jak to się mówi, niepodważalny. Tego w żaden sposób nie zmienimy. Gdzie się podział łącznik? Samochód go potrącił, cegła mu spadła na głowę? Śmieszne.

– A zatem trzeba przekonać Wassera, że jego łącznik nie zginął z naszych rąk. Tylko, powiedzmy, w wypadku drogowym. Tak?

Starszy major gorzko się uśmiechnął.

– Przekonać to byłoby za dużo szczęścia. Gdyby Wasser bodaj dopuścił taką możliwość, już byłoby dobrze. Niechby chociaż nabrał wątpliwości: a może naprawdę wypadek? No i zaryzykowałby. Wasser też jest w trudnej sytuacji: potrzebuje łączności. Przez ambasadę wyraźnie nie chce działać. I mądrze robi. Tam są podsłuchy i Eter, inne możliwości…

– Przygotowaliście rezerwowego radiotę?

To o mnie, domyślił się Dorin. Sam Narkom wie o Jegorze!

– Niby tak. – Październicyn zerknął na Jegora. – Tylko że to rozmowa czysto teoretyczna, towarzyszu komisarzu generalny. Fantastyka nienaukowa. Wasser nie nabierze się na jakiś tam wypadek. Takich idiotów nie ma w żadnym wywiadzie, tym bardziej w Abwehrze.

Narkom jak gdyby nie słyszał tych słów.

– Tożsamość łącznika ustalona?

– Mamy dowód na nazwisko Sielencow Nikołaj Iwanowicz. – Starszy major strzelił palcami, podano mu dokument wyjęty kieszeni samobójcy. – Rok urodzenia tysiąc dziewięćset drugi.

Stempel może fałszywy, ale pieczęć z biura meldunkowego prawdziwa: ulica Szczypek 13 bis, bez numeru mieszkania – to oczywiście zabudowa przemysłowa. Bardzo możliwe, że właśnie tam mieszka. Rewizję naturalnie zrobimy. Tylko że raczej nic nie znajdziemy. Sądząc po jego zachowaniu, to stary wyjadacz.

– Rewizja nie jest potrzebna. – Narkom zaczął mówić szybko, urywanymi zdaniami, jak gdyby dokądś się śpieszył. – Tam się na razie nie pchajcie. W ogóle nic nie róbcie. Przekażcie zwłoki łącznika kapitanowi Kowalowowi, on dostanie instrukcje. Nie zdejmujcie kotła na Kuźnieckim. A sami idźcie, odpocznijcie. I uczestnicy operacji też niech odpoczną. Nocą będzie dużo pracy. I jeszcze coś: słuchajcie wiadomości o dziewiątej.

– Co? Jakich wiadomości?

– Zwyczajnych. W radiu. – Głos w słuchawkach musiał się uśmiechnąć, po czym łączność została przerwana.

Przez jakiś czas starszy major zafrasowany patrzył na radiostację. W końcu wzruszył ramionami.

– Dobra, rozkaz to rozkaz. – odwrócił się do Dorina. – Padła komenda: odpocząć. Do wieczora jesteś wolny, potem wracasz na Kuźniecki. Stęskniłeś się pewnie za swoją ukochaną?

Jegor rzeczywiście od razu pomyślał o Nadi. Szef czyta z oczu czy jak?

– To skocz do niej. Dzisiaj możesz. Tylko że wyglądasz, bratku, jak nieboskie stworzenie. Łokieć rozwalony, krew na koszuli. Jesteś zarośnięty, nie goliłeś się chyba, co?

– Nie zdążyłem. Rano pracowałem przy radiostacji. Myślałem, że później…

– Wiesz co, wstąpmy do mnie. Umyjesz się, ogolisz, przebierzesz. To niedaleko.


* * *

Kwadrans później na skwerze nie było już nikogo. Autobus z zamalowanymi szybami wywiózł zabitych, autobus z czerwonym krzyżem – rannych. Zdjęto także kordon.

Czekoladowy gaz-73 Październicyna, rycząc silnikiem o mocy osiemdziesięciu pięciu koni mechanicznych, popędził w stronę centrum ulicą Metrobudowy, obok stacji „Pałac Rad”. Za wysokim parkanem hałasowały koparki, robiono tam wykop pod największy gmach w historii ludzkości. Za kilka lat będzie górował nad Moskwą, zasłaniając pół miasta cieniem kamiennego Lenina. Jegor zadarł głowę, starając się wyobrazić sobie budynek wysokości czterystu dwudziestu metrów.

– No to już prawie jesteśmy – powiedział szef. – Tam mieszkam, na wyspie.

No jasne, gdzie miałby mieszkać taki człowiek, jeśli nie w Domu Komitetu Centralnego nr 1. Jegor nigdy nie był w sławnym „domu nad rzeką Moskwą”, tylko w kinie „Przodownik” obok, ale wiedział, że tu mieszkają członkowie rządu, wyższe dowództwo, polarnicy, wybitni pisarze, krótko mówiąc, najlepsi ludzie radzieccy.

Samochód wjechał na zamknięte podwórze; czyste, zupełnie jak nie w Moskwie, równiutko obsadzone krzewami. Klatka schodowa była przestronna, przy stoliku z lampą siedziała wartowniczka w mundurze, a w windzie, jak się okazało, było lustro i dywanik. To ci szyk!

Po mieszkaniu starszego majora Jegor spodziewał się więc cudów, ale się pomylił. Było oczywiście samodzielne, ale do tego cały luksus się ograniczał.

Jeden jedyny pokój, wychodzący oknem na Kanał Odpływowy. A umeblowanie: żelazne łóżko, szafa na ubrania i goły stół z wiedeńskim krzesłem. Co jeszcze? Ano, kuchnia. Od razu widać było, że rzadko się tu zagląda, a kuchenki w ogóle nie używano. Na półce stał kubek i parę miseczek. Więcej nic.

Za to łazienka była bardzo ładna: białe kafelki, gorąca woda. Jegor ogolił się – pierwsza klasa. Szef mieszkał wprawdzie po spartańsku, ale wyraźnie dbał o swój wygląd: solingenowskie żyletki, specjalna pianka do golenia, nawet jakiś krem. Dorin spróbował, posmarował się i twarz od razu zrobiła się jędrna, pulchna, naprawdę jak ciastko z kremem.

– Kurtkę i koszulę rzuć pod wannę – polecił Październicyn. – Przyjdzie pomoc domowa, to wypierze. Wybierz sobie coś z szafy, przecież jesteśmy jednego wzrostu. Weź, co chcesz, byle nie garnitur w prążki. Później mi oddasz.

W szafie oprócz frenczów i bluz wojskowych wisiały aż dwa garnitury (jeden czarny w biały prążek, drugi popielaty, ten, w którym szef był w „Moskwie”), poza tym marynarki, spodnie, koszule. Starszy major najwyraźniej lubił się dobrze ubrać.

Jegor krępował się wziąć szary garnitur. Wybrał tweedową marynarkę i ukraińską koszulę z wyszywanym kołnierzem. Wszystko pasowało, Październicyn w każdym razie pochwalił.

– „Ten Grandisson był wielkim frantem, sierżantem gwardii i birbantem” – zacytował z pełnymi ustami. – Masz, jedz.

– Dzięki. – Dorin wziął z talerzyka kawałek grubo pokrajanej kiełbasy. – Kiedy w szkole braliśmy Eugeniusza Oniegina, nie rozumiałem tego: Grandisson był sierżantem, czyli miał najniższą w carskich czasach rangę, a hulał z obszarniczkami, i jeszcze wielki z niego frant. Naprawdę mogło tak być?

– Za Katarzyny ranga gwardyjska liczyła się wyżej niż w zwykłym wojsku, i to o dwa stopnie; służba w gwardii oznaczała większy prestiż, tak jak u nas w Organach. Ty jesteś młodszym lejtnantem, a nosisz na wyłogach trzy bączki. Tak że nie martw się o Grandissona, miał absolutne prawo bajerować panny szlachcianki. Tak jak ty w czasie wolnym od służby. Ja cię, Jegor, obserwowałem. Widziałem, jak usychasz z tęsknoty za tą swoją sanitariuszką. Ale nie dałeś się, myślałeś o sprawie, a nie o amorach. Tak trzeba. W życiu są rzeczy ważne i mniej ważne. Jak je zamienisz miejscami, będzie źle… No dobra, przestań się krygować przed lustrem, przystojniejszy już nie będziesz. Leć na randkę. A ja do wieczora odeśpię zaległości.

Jegor, ośmielony pochwałą, poprosił:

– Szefie, skoro będziecie spali, to może dalibyście mi samochód? Bo ja muszę do Pluszczewa. Metro, kolejka – szkoda na to czasu. Co?

Wyobraził sobie, jak pędzi po Moskwie gazem-73, jak zajeżdża przed dom za zielonym parkanem. No i łatwiej się będzie usprawiedliwić: skoro powierzają człowiekowi taki pojazd, to widać musi zajmować się sprawami wagi państwowej.

– A guzik – uciął Październicyn. – W sprawach prywatnych używaj prywatnych środków transportu. Sam tak robię i tobie też radzę. Póki nie zarobiłeś na prywatny – korzystaj z publicznego.

Jegor już pożałował, że poprosił, bo starszy major bardzo się rozzłościł.

– Co to za nowa moda! Dawniej najwyższe uposażenie w aparacie wynosiło dwa siedemset rocznie, żyło się skromnie. A teraz ledwie ktoś został naczelnikiem – od razu chciałby i towary z rozdzielnika, i nie wiadomo jakie pobory, i mieszkanie o podwyższonym standardzie. Mnie przydzielili daczę: całoroczna, piętrowa, kryształy, bilard, garaż, własny kort tenisowy, psia jego mać. Popatrzyłem na to wszystko, splunąłem

1 odjechałem. Noga moja tam nie postanie. Wiesz, co ci powiem, Dorin: pokonamy faszystów, imperialistom też damy radę, o to możesz być spokojny. Jeśli nasz radziecki ustrój od czegoś się zawali, to od tych wielkopańskich zachcianek ludzi z aparatu… No dobra, dobra, coś się tak nadął? Nadepnąłeś mi na odcisk, to dlatego. Dosyć, leć już.

Jegor sposępniał nie z obawy o przyszłość ustroju, ale o to, jak zostanie przyjęty przez Nadię. Teraz, kiedy do spotkania z dziewczyną pozostała mniej więcej godzina, nagle poczuł wielki ciężar na duszy.

Kiedy zjeżdżał windą i szedł przez elegancki dziedziniec, nie myślał o niebezpiecznym szpiegu Wasserze i o bliskiej już wojnie, ale po raz pierwszy od tygodnia o zwyczajnych, ludzkich sprawach. I wyglądało na to, że zachował się wobec Nadi jak ostatni łajdak. Przez tyle dni żadnej wieści.

A co z niej za dziewczyna! Jedyna w całym ZSRR, drugiej takiej nie ma. Zaufała mu, otworzyła przed nim duszę. Ciało zresztą także. A on co? Jeśli spojrzeć na to jej oczami – zdradził ją, zhańbił. Ostatni podlec, z jej punktu widzenia.

Na swoje usprawiedliwienie ma Dorin, oczywiście, nie byle co: sprawy wagi państwowej. To jednak z punktu widzenia państwa. A coś Jegorowi podpowiadało, że Nadia nie patrzy na miłość z tej perspektywy.

Koło „Przodownika” stały rzędem taksówki. Nie daliście służbowego samochodu, towarzyszu starszy majorze, to trudno, obejdzie się. Weźmiemy prywatny środek komunikacji.

Jegor minął niepokaźne emki i podszedł do zisa, który dumnie trzymał się nieco na uboczu.

– Wolny?

Kierowca obrzucił Dorina sceptycznym spojrzeniem i poinformował:

– Jeśli się nie orientujecie, obywatelu, mam auto klasy luks”, a to oznacza podwójną taryfę. Drogo wam wypadnie: pięć za samo trzaśnięcie drzwiami, każdy kilometr – rubel dwadzieścia, pięć minut czekania – rubel.

Jeszcze tydzień temu młodszego lejtnanta przeraziłby taki szacunek wstępny, ale wynagrodzenie w grupie „Plan”, ze wszystkimi dodatkami specjalnymi, wynosiło ho, ho – tysiąc dwieście rubli. Pobory wypłacono Dorinowi od razu pierwszego dnia, dostał też zwrot kosztów przeprowadzki i do tej pory nie wydał ani kopiejki z tej fantastycznej sumy, nie było okazji.

– Twoja rzecz to wykonywać plan finansowy, a nie dawać rady – przywołał Jegor do porządku bezczelnego kierowcę i opadł na pachnące nową skórą siedzenie. – Za miasto, do Pluszczewa. Dalej, bez gadania, gaz do dechy.

– Jasne – kiwnął głową szofer, ani trochę nie urażony. – Dowiozę w pół godziny. Pasuje?

Przemknęli przez Mały Kamienny Most i ledwie się rozpędzili, a już ujrzeli przed sobą niebieski tył piętrowego trolejbusu; takiego ani z lewej nie sposób wyprzedzić, ani z prawej. Wlekli się za nim aż do Sadowego Kolca. Szofer klął:

– Niechby wreszcie wycofali te garbate cholery, bo tak już nam dopiekły, jak nie wiem. Mówią, że sam Wódz kazał je wycofać. Raz zobaczył takiego ze swojego Lincolna i zaniepokoił się, czy aby się taki nie przewróci na zakręcie, nie przygniecie pasażerów. Troszczy się o prostego człowieka. Nie słyszeliście o tym?

– Nie, nie słyszałem.

Jegor pociągnął nosem i przestraszył się. Oj, spocił się pod pachami. Trzeba było wziąć prysznic, a nie tylko się golić.

– Zatrzymaj no się! – Wskazał budynek Wzorcowego Domu Towarowego przy placu Dobrynina. – Nie bój się, nie ucieknę. Pamiętam: rubel za pięć minut.

W dziale perfumeryjnym „Przemtłuszczu” poprosił o flakonik „Chypre’u”, a potem przyszedł mu do głowy dobry pomysł: kupi dla Nadi prezent.

– Które perfumy są najlepsze?

– „Czerwona Moskwa” – odparł sprzedawca. Kiedyś nazywały się „Ulubiony zapach carycy”, wypuściła je firma „Auguste Michel” na trzechsetlecie dynastii Romanowów. Znali się wtedy na pięknych zapachach.

Jegor wziął monarchistyczne perfumy; nie zapomniał i o tatusiu Wikientiju Kiriłłowiczu – kupił mu najdroższą maszynkę do golenia „Budionnowską”. W dziale cukierniczym dostał tort biszkoptowo-kremowy „Zorza Wschodu”.

Zanim wsiadł z powrotem do zisa, obficie spryskał się „Chypre’em”.

– Nieźle zajeżdża – pochwalił szofer, wciągając nosem zapach – Na randkę? Rozumiem. A bukiecik? Nic? Jak będziemy mijali Rynek Rogożski, to warto się zatrzymać po tulipany, przywieźli z Krymu.

– Kwiaty to drobnomieszczański przeżytek – odpalił Jegor. Nękała go przykra myśl: żeby mu przypadkiem tej „Zorzy” nie cisnęli w pysk.

– Pewnie, że przeżytek, ale kobiety mają do nich słabość. Raz mi się przydarzyło, że byłem na urlopie w Gagrze i poznałem pewną obywatelkę, była technikiem dentystycznym…

I tak ględził, aż wjechali na szosę riazańską, gdzie rozpędzili się do osiemdziesięciu na godzinę. Za obwodnicą kolejową skończyła się Moskwa, a zaczęły drewniane domki z ogródkami; na nie całkiem jeszcze zielonej łące mignęło stado krów.

Im bliżej Pluszczewa, tym bardziej Jegor się denerwował. Kiedy zaś w oddali zobaczył znajomy parkan, był w takim nastroju, że miał ochotę bodaj zawrócić.

– Ulica Karola Liebknechta osiemnaście. Jesteśmy na miejscu. – Szofer popatrzył na pasażera, który jakby przyrósł do siedzenia. – Czterdzieści dwa ruble czterdzieści. Co, nie ten dom?

– Ten, ten… Taksiarz-psycholog zagwizdał.

– Aha. Będą oświadczyny, ale jak to mówią, bez gwarancji. Wiesz co, narzeczony? Poczekam tu na ciebie z kwadransik. Na wszelki wypadek. Bezpłatnie. Dadzą kosza, to zawiozę cię z powrotem do Moskwy? Klapuje?

– Klapuje.

Jegor wręczył taksiarzowi różowy banknot i trzy czerwonce, trzy piątki z lotnikiem. Uścisnęli sobie ręce.

– No, powodzenia.

Nie sposób już było dłużej zwlekać.

Dorin nabrał powietrza w płuca, wziął tort w lewą rękę, prezenty przycisnął do piersi podbródkiem i zadzwonił. Nad dzwonkiem widniała tabliczka: „Dr W. K. Sorin”.

Czekał na odgłos kroków z tamtej strony parkanu i zgadywał, czyje będą – Nadi czy jej ojca.

Ale furtka otworzyła się sama, nikogo za nią nie było. Elektryczność, domyślił się Jegor. Nadia mówiła, że tatuś ma złote ręce.

Po chwili na ganku pojawił się Wikientij Kiriłłowicz we własnej osobie. Ze zdziwieniem patrzył na kawalera córki.

– Pan do kogo, młody człowieku?

Zapomniał czy jak? Niemożliwe.

– To ja, Jegor. Dzień dobry. Nadia jest w domu? Doktor poprawił okulary i zszedł dwa stopnie niżej.

– To pan? Trudno pana poznać. Zdawało mi się, że pan jest blondynem. A co się stało z pańskimi uszami?

Dopiero teraz Dorin przypomniał sobie, że jest ucharakteryzowany na Stepana Karpenkę: ciemny jeżyk, odstające uszy.

– To tylko tak… – wymamrotał – Do przedstawienia… amatorskiego.

– Ach, do przedstawienia się pan szykował – powtórzył Wikientij Kiriłłowicz tonem, który nie wróżył nic dobrego. – To znaczy, że jest pan aktorem. I zapomniał pan o całym świecie, duszą i ciałem oddany Melpomenie. Cóż to pan wyrabia z Nadieżdą, panie artysto?

– Dzwoniłem do szpitala, prosiłem, żeby przekazali; musiałem nagle wyjechać w delegację. Co, nie powtórzyli jej?

– Nie. To gdzie pan w końcu był? Na delegacji czy szykował się pan do przedstawienia?

Dorin tylko westchnął.

– A… A gdzie Nadia?

– Nadi nie ma.

Masz ci los!

– Jest w szpitalu? – spytał się Jegor, ucieszony, że taksówkarz jeszcze czeka.

– Nie.

– A gdzie?

Tatuś nic nie powiedział, patrząc na nieszczęśliwą twarz absztyfikanta.

– No, dobrze – zgodził się w końcu. – Niech pan wejdzie. Nadieżda niedługo przyjdzie.

Usiedli na oszklonej werandzie. Doktor zerknął na tort i paczuszki, skrzywił się. Jegor oblał się rumieńcem.

– Jest zła na mnie? – nie wytrzymał.

– Sam niech ją pan zapyta.

– To gdzie ona jest?

– W cerkwi.

Wtedy nachmurzył się Dorin. Obaj teraz patrzyli na siebie z niechęcią.

– Pan ją nauczył chodzić do cerkwi?

– Ja.

– Niby uczony człowiek, a w Bozię pan wierzy.

– Nie, nie wierzę – odrzekł doktor spokojnie, jak gdyby nie zauważył zjadliwości w głosie Jegora. – Za moich czasów to było niemodne. My, studenci medycyny, dzieliliśmy się na ateistów i agnostyków, z wyraźną przewagą tych pierwszych. Ale teraz czasy są inne. Lepiej dzieci wychowywać w wierze. Potrzebne jest, wie pan, jakieś oparcie duchowe.

Jegor nie wiedział, kto to są ci „agnostycy”, i tego o „oparciu duchowym” też za bardzo nie zrozumiał, ale sens był jasny – Wikientij Kiriłłowicz miał epoki radzieckiej po dziurki w nosie.

– Pewnie, że wy, szlachta, za cara mieliście lepsze życie – powiedział Dorin, zdenerwowany i przez to trochę zły. – Czyste, dostatnie, kulturalne, tyle że na koszt ludu pracującego.

Spodziewał się, że doktora zirytują te słowa, ale Wikientij Kiriłłowicz uśmiechnął się pobłażliwie.

– Wśród warstw uprzywilejowanych byli też i pasożyci, ale niewielu. Do pańskiej wiadomości, młody człowieku: w siedemnastym wieku przytłaczająca większość szlachty uzyskała nobilitację dzięki wykształceniu i zasługom. A na przykład mój ojciec urodził się jako chłop pańszczyźniany. Uciułał na naukę, całe życie pracował i zdobył tytuł profesora zwyczajnego. Zgodnie z tabelą rang to była czwarta kategoria, dająca prawa dziedziczenia szlachectwa. Każdy, kto chciał się uczyć i nie bał się pracy, mógł dojść do tego samego.

Czując, że zaczyna się złościć nie na żarty, Jegor postanowił wziąć byka za rogi.

– To znaczy, że uważa pan samodzierżawie za lepsze od socjalizmu?

Nie znalazłby się w całym Związku Radzieckim człowiek, którego by to pytanie nie przeraziło. Ale Wikientij Kiriłłowicz chuchnął na okulary, przetarł chustką szkła i jak gdyby nigdy nic odpowiedział:

– Dla takiego kraju jak Rosja lepiej byłoby, gdyby monarchia potrwała jeszcze z pięćdziesiąt lat albo nawet sto. Teraz oczywiście też panuje samodzierżawie, tylko całkiem innego rodzaju. Tamten absolutyzm był naturalny, to znaczy, jak powiedziałaby Nadieżda, pochodził od Boga. A dzisiejsze samodzierżawie zostało narzucone siłą, a więc pochodzi od diabła.

Kiedy całkiem poważnie zaczął mówić o Bogu i diable, Jegor od razu przestał się złościć. Czego tu wymagać od starego człowieka, któremu już się w głowie pokręciło? A poza tym prawdziwa kontra przecież nie agitowałaby jawnie przeciwko władzy radzieckiej. Najgorszy wróg to taki, który krzyczy, że jest za socjalizmem i w ogóle naprzód, młodzieży świata, a po cichutku sypie piasek w tryby.

Nawet spodobał się Jegorowi doktor za tę swoją szczerość. W końcu, co tu gadać, to ojciec Nadi.

– Niech pan tylko będzie ostrożniejszy z takimi wypowiedziami. Bo głupich nie sieją, jak się który zechce wykazać, może być gorzej.

Wikientij Kiriłłowicz zapytał:

– To znaczy, że pan sam do tych głupich nie należy? To się chwali. Wie pan, Gieorgij, od czasu kiedy zmarła moja Anna, jakoś zupełnie przestałem się bać. W razie czego Nadieżda ma swojego Boga, ten sieroty nie zostawi w biedzie. Mam zwyczaj mówić, co myślę, i nic, jakoś do tej pory mi się upiekło. Co prawda, nie jest to wielkie bohaterstwo. – Zaśmiał się krótko i sucho. – Proszę mi wybaczyć nieskromność, ale jestem najlepszym w Rosji specjalistą od korekcji starczych wad wzroku.

– Czego? – nie zrozumiał Jegor.

– No, jaskra, katarakta, silna nadwzroczność. Kuruję najwyżej postawionych pacjentów. Jego Wysokość Przewodniczącego Rady Najwyższej, Jaśnie Oświeconego Przewodniczącego Wszechzwiązkowej Rady Związków Zawodowych et caetera, et caetera. W latach dwudziestych za „agitację antyradziecką” dosyć często mnie zamykano; nie na długo, do pierwszego telefonu z góry. Za to w trzydziestych moje akcje wzrosły, pracownicy aparatu starzeją się, robią się dalekowzroczni. Tylko patrzeć, jak zostanę Bohaterem Pracy Socjalistycznej.

I znowu zatrząsł swoją kozią bródką, śmiejąc się z własnego dowcipu.

Na ulicy zatrąbił klakson. To pewnie minęło piętnaście minut, ze wszystkimi niemiłymi przerwami. Szofer uznał, że oświadczyny zostały przyjęte, i pogratulował.

Tylko na razie nie było czego. Powoli jakoś tam nawiązywał się kontakt z doktorem, który na Dorina nie patrzył już takim złym okiem. Ale to nie tatulek będzie decydował. Pytanie, jak się zachowa Nadieżda.

Kiedy Jegor usłyszał skrzypienie furtki, wtulił głowę w ramiona i zmrużył oczy. Niby to czekał na tę chwilę, ale mimo wszystko go zaskoczyła.

Wziął się w garść, wstał powoli, odwrócił się i… serce mu aż podskoczyło z radości.

Dróżką do domu, niezręcznie rozpostarłszy ręce, biegła Nadia. Na głowie miała białą chustkę, twarz uszczęśliwioną, oczy jej promieniały.

A Jegor oczywiście jednym skokiem śmignął z ganku i rzucił się jej na spotkanie.

Zderzyli się tak, że obojgu zaparło dech.

– Ja… Ja… ty, przecież ja… – bełkotał coś bez sensu i nie wiadomo czemu pociągnął nosem. – Ty myślisz… Pewnie, to znaczy całkiem…

Nadia też wygadywała jakieś bzdury.

– Dzięki, mateńko, żyjesz, wiedziałam, mateńko, dzięki!

Nawet się nie pocałowali, po prostu uścisnęli; Nadia nawet mocniej niż Jegor.

Przypomniał sobie o ojcu, odwrócił się, ale na werandzie nikogo nie było. Mimo wszystko inteligencja też ma swoje plusy, weźmy chociażby takt.

– Ostrzygli ci włosy. Byłeś chory. Po wszystkich szpitalach… ale nie znalazłam – chaotycznie, choć już bardziej zrozumiale zaczęła opowiadać Nadieżda. – Przecież nie znam twojego nazwiska. Tylko imię – Gieorgij. Ale co tam: szukałam i szukałam. Tata ma wszędzie znajomych. Tylko że cię nie było w żadnym szpitalu.

– W kostnicach też szukałaś? – wzdrygnął się, kiedy sobie wyobraził, co musiała przeżyć przez te dni.

– Dlaczego w kostnicach? Wiedziałam, że żyjesz. Gdybyś umarł, czułabym. A dzisiaj poszłam do cerkwi, pomodliłam się do Matki Boskiej, i odnalazłeś się.

– Nie byłem chory. To po prostu praca, dzień i noc. W żaden sposób nie mogłem cię zawiadomić, słowo daję!

– Nie byłeś chory? Bogu dzięki, bo już wyobrażałam sobie same straszne rzeczy. Potrącił cię samochód i leżysz nieprzytomny. Albo krupowe zapalenie płuc. W obwodzie moskiewskim odnotowano przypadki tyfusu brzusznego. A praca to nic, normalna sprawa. Wiem, że nie mogłeś mnie powiadomić. Gdybyś miał najmniejszą możliwość, na pewno byś to zrobił. Przecież wiedziałeś, jak się denerwuję.

Nagle młodszemu lejtnantowi Dorinowi przydarzyło się coś wstydliwego: w oczach pojawiły się łzy. Drugiej takiej dziewczyny w całym ZSRR (a tym bardziej w innych krajach) nie ma i być nie może.

Na taką ufność można było odpowiedzieć tylko identyczną ufnością. Jegor wyprostował się. Już nawet otworzył usta, żeby powiedzieć: „Nadieżdo, jestem pracownikiem Organów i wykonuję zadanie specjalne wagi państwowej”, ale przypomniał sobie o Wikientiju Kiriłłowiczu. Co do Nadi nie można było mieć wątpliwości. Kto potrafi tak kochać i tak wierzyć, jest człowiekiem pewnym. Ale z kim spotyka się jej ojciec i z kim obgaduje władzę radziecką, tego nie wiadomo. Chociaż jeśli doktorowi powierza się opiekę nad oczami najbliższych współpracowników Wodza, z pewnością koledzy z Piątego Wydziału mają go na oku. Lepiej trzymać język za zębami.

A Nadieżda jego wątpliwości wyjaśniła na własny sposób. Uśmiechnęła się radośnie i szepnęła:

– Co tak zaniemówiłeś? Wiesz, ja także się za tobą stęskniłam. Chodźmy.

Zabrała go na górę, na facjatkę, i tam, pod ukośnym dachem, zapomniał o bożym świecie, a kiedy znowu sobie o nim przypomniał, okazało się, że już jest prawie wieczór: słońce zdążyło stoczyć się na wierzchołki drzew, których wydłużone cienie pojawiły się na podwórzu.

– Jestem strasznie głodna. Chodźmy, napijemy się herbaty – zarządziła Nadieżda.

Ubrali się, zeszli na dół, gdzie siedział z wieczorną gazetą Wikientij Kiriłłowicz. Twarz miał zasmuconą. Nadia objęła go i pocałowała.

– Tato, jestem taka szczęśliwa.

– Widzę – powiedział niewesoło, nie podnosząc głowy.

Jegor też na niego nie patrzył, czuł się niezręcznie.

Tylko Nadieżda była wesoła i swobodna. Śpiewała i brzękając widelcami, nakrywała do stołu.

– Zaraz usmażę jajecznicę i zrobię grzanki z serem. O, jeszcze mamy tort. Biszkoptowy z kremem? To świetnie! A to co? – Wzięła w ręce zgrabną paczuszkę.

– To dla ciebie. Perfumy. Przedrewolucyjne, „Ulubiony zapach carycy”. – Jegor zerknął okiem na Wikientija Kiriłłowicza, ale ten nie dał się udobruchać i tylko westchnął.

Nie uśmiechało się Jegorowi siedzieć z nim tu cały wieczór, nawet przy jajecznicy.

– Nadiu, mam wolne aż do późnego wieczora. Może gdzieś pojedziemy? Na przykład do restauracji? – I złowił spojrzenie doktora, rzucone znad gazety, raczej zachęcające.

– Nie, nie do restauracji, lepiej na koncert. Tato, pozwól. Zabrała ojcu „Wieczorną Moskwę”. Razem z Jegorem pochylili się nad rubryką „Na afiszach”. Lok Nadi łaskotał skroń Jegora.

– Patrz, Nadia, w cyrku jest przedstawienie „Wesoły parostatek”, to według filmu „Wołga, Wołga”! Chłopaki od nas byli, mówią że atrakcja na skalę światową. Prawdziwy lew jeździ na motocyklu!

– Oj! – jęknęła Nadieżda. – Dzisiaj w konserwatorium grają czwartą symfonię Taniejewa, to taka rzadkość!

A Dorinowi było wszystko jedno, gdzie pójdzie, byleby razem z nią. Może być nawet symfonia.

– W porządku. Jedziemy do konserwatorium.

– Nie zdążymy. Koncert zaczyna się o dziewiątej, a teraz jest już wpół do.

Wzruszył ramionami.

– Weźmiemy taksówkę przy stacji. Zdążymy akurat na czas.

– To przecież drogo!

– E, głupstwo.

Wikientij Kiriłłowicz kiwnął głową.

– To się nazywa po naszemu, po huzarsku. Umieją się jeszcze ludzie zalecać.

– Nie, to się i tak nie uda. – Nadia westchnęła. – Jesteś naiwny, Gieorgij. Nie dostaniemy biletów, nawet na miejsca stojące.

– A po co nam stojące? – uśmiechnął się Dorin, słysząc o tej „naiwności”. – Usiądziemy najlepiej jak można, na miejscach z dyrektorskiej puli.

Popatrzyła na niego z radosnym zachwytem, jak dziecko na sztukmistrza. Tatulek też się zdziwił:

– Kimże ty jesteś, piękny młodzieńcze? Czarodziejem? Chwila na, jak by to powiedzieć, oficjalną prezentację, była chyba najlepsza z możliwych. Mimo wszystko trzeba powiedzieć, gdzie się pracuje, bo nie wiadomo na jak długo przyjdzie znowu zniknąć. A tak wypadnie i efektownie, i kulturalnie. Niech się tatuś ze swoją inteligenckością i własną daczą tak nie puszy. Jegor Dorin też sroce spod ogona nie wypadł.

– Proszę. – Wyjął z kieszeni czerwoną książeczkę, legitymację pracownika grupy specjalnej. – Z tym dokumentem można wchodzić, gdzie się chce, do każdej placówki kulturalno-oświatowej, i siadać na dowolnym miejscu.

Pierwsze, co zauważył Jegor, kiedy wypowiedział te słowa – to cierpiętniczy grymas na twarzy Wikientija Kiriłłowicza. Dlaczego?

Nadia sięgnęła po legitymację.

– Oj, a co to? Abonament?

Mimo woli się uśmiechnął.

– Raczej karta myśliwska. Uprawnienie do polowania na wilki, które ostrzą sobie zęby na ojczyznę. – Po czym już poważnie wyjaśnił: – Nadieńko, jestem pracownikiem Organów. Nie mogę ci mówić wszystkiego, nie mam prawa, ale to praca odpowiedzialna, tajna. Może w przyszłości będę musiał zniknąć bez uprzedzenia. Tak trzeba. Nie martw się o mnie, ja się wilków nie boję. To raczej…

To „raczej one powinny się mnie bać” chciał zakończyć z łobuzerskim uśmiechem i potrząsnąć czubem na głowie. Ale młodszy lejtnant zapomniał, że już nie ma czuba, a dziarskiego uśmiechu też jakoś nie udało się przywołać – z tak dziwnym wyrazem twarzy patrzyła na niego Nadieżda.

– Jesteś czekistą? – wyszeptała. – Nie, nie, nie! To niemożliwe!

– Czemuś się tak spłoszyła? – Jegor zmieszał się.

– Nosisz czapkę z niebieskim denkiem? Stukasz nocami do mieszkań? Prowadzisz przesłuchania?

W jej oczach pojawiło się przerażenie.

– No fakt, czapkę nawet mam, tylko nie wkładałem jej od stu lat. – Próbował jeszcze obrócić wszystko w żart. – Areszty, przesłuchania, to wszystko raczej NKWD, a ja służę w NKGB…

– To jedno i to samo. Tato! – Nadia odwróciła się w stronę ojca, głos jej drżał. – Co ja narobiłam! Tato!

Rzuciła się doktorowi na pierś i gorzko zapłakała. Wikientij Kiriłłowicz niezdarnie głaskał ją po głowie; nie patrzył na Jegora.

– Przecież jesteście radzieckimi ludźmi! A nie jakimiś wrogami! Dlaczego wy mnie tak…? – Wstrząśniętemu Jegorowi zabrakło słów. – Idziemy pod kule, ryzykujemy życie! Żeby was bronić! A wy… Żebyście chociaż wiedzieli, że wkrótce… Nadiu! Przecież ja cię kocham!

Wtedy się odwróciła. Oczy miała mokre, ale wzrok nieugięty, nie było w nim rozpaczy.

– Odejdź. Na zawsze.

W dodatku machnęła na niego ręką, jak gdyby odganiała jakąś nocną marę.

Ten gest był najbardziej obelżywy.

Dorin zerwał się zza stołu. Chciał rzucić na ostatek jakąś gorzką uwagę i odejść z godnością, ale nie znalazł słów. Powiedział tylko:

– Ech, ty…

I zbiegł z ganku jak pocisk.

Czuł się tak, jakby pierś miała mu się za chwilę rozerwać, nie mógł złapać tchu.

Potknął się na równej drodze; nie pamiętał, jak wyszedł na ulicę.

Głośnik na słupie obwieszczał radośnie:

– W związku z uchwałą Sownarkomu ZSRR i KC WKP(b) z dwudziestego trzeciego lutego „O środkach służących zwiększeniu obszaru zasiewów i wydajności plonów kok-sagyzu” wiele kołchozów po raz pierwszy zwróciło uwagę na wąskie gardła w produkcji tej pożytecznej rośliny…

Trzęsącymi się rękami Dorin zapalił kazbeka i zaczął dreptać w miejscu – ze zdenerwowania nie mógł się zorientować, którędy trzeba iść na stację. Aha, w lewo.

Za co? Za co go wypędziła? Przecież nic nie wie, nic nie rozumie! Chciał wyjaśnić, omal nie wypaplał tajemnicy państwowej, a ona go nawet nie słuchała! Machnęła ręką jak na psa!

Rzucił się do furtki, nacisnął na guzik dzwonka: raz, drugi, trzeci.

Radio przeszło z tonu dziarskiego na lekko zatroskany; zaczęły się wiadomości ze świata:

– Na froncie greckim angielskie wojska imperialistyczne nadal się wycofują, ponosząc ciężkie straty… Wielu członków parlamentu brytyjskiego domaga się przeprowadzenia w najbliższym czasie otwartej debaty na temat sytuacji wojennej. Według doniesień korespondenta United Press, w Londynie krążą pogłoski o mających wkrótce nastąpić zmianach w składzie rady ministrów…

W końcu ktoś otworzył.

W furtce stał Wikientij Kiriłłowicz.

– To na nic, młody człowieku. Nadieżda do pana nie wyjdzie.

Twarz doktora nie wyrażała ani wrogości, ani nawet niechęci, tylko smutek i chyba współczucie. To sprawiło, że Jegor od razu przygasł i oburzenie zniknęło.

– Płacze? – zapytał cicho.

– Gorzej. Milczy.

– Wikientiju Kiriłłowiczu, niech chociaż pan jej wytłumaczy. Przecież nie jestem jakimś gestapowcem, bronię ojczyzny! Dlaczego ona mnie tak potraktowała? Jak zadżumionego!

– Gdyby był pan chory na dżumę, toby pana leczyła… – Doktor zdjął okulary, ucisnął nasadę nosa. – Proszę posłuchać, młody człowieku, jest w panu coś sympatycznego… W każdym razie nie przypomina pan innych. Przynajmniej na razie. Dam panu radę: niech pan idzie i żyje swoim życiem, a o Nadieżdzie zapomni. Wdała się w nieboszczkę matkę, wszystko jest dla niej albo czarne, albo białe, nie rozróżnia odcieni szarości. Naprawdę, proszę odejść. Tak będzie lepiej dla pana.

Po tych słowach, których sens Jegor nie bardzo zrozumiał, Wikientij Kiriłłowicz zatrzasnął furtkę.

Po informacjach ze świata głośnik powinien był znowu poweseleć – na koniec audycji zazwyczaj nadawano wiadomości kulturalne. Ale spiker nagle zrobił pauzę, po czym przemówił surowo, ze smutkiem w głosie, tak jakby umarł któryś z członków rządu albo rozbił się samolot.

– Dzisiaj o godzinie czternastej pięćdziesiąt na moście Krymskim doszło do tragicznego w skutkach wypadku. Trzytonowa ciężarówka „Mosobwbudtrestu” nie zdążyła wyhamować i zderzyła się z piętrowym trolejbusem trasy B, który spadł z mostu do wody. Z rzeki Moskwy nurkowie wydobyli ciała osiemdziesięciu trzech osób, które przewiezione zostały do kostnicy szpitala miejskiego numer jeden. O nazwiska ofiar można się dowiadywać pod numerem WI 96 54.

Jak nieszczęście, to nieszczęście, pomyślał Jegor. Co tam jego cierpienia miłosne w porównaniu z taką katastrofą? Osiemdziesiąt trzy osoby! Zatłoczony do ostatka trolejbus, wszyscy jadą w swoich sprawach, nikt nie wybiera się na tamten świat. A tutaj zderzenie, trzask, krzyki. Plusk, chciwe bulgotanie wody rzecznej… Straszne.

Najpierw oczywiście Jegorowi przypomniała się opowieść taksówkarza – o piętrowych trolejbusach. Wódz to przewidział, jakby w wodę patrzył, przy czym w najbardziej dosłownym sensie.

Ale w następnej sekundzie młodszy lejtnant zdrętwiał. Narkom wspomniał szefowi o wypadku drogowym i kazał mu słuchać wiadomości o godzinie dziewiątej!

„Stuk, stuk, stuk”, zaczęły Jegorowi gwałtownie szczękać zęby.

Kazbek wypadł mu z ręki, po ziemi rozsypały się drobne iskierki.

Загрузка...