Zbyt wiele rzeczy dzieje się jednocześnie. Odnoszę wrażenie, że prędkość wydarzeń jest większa od prędkości światła, wiem jednak, że obiektywnie nie może to być prawdą. Obiektywna prawda to określenie, jakie znalazłem w jednym z tekstów, które starałem się przeczytać w Internecie. Według książek, prawda subiektywna równa się temu, co ludzie sądzą o pewnych rzeczach. Mam wrażenie, że zbyt wiele rzeczy dzieje się tak szybko, że wręcz nie można ich zobaczyć. Dzieją się przed świadomością, w mroku, który jest zawsze szybszy od światła, ponieważ dociera w każde miejsce pierwszy.
Siedzę przy komputerze, starając się doszukać w tym wszystkim jakiegoś wzoru. Odnajdywanie wzorów to moja umiejętność. Wiara we wzory — w istnienie wzorów — to najwyraźniej moje życiowe credo. Część tego, kim jestem. Autor książki pisze, że to, kim jest dany człowiek, zależy od jego genów, pochodzenia i środowiska.
Kiedy byłem dzieckiem, znalazłem w bibliotece książkę o skalach, od najmniejszych do największych. Myślałem, że to najlepsza książka w całym budynku; nie rozumiałem, czemu inne dzieci wolą książki pozbawione struktury, zwykłe historyjki o poplątanych ludzkich uczuciach i pragnieniach. Czemu zmyślony chłopiec dostający się do fikcyjnej drużyny softballu miałby być ważniejszy od wiedzy o tym, jak rozgwiazdy i gwiazdy wpisują się w ten sam wzór?
Człowiek, którym byłem, uważał abstrakcyjne wzory utworzone z liczb za ważniejsze od abstrakcyjnych wzorów, jakie stanowiły związki między ludźmi. Ziarnka piasku są prawdziwe. Gwiazdy są prawdziwe. Wiedza o tym, jak do siebie pasują, wprawia mnie w ciepły, kojący nastrój. Otaczających mnie ludzie wystarczająco trudno zrozumieć, wręcz nie da się ich pojąć. Ludzie z książek postępowali jeszcze bardziej bezsensownie.
Człowiek, którym jestem teraz, uważa, że gdyby ludzie bardziej przypominali liczby, łatwiej byłoby ich zrozumieć. Lecz człowiek, którym jestem teraz, wie, że ludzie nie są tacy jak liczby. Cztery nie zawsze jest pierwiastkiem kwadratowym z szesnastu — w ludzkim odniesieniu do czterech i szesnastu. Ludzie są ludźmi, skłonnymi do bałaganiarstwa i zmienności, oddziałującymi na siebie w różny sposób z dnia na dzień czy wręcz z godziny na godzinę. Dla policjantki prowadzącej śledztwo w sprawie uszkodzenia mojego wozu jestem panem Arrendale’em, a dla Danny’ego jestem Lou, choć Danny także jest funkcjonariuszem policji. Jestem Lou Szermierzem dla Toma i Lucii, ale Lou Pracownikiem dla pana Aldrina i Autystycznym Lou dla Emmy w Centrum.
Kręci mi się od tego wszystkiego w głowie, bo wewnątrz czuję się jedną osobą, a nie trzema, czterema czy tuzinem. Tym samym Lou, który skacze na trampolinie, siedzi za biurkiem, wysłuchuje Emmy, fechtuje się z Tomem czy patrzy na Marjory, pełen ciepłych uczuć. Wrażenia przepływają przeze mnie jak światło i cień po krajobrazie w wietrzny dzień. Wzgórza są te same, niezależnie od tego, czy pada na nie cień chmury, czy blask słońca.
Dopatrywałem się wzorów w obrazach płynących po niebie chmur… Zbierały się po jednej stronie nieba, a rozwiewały po drugiej, nad grzbietami wzgórz.
Rozmyślam o wzorach w naszej szermierczej grupie. Jest dla mnie oczywiste, że ten, kto tego wieczoru wybił mi przednią szybę w samochodzie, doskonale wiedział, gdzie znajdzie tę właśnie szybę. Wiedział, że tutaj będę, wiedział też, który samochód jest mój. Był chmurą formującą się nad wzgórzem i znikającą na czystym niebie. Gdzie jestem ja, jest i on.
Kiedy myślę o ludziach, którzy znają mój wóz, i tych, którzy wiedzą, dokąd udaję się w każdą środę wieczorem, możliwości maleją. Dowody schodzą się w jednym punkcie, wywołując konkretne imię. Niemożliwe imię. Imię przyjaciela. Przyjaciele nie wybijają szyb przyjaciołom. Poza tym ten ktoś nie ma powodów, żeby się na mnie gniewać, nawet jeśli pokłócił się z Tomem i Lucią.
To musi być ktoś inny. Choć jestem biegły w analizie wzorów, choć wszystko dokładnie przemyślałem, nie mogę ufać swojej ocenie, kiedy przychodzi do ludzkich działań. Nie rozumiem normalnych ludzi; nie zawsze stanowią racjonalny wzór. To musi być ktoś inny, kto nie jest przyjacielem, kto mnie nie lubi i jest na mnie zły. Muszę znaleźć ten inny wzór, w miejsce oczywistego, który jest niemożliwy.
Pete Aldrin przeglądał najnowszy spis pracowników firmy. Jak dotąd zwolnienia przypominały strumyczek, który nie przyciągał uwagi mediów, lecz przynajmniej połowa znanych mu nazwisk zniknęła z listy. Wkrótce się rozejdzie. Berty z kadr… wcześniejsza emerytura. Shirley z księgowości…
Najgorsze było coś innego — musiał stwarzać pozory, że pomaga Crenshawowi we wszystkim, cokolwiek tamten robił. Na samą myśl o sprzeciwie czuł, jak żołądek zaciska mu się w lodowaty supeł, co uniemożliwiało podjęcie jakichkolwiek działań. Nie odważył się zrobić niczego poza wiedzą Crenshawa. Nie wiedział, czy przełożeni znają jego plany, czy może był to wyłącznie pomysł Crenshawa. Nie odważył się zwierzyć żadnemu ze swych autystycznych pracowników; skąd miał wiedzieć, czy pojmą znaczenie dochowania tajemnicy.
Był pewny, że Crenshaw nie konsultował tego z górą. Chciał być postrzegany jako ktoś, kto rozwiązuje problemy, jako myślący perspektywicznie menedżer, ktoś zdolny do efektywnego zarządzania własnym imperium. Nie zadawał pytań ani nie prosił o zgodę. Gdyby wyszło to na jaw, prasa miałaby używanie. Istniało ryzyko, że ktoś wysoko postawiony zorientuje się w całej sprawie. Ale jak wysoko postawiony? Crenshaw liczył na brak informacji, przecieków, plotek. To było nieracjonalne, nawet gdyby faktycznie udało mu się kontrolować każdego podwładnego.
A gdyby Crenshaw poszedł na dno, Aldrina zaś uznano za jego pomocnika, on także straciłby pracę.
Czego potrzeba, by zamienić Sekcję A w grupę obiektów badań? Musieliby zwolnić się z pracy — na jak długo? Czy mieliby przeznaczyć na to własne urlopy, czy też firma udzieliłaby im urlopów okolicznościowych? Co w takim wypadku z wynagrodzeniem? Co ze stażem pracy? Co z księgowaniem — byliby opłacani z funduszy operacyjnych jego sekcji czy z funduszy badawczych?
Czy Crenshaw doszedł do porozumienia z kimś z kadr, działu prawnego i badawczo-rozwojowego? Jakiego porozumienia? Nie zamierzał na raz posługiwać się nazwiskiem Crenshawa. Chciał poznać reakcję n; pytania, nie powołując się na niego.
Shirley nadal pracowała w księgowości. Aldrin do niej zadzwonił.
— Przypomnij ni, jakich dokumentów potrzeba, kiedy ktoś przenosi się do innej sekcji — zaczął. — Natychmiast zdejmuję go z mojego budżetu czy jak?
— Transfery są zamrożone — odparła Shirley. — To nowe kierownictwo… — Słyszał, jak oddycha głęboko. — Nie dostałeś notatki służbowe?
— Nie sądzę — mruknął Aldrin. — A więc… jeśli mamy pracownika, który chce wziąć udział w badaniach, to nie możemy po prostu przesunąć jego pensji do badawczego?
— Nie, wykluczone! — odparła Shirley. — Tim McDonough, no wiesz, szef badawczego, natychmiast zawiesiłby sobie twoją skórę na ścianie. — Po chwili spytała: — Jakie badania?
— Jakieś nowe leki — odrzekł.
— Aha. No cóż, w każdym razie, jeśli masz pracownika, który chce wziąć w tym dział, to będzie musiał zgłosić się na warunkach ochotniczych: pięćdziesiąt dolarów stypendium dziennie za udział w badaniach wymagających pobytu w klinice, dwadzieścia pięć dolarów dziennie dla pozostałych, przy minimalnej stawce dwustu pięćdziesięciu dolarów. Oczywiście, w klinice będzie miał zapewnione łóżko, wyżywienie i niezbędną opiekę medyczną. Nie namówiłbyś mnie, żebym w zamian za to pozwoliła testować na sobie nowe lekarstwa, lecz komitet do spraw etyki twierdzi, że nie powinno się stosować bodźców finansowych.
— Cóż… Czy nadal dostawałby pensję?
— Tylko wtedy, gdyby pracował albo wziął płatny urlop — odparła i zachichotała. — Firma sporo by zaoszczędziła, gdybyśmy wysłali wszystkich do udziału w badaniach i wypłacali tylko stypendia, co? Znacznie prostsza księgowość, żadnych dodatkowych wyliczeń. Dzięki Bogu, nie mogą tego zrobić.
— Tak przypuszczam — mruknął. A więc, zastanawiał się, co Crenshaw zamierza zrobić z pensjami i stypendiami badawczymi? Kto to finansował? I czemu nie pomyślał o tym wcześniej? — Dzięki, Shirley — dodał poniewczasie.
— Powodzenia — rzuciła.
Czyli, zakładając, że kuracja potrwa… Uświadomił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, ile potrwałoby takie leczenie. Czy wspominano o tym w materiałach przekazanych mu przez Crenshawa? Wyjął je i dokładnie przeczytał, wysuwając wargi. Jeśli Crenshaw nie poczynił jakichś kroków, by przenieść płace Sekcji A do badawczego, to zamieniał starszy personel techniczny w laboratoryjne szczury… i nawet gdyby przebywali na leczeniu tylko przez miesiąc (najbardziej optymistyczny szacunek podany w materiałach), oszczędziłoby to… furę pieniędzy. Wykręcił palcami młynka. Wyglądało to na mnóstwo forsy, lecz nie w przypadku, gdy porównało się to z ryzykiem prawnym, jakie ponosiła firma.
Nie znał nikogo z kierownictwa badawczego, tylko Marcusa z przetwarzania danych. Wracając do kadr… W związku z odejściem Berty próbował przypomnieć sobie inne nazwiska. Paul. Debra. Paul widniał na liście, Debra już nie.
— Streszczaj się — rzucił Paul. — Jutro odchodzę.
— Odchodzisz?
— Jako jeden ze sławnych dziesięciu procent — wyjaśnił Paul. Aldrin dosłyszał w jego głosie gniew. — Nie, firma nie traci pieniędzy, nie, firma nie ogranicza zatrudnienia… Tak się złożyło, że po prostu nie potrzebują już moich usług.
Aldrin poczuł na plecach lodowate palce strachu. Za miesiąc to może być on. Nie, nawet dzisiaj, jeśli Crenshaw się zorientuje, co właśnie robi.
— Postawię ci kawę — zaproponował.
— Tak, potrzebuję czegoś, żeby nie spać w nocy — mruknął Paul.
— Posłuchaj, Paul. Muszę z tobą pogadać, ale nie przez telefon. Długie milczenie, wreszcie:
— Och. Ty też wylatujesz?
— Jeszcze nie. Kawa?
— Pewnie. O dziesiątej trzydzieści w barku?
— Nie, na wczesnym lunchu. Wpół do dwunastej — powiedział Aldrin i odłożył słuchawkę. Miał spocone dłonie.
— Cóż to za wielki sekret? — zapytał Paul. Jego twarz niczego nie zdradzała. Garbił się nad stolikiem na samym środku barku.
Aldrin wybrał stolik w rogu, lecz na widok Paula przypomniał sobie jakiś thriller szpiegowski. Stoliki w kątach pomieszczenia mogą być obserwowane. Z tego, co wiedział, Paul mógł mieć na sobie,., pluskwę, tak to nazywali. Zrobiło mu się niedobrze.
— No dalej, niczego nie nagrywam — dodał Paul. Łyknął kawy. — Już bardziej podejrzanie wygląda, kiedy tak stoisz i się na mnie gapisz. Musisz skrywać jakąś piekielną tajemnicę.
Aldrin usiadł, rozchlapując kawę z kubka.
— Wiesz, że szef mojego działu jest jedną z nowych mioteł…
— Witamy w klubie — mruknął Paul z intonacją „radź z tym sobie sam”.
— Crenshaw — dodał Aldrin.
— Niezły drań — skomentował Paul. — Ma niezgorszą reputację, ten nasz Crenshaw.
— Tak. Pamiętasz Sekcję A?
— Autystyczni, jasne. — Rysy mu się wyostrzyły. — Zabrał się za nich!
Aldrin skinął głową.
— To głupie — oznajmił Paul. — W jego stylu, ale… to naprawdę głupie. Opierają się na nich nasze zwolnienia podatkowe w kategorii 614.11. Twój dział ma niewielkie znaczenie dla 614.11, ale każdy z twych pracowników jest wart 1,5 kredytu. Poza tym opinia publiczna…
— Wiem ~ odparł Aldrin. — Ale on nie słucha. Utrzymuje, że są zbyt kosztowni.
— Uważa tak o każdym prócz siebie — zauważył Paul. — Jest przekonany, że za mało zarabia… Dasz wiarę? — Łyknął kawy. Aldrin odnotował, że Paul nawet teraz nie powiedział, ile wynosi pensja Crenshawa. — Przeszliśmy z nim swoje, kiedy zjawił się w naszym biurze. Zna każdą sztuczkę podatkową.
— Nie wątpię — przytaknął Aldrin.
— I co chce z nimi zrobić, zwolnić ich? Obciąć wynagrodzenia?
— Zastraszyć i zmusić, żeby zgłosili się na ochotnika do testów laboratoryjnych — odrzekł Aldrin.
Paul wytrzeszczył oczy.
— Żartujesz! Nie może tego zrobić!
— Właśnie to robi. — Aldrin przerwał na chwilę, po czym dokończył: — Twierdzi, że nie ma takiego prawa, którego firma nie mogłaby obejść.
— Cóż, to pewnie prawda, ale… nie możemy tak po prostu lekceważyć prawa. Musimy je zmienić. A próby na ludziach… Co to jest, lekarstwo?
— Kuracja dla autystycznych dorosłych — wyjaśnił Aldrin. — Przywracająca normalność. Sprawdziła się podobno na małpach.
— Nie mówisz poważnie. — Paul gapił się na niego przez chwilę. — Cholera, jednak nie żartujesz. Crenshaw próbuje zastraszyć pracowników o kategorii 614.11 i zmusić do udziału w badaniach? Jezu, tylko patrzeć, jak prasa się do tego dorwie… To może kosztować firmę miliardy…
— Ty to wiesz i ja to wiem, ale Crenshaw… ma własne spojrzenie na sprawę.
— No dobra… Kto z góry się pod tym podpisał?
— Nikt, o kim bym wiedział — odrzekł Aldrin, przysięgając w duchu, że to prawda. Tak było, ponieważ o to nie pytał.
Paul nie wyglądał już na skwaszonego.
— Co za ogłupiony władzą idiota — rzucił. — Myśli, że może to zrobić i przebić Samuelsona.
— Samuelsona?
— Kolejna miotła. Nie śledzisz tego, co się dzieje dokoła?
— Nie — przyznał Aldrin. — Nie jestem w tym za dobry. Paul pokiwał głową.
— Wydawało mi się, że ja jestem, ale to wymówienie świadczy dobitnie o czymś wręcz przeciwnym. Tak czy owak, Samuelson i Crenshaw ze sobą rywalizują. Samuelson tnie koszty produkcji, unikając hałasu w prasie… Choć to się szybko zmieni, jak sądzę.
Crenshaw uważa pewnie, że osiągnie potrójną korzyść: zdobędzie ochotników zbyt wystraszonych wizją utraty pracy, by się skarżyć, gdyby coś poszło nie tak, i zorganizuje wszystko sam, nie powiadamiając o tym nikogo innego, po czym przypisze wszystkie zasługi sobie. A ty pójdziesz na dno razem z nim, Pete, jeśli czegoś nie zrobisz.
— Wywali mnie w mgnieniu oka, jeśli tylko kiwnę palcem — wyznał Aldrin.
— Zawsze pozostaje rzecznik praw pracowniczych. Nie zlikwidowali jeszcze tego stanowiska, choć Laurie też nie czuje się zbyt pewnie.
— Nie mogę jej zaufać — mruknął Aldrin, choć odnotował sobie w pamięci to, co powiedział Paul. Na razie miał na głowie inne kwestie. — Nie wiem, jak zamierza rozliczyć ich czas pracy, gdyby się zgłosili. Miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o przepisach. Czy można na przykład wykorzystać do tego ich zwolnienia lekarskie i urlopy? Jak to wygląda w przypadku pracowników specjalnych?
— Cóż, w gruncie rzeczy to, co zamierza Crenshaw, jest nielegalne jak jasna cholera. Po pierwsze, dział badawczy wdepcze go w ziemię, jak tylko wywącha, że nie są prawdziwymi ochotnikami. Ci z badawczego będą musieli zgłosić to do Narodowego Instytutu Zdrowia, a nie chcą mieć na karku federalnych, którzy oskarżą ich o złamanie pół tuzina zasad etyki lekarskiej i praw pracowniczych. Poza tym, jeśli to zmusi tych twoich do nieobecności w biurze przez ponad trzydzieści dni… a tak będzie? — Aldrin przytaknął, a Paul podjął: — W takim razie nie można tego zakwalifikować jako urlopu, zresztą obowiązują szczegółowe przepisy w tej kwestii, zwłaszcza jeśli chodzi o pracowników specjalnych. Nie wolno doprowadzić do sytuacji, w której mogliby utracić wysługę lat. Ani wynagrodzenia, jeśli już o tym mowa. — Pogładził palcem krawędź kubka. — Co nie uszczęśliwiłoby zanadto księgowości. Z wyjątkiem starszych naukowców, oddelegowanych do innych instytucji, nie mamy oddzielnej kategorii dla pracowników, którzy nie przychodzą do pracy, a otrzymują pełne wynagrodzenie. Co więcej, zrujnowałoby to twoje wskaźniki produktywności.
— Myślałem już o tym — mruknął Aldrin. Paul wykrzywił ironicznie wargi.
— Możesz naprawdę przygwoździć faceta — powiedział. — Wiem, że nie odzyskam roboty, nie w takiej sytuacji, lecz z przyjemnością będę śledził dalszy rozwój wypadków.
— Wolałbym zrobić to subtelnie — przyznał Aldrin. — Rzecz jasna, boję się o pracę, ale na tym świat się nie kończy. Crenshaw uważa, że jestem głupi, podszyty tchórzem i leniwy, chyba że włażę mu akurat w tyłek, a wtedy bierze mnie wyłącznie za lizusa.
Myślałem, żeby zrobić coś nieudolnego, co zwróci na niego uwagę i w ten sposób pomoże…
Paul wzruszył ramionami.
— Nie mój styl. Ja bym wstał i narobił hałasu. Ale ty to ty i skoro takie metody bardziej ci odpowiadają…
— A więc… z kim w kadrach mam rozmawiać o urlopach dla autystycznych? I co z działem prawnym?
— Cholernie okrężna droga. Zabierze mnóstwo czasu. Czemu nie porozmawiasz z rzecznikiem, póki go jeszcze mamy, albo nie poprosisz o spotkanie z kimś z góry, skoro masz ochotę udawać bohatera? Weź ze sobą swoich upośledzonych biedaków i odstaw naprawdę melodramatyczną scenę.
— Nie są upośledzeni, tylko autystyczni — poprawił go machinalnie Aldrin. — Nie wiem, co by było, gdyby się zorientowali, do jakiego stopnia to wszystko jest nielegalne. Zgodnie z prawem powinni o wszystkim wiedzieć, ale co będzie, jeśli wezwą jakiegoś dziennikarza? Wtedy dopiero się zacznie.
— No to idź sam. Może nawet spodoba ci się na szczycie naszej piramidy. — Paul roześmiał się odrobinę zbyt głośno i Aldrin zaczął się zastanawiać, czy aby jego rozmówca nie dosypał sobie czegoś do kawy.
— Nie wiem — odparł. — Nie sądzę, żebym dotarł wystarczająco wysoko. Crenshaw by się dowiedział, że próbuję umówić się na spotkanie, a pamiętasz chyba ten okólnik o hierarchii dowodzenia.
— To są skutki zatrudniania zbyt wielu emerytowanych generałów — rzucił Paul.
Tłum w barku zaczął się przerzedzać i Aldrin uznał, że musi już iść.
Nie był pewny, jaki ma być jego następny krok, co przyniesie najlepszy efekt. Miał nadzieję, że badawczy zatrzaśnie wieko i nie będzie musiał nic robić.
Późnym popołudniem Crenshaw pozbawił go tych złudzeń.
— OK, masz tu dane badawcze — powiedział, kładąc na biurku Aldrina dyskietkę i jakieś wydruki. — Nie rozumiem, po co im te wszystkie testy, tomografia komputerowa, rezonans magnetyczny, Chryste Panie! Ale się upierają, a ja nie odpowiadam za badawczy. — Choć słowo to nie padło, podyktowane ambicją Jeszcze” było doskonale słyszalne. — Poumawiaj swoich pracowników na spotkania i skontaktuj się z Bartonem z badawczego w sprawie harmonogramu testów.
— Harmonogram testów? — zdziwił się Aldrin. — A jeśli będzie kolidować z godzinami pracy?
Crenshaw się skrzywił i wzruszył ramionami.
— Do licha, okażemy wspaniałomyślność. Nie będą musieli tego odrabiać.
— Co z rozliczeniem? Czyj budżet…?
— Na litość boską, Pete, po prostu zajmij się tym! — Oblicze Crenshawa przybrało nieładny, purpurowofioletowy kolor. — Zacznij rozwiązywać problemy, zamiast je wyszukiwać. Oszczędź mi tego. Wszystko podpiszę, a w tym czasie użyj do tego kodu autoryzacji. — Wskazał głową stertę papierów.
— Tak jest, sir — rzucił złośliwie Aldrin. Nie mógłby się cofnąć w razie czego, bo stał za biurkiem, lecz Crenshaw po chwili się odwrócił i poszedł do swojego gabinetu.
„Rozwiązuj problemy”. Rozwiąże je, ale nie będą to problemy Crenshawa.
Nie wiem, co potrafię zrozumieć, a czego nie rozumiem, choć wydaje mi się, że rozumiem. Przeglądam najprostszy tekst z dziedziny neurobiologii, jaki udaje mi się znaleźć w Internecie, zapoznając się najpierw ze słownikiem. Nie chcę marnować czasu na sprawdzanie definicji, skoro mogę nauczyć się ich na pamięć. Słownik jest pełen nieznanych mi słów, całych setek. Nie rozumiem także definicji.
Muszę zacząć wcześniej, odnaleźć blask bardziej odległej gwiazdy, bardziej zagłębionej w przeszłości.
Podręcznik z biologii dla uczniów liceum — to może być mój poziom. Zerkam do słowniczka. Znam te słowa, choć wielu z nich nie widziałem od lat. Tylko co dziesiąte jest mi obce.
Kiedy zaczynam pierwszy rozdział, wszystko ma sens, choć pewne rzeczy są inne, niż zapamiętałem. Spodziewałem się tego. Nie martwi mnie to. Kończę podręcznik przed północą.
Następnej nocy nie oglądam swojego ulubionego programu. Studiuję skrypt uniwersytecki. Jest za prosty; napisano go pewnie dla studentów, którzy nie mieli biologii w liceum. Przechodzę do następnego poziomu, zgadując, czego potrzebuję. Skrypt z biochemii zbija mnie z pantałyku; muszę znać chemię organiczną. Przeglądam chemię organiczną w Internecie i ściągam pierwsze rozdziały skryptu. Znowu czytam do późnej nocy, a potem w piątek, przed i po pracy, robiąc pranie.
W sobotę mamy spotkanie w campusie, chcę zostać w domu i czytać, ale mi nie wolno. Podczas jazdy treść podręcznika buzuje mi w głowie. Maleńkie molekuły układają się we wzory, które nie do końca są dla mnie zrozumiałe. Jeszcze nigdy nie byłem w campusie podczas weekendu. Nie spodziewałem się, że będzie tam niemal równie gwarno jak w tygodniu.
Kiedy podjeżdżam, samochody Camerona i Baileya już stoją. Pozostali jeszcze nie przyjechali. Odnajduję drogę do wyznaczonej sali konferencyjnej. Jej ściany wyłożone są sztucznym drewnem, a podłoga zielonym dywanem. W jednym końcu pomieszczenia stoją dwa rzędy krzeseł z metalowymi nogami oraz siedziskami i oparciami wykładanymi różową tkaniną w zielone plamki. Przy drzwiach stoi nieznana mi młoda kobieta. Trzyma tekturowe pudełko z identyfikatorami. Ma listę z malutkimi zdjęciami. Patrzy na mnie i wymawia moje nazwisko.
— To pański — mówi, podając mi identyfikator z niewielkim metalowym zaciskiem. Trzymam go w dłoni. — Proszę go założyć — dodaje. Nie lubię tego typu zapięć; zaciągają mi koszule. Mimo to przypinam sobie identyfikator i wchodzę do środka.
Pozostali siedzą na krzesłach; na niezajętych leżą foldery z nazwiskami na okładkach, po jednym dla każdego z nas. Odnajduję swoje miejsce. Nie podoba mi się — siedzę w pierwszym rzędzie po prawej. Gdybym chciał się przesiąść, mogłoby to zostać uznane za niegrzeczne. Rozglądam się po rzędach i widzę, że umieszczono nas w porządku alfabetycznym z punktu widzenia patrzącego na nas mówcy.
Jestem siedem minut za wcześnie. Gdybym wziął ze sobą wydruk skryptu, mógłbym sobie jeszcze trochę poczytać. Zamiast tego zastanawiam się nad tym, o już przeczytałem. Jak dotąd, wszystko ma sens.
Gdy sala jest już pełna, siedzimy w milczeniu i czekamy przez dwie minuty i czterdzieści sekund. Słyszę głos pana Aldrina.
— Są już wszyscy? — pyta stojącej przy drzwiach kobiety. Odpowiada mu, że tak.
Wchodzi. Wygląda na zmęczonego, ale poza tym wszystko jest chyba w porządku. Ma na sobie tkaną koszulę, płowe, obszerne spodnie i mocne buty. Uśmiecha się do nas, ale nie jest to szczery uśmiech.
— Miło mi was tu widzieć — mówi. — Za kilka minut doktor Ransome objaśni potencjalnym ochotnikom, na czym polega cały projekt. W folderach znajdziecie kwestionariusze dotyczące historii waszych chorób; wypełnijcie je teraz. I podpiszcie oświadczenie Kwestionariusze są proste; częściej testy wielokrotnego wyboru niż wolne miejsca do wypełnienia. Prawie kończę (niewiele czasu zabiera odhaczenie pozycji typu: choroby serca, bóle w klatce piersiowej, brak tchu, choroby nerek, problemy z oddawaniem moczu…), kiedy otwierają się drzwi i do sali wchodzi mężczyzna w białym fartuchu z wyhaftowanym na kieszeni „dr Ransome”. Ma siwe, kręcone włosy i błękitne oczy. Jego twarz jest zbyt młoda na siwiznę. On także się do nas uśmiecha, zarówno ustami, jak i oczami.
— Witajcie — mówi. — Miło mi was poznać. Jak rozumiem, jesteście wszyscy zainteresowani podjęciem leczenia? — Nie czeka na odpowiedź, której mu nie udzielamy. — Bardzo krótko — obiecuje. — Dzisiaj będziecie mieli okazję usłyszeć, o co w tym wszystkim chodzi, zapoznać się z proponowanym harmonogramem testów wstępnych i tak dalej. Najpierw nieco historii.
Mówi bardzo szybko, czytając z ekranu notebooka i streszczając historię badań nad autyzmem, począwszy od odkrycia na przełomie wieków dwóch genów związanych z całym spektrum zaburzeń o charakterze autystycznym. Zanim jeszcze włącza projektor i pokazuje zdjęcie mózgu, mój umysł jest otępiały od przeładowania danymi. Laserowym wskaźnikiem pokazuje różne obszary mózgowia, nadal mówiąc bardzo szybko. W końcu dochodzi do obecnego projektu, znowu zaczynając od samego początku, jakim była praca na temat podstawowej organizacji społecznej i komunikacji naczelnych, która doprowadziła do omawianej kuracji.
— To tylko zarys tła — dorzuca. — Pewnie jesteście już zmęczeni, musicie mi jednak wybaczyć mój entuzjazm. W folderach znajdziecie uproszczoną wersję, w tym diagramy. Tym, co chcemy zasadniczo osiągnąć, jest normalizacja autystycznego mózgu, aby mógł sprawnie funkcjonować, a następnie przeszkolenie go dzięki ulepszonej i szybszej wersji przeznaczonej dla niemowląt integracji sensorycznej, co umożliwi nowej strukturze mózgu prawidłowe funkcjonowanie. — Przerywa, pije łyk wody ze szklanki i kontynuuje. — Tyle na dzisiaj. Zostaną wam wyznaczone terminy testów. Wszystko znajdziecie w folderach. Potem oczywiście nastąpią dalsze spotkania z personelem medycznym. Po prostu oddajcie kwestionariusze i pozostałe dokumenty dziewczynie przy drzwiach. Zostaniecie powiadomieni, czy zaakceptowano wasze kandydatury. — Odwrócił się i wyszedł, zanim zdążyłem się zastanowić, czy nie mam czegoś do powiedzenia. Ani nikt inny.
Pan Aldrin wstaje i odwraca się do nas.
— Po prostu oddajcie mi wypełnione kwestionariusze i podpisane oświadczenia… i nie martwcie się: wszyscy zostaniecie przyjęci.
Nie to mnie martwi. Kończę swój kwestionariusz, podpisuję oświadczenie, oddaję wszystko panu Aldrinowi i wychodzę, z nikim nie rozmawiając. Przepadł mi prawie cały sobotni poranek i chcę wrócić do lektury.
Jadę do domu tak szybko, jak tylko pozwalają na to ograniczenia prędkości, i zaczynam czytać zaraz po wejściu do mieszkania. Nie przerywam, żeby posprzątać czy umyć samochód. W niedzielę nie idę do kościoła. W poniedziałek i wtorek zabieram wydrukowany rozdział, który właśnie czytam, i następny, by czytać podczas przerw śniadaniowych i do późna w nocy. Informacja napływa, jasna i uporządkowana, a jej wzory układają się w równe ustępy, rozdziały i sekcje. W moim umyśle jest dla niej wystarczająco wiele miejsca.
Do środy jestem gotowy zapytać Lucie, co powinienem przeczytać, żeby zrozumieć, w jaki sposób pracuje mózg. Zdałem — online — egzaminy pierwszego i drugiego stopnia z biologii i biochemii oraz pierwszego stopnia z chemii organicznej. Wertuję podręcznik do neurologii, która jest teraz dla mnie dużo bardziej zrozumiała, lecz nie wiem, czy to właściwa książka. Nie wiem, ile mam czasu; nie chcę go marnować na niewłaściwą książkę.
Jestem zaskoczony, że nie zrobiłem tego wcześniej. Kiedy zaczynałem szermierkę, przeczytałem wszystkie książki polecone mi przez Toma i obejrzałem filmy, które mogły mi według niego pomóc. Kiedy gram w gry komputerowe, najpierw czytam o nich wszystko, do czego uda mi się dotrzeć.
A jednak nigdy wcześniej nie zabrałem się za naukę mówiącą o tym, jak działa mój własny mózg. Nie mam pojęcia dlaczego.
Wiem, że początkowo czułem się bardzo dziwnie i byłem niemal przekonany, że nie zrozumiem tych podręczników. Lecz w rzeczywistości okazało się to dużo łatwiejsze. Myślę, że gdybym spróbował, mógłbym zaliczyć w tej dziedzinie liceum. Wszyscy doradcy mi mówili, żebym szedł na kierunki związane z zastosowaniem matematyki, więc to zrobiłem. Powiedzieli mi, do czego jestem zdolny, i uwierzyłem im. Uważali, że mój mózg nie nadaje się do wykonywania prawdziwej pracy naukowej. Może się mylili. Pokazuję Lucii wydrukowaną przeze mnie listę pozycji, które przeczytałem, i wyniki, jakie uzyskałem na testach.
— Muszę wiedzieć, co mam robić dalej — mówię.
— Lou, przyznam, że jestem zaskoczona — kręci głową Lucia. — Tom, chodź to zobaczyć. Lou w jeden tydzień zaliczył licencjat z biologii.
— Nie bardzo — prostuję. — Wszystko to jest ściśle ukierunkowane, a licencjat wymaga także znajomości botaniki, biologii populacji…
— Miałam na myśli bardziej dogłębność niż zakres — oznajmia Lucia. — Przeszedłeś od najniższego poziomu wiedzy do bardzo wymagających zagadnień wyższego poziomu… Lou, czy ty naprawdę rozumiesz proces syntezy organicznej?
— Nie wiem — odpowiadam. — Nie przeprowadzałem żadnych eksperymentów laboratoryjnych. Lecz wzory są oczywiste… Sposób, w jaki substancje chemiczne do siebie pasują…
— Lou, możesz mi wyjaśnić, dlaczego pewne grupy przyczepione do pierścieni węglowych łączą się ze sobą, a inne przeskakują o jeden lub dwa pierścienie dalej?
Uważam, że to głupie pytanie. Jest przecież oczywiste, że miejsce, w którym grupy się ze sobą łączą, wynika z ich kształtu lub ładunku. Z łatwością przyglądam się im w myślach — grudkowate kształty otoczone chmurami dodatnich bądź ujemnych ładunków. Nie chcę mówić Tomowi, że moim zdaniem to głupie pytanie. Pamiętam paragrafy z podręcznika, które to wyjaśniały, lecz przypuszczam, że chce usłyszeć, jak tłumaczę to własnymi słowami, bez powtarzania. Więc opowiadam o tym możliwie jasno, nie używając tych samych wyrażeń.
— I doszedłeś do tego po przeczytaniu książki… Ile razy?
— Raz — odpowiadam. — Niektóre ustępy dwa razy.
— Jasna cholera — mówi Tom. Lucia na niego cmoka. Nie lubi mocnych słów. — Lou, masz pojęcie, jak ciężko większość studentów pracuje, żeby to zrozumieć?
Nauka nie jest ciężka. Brak wiedzy jest ciężki. Zastanawiam się, dlaczego ci studenci nie uczą się wystarczająco długo, by poczuć, jak to działa.
— Łatwo mi to zobaczyć w głowie — wyjaśniam. — A w książkach są ilustracje.
— Doskonała wyobraźnia plastyczna — mruczy Lucia.
— Pomimo ilustracji, a nawet animacji wideo — mówi Tom — większość studentów ma kłopoty z chemią organiczną. A ty nauczyłeś się tego po jednokrotnym przeczytaniu podręcznika… Lou, ukrywałeś coś przed nami. Jesteś geniuszem.
— To może być przypadek — upieram się. Wyraz twarzy Toma mnie przeraża. Jeśli uzna, że jestem geniuszem, może mi zakazać szermierki.
— Przypadek, akurat — rzuca gniewnie Lucia. Ściska mnie w żołądku. — Nie ma mowy, jeśli o ciebie chodzi — dodaje szybko. — Całe to pojęcie przypadku jest takie… przestarzałe. Każdy ma swoje mocne i słabe strony. Każdy ma kłopoty z wykorzystaniem swoich umiejętności. Studenci fizyki, którzy wzorowo zdają mechanikę, popełniają błędy, prowadząc pojazdy na śliskiej drodze… Znają teorię, lecz nie potrafią jej zastosować do kierowania autem. A ciebie znam od lat. Twoje umiejętności są… umiejętnościami, a nie żadnym przypadkiem.
— Ale mnie się wydaje, że to tylko kwestia dobrej pamięci — mówię, wciąż zaniepokojony. — Potrafię naprawdę szybko zapamiętywać. I radzę sobie z większością standardowych testów.
— Wyjaśnienie czegoś własnymi słowami to nie zapamiętywanie — oznajmia Tom. — Znam ten tekst… Wiesz co, Lou, nigdy nawet nie zapytałeś, jak zarabiam na życie.
Przeżywam szok, jak przy dotknięciu klamki w zimny dzień. Ma rację. Nie zapytałem go o pracę. Nie przyszło mi to do głowy. Spotkałem Lucie w klinice, stąd wiem, że jest lekarzem, ale Tom?
— Gdzie pracujesz? — pytam teraz.
— Wykładam na uniwersytecie — odpowiada. — Inżynierię chemiczną.
— Uczysz studentów?
— Tak. Dwa licencjaty i jeden kierunek magisterski. Specjalizujący się w inżynierii chemicznej muszą zdawać chemię organiczną, więc wiem, co o niej sądzą. I jak opisują ją ci, którzy ją rozumieją, w przeciwieństwie do tych, którzy jej ni w ząb nie pojmują.
— Więc… więc naprawdę uważasz, że ja ją rozumiem?
— Lou, to jest w twojej głowie. Uważasz, że ją rozumiesz?
— Tak myślę… ale nie jestem pewny.
— Ja też tak uważam. I jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto opanowałby to w niespełna tydzień. Czy poddałeś się kiedyś testowi na inteligencję, Lou?
— Tak. — Nie chcę o tym mówić. Robili mi testy co roku, nie zawsze takie same. Nie lubię testów. Na przykład takich, w których muszę odgadnąć, jakie słowo przyporządkowała do obrazka osoba układająca test. Pamiętam, kiedy chodziło o słowo „tor”, a na rysunkach widać było ślad opony na mokrej jezdni i jakieś kopuły na szczycie długiego, wysokiego budynku, przypominającego — tak mi się przynajmniej wydawało — trybunę na torze wyścigowym. Przyporządkowałem słowu ten drugi rysunek, ale się pomyliłem.
— I poinformowano o wynikach ciebie lub twoich rodziców?
— Nie powiedzieli nic moim rodzicom — odpowiadam. — Co bardzo rozgniewało moją mamę. Mówili, że nie chcą wpływać na jej oczekiwania wobec mnie. Ale twierdzili, że powinienem ukończyć liceum.
— Uhm. Szkoda, że nie wiedzieliśmy… Poddałbyś się znowu takim testom?
— Dlaczego? — pytam.
— Przypuszczam… po prostu chcę wiedzieć… skoro jednak poradziłeś sobie z tym materiałem, to co za różnica?
— Kto ma twoje wyniki, Lou? — pyta Lucia.
— Nie wiem — mówię. — Przypuszczam, że… szkoła? Lekarze? Nie wracałem tam po śmierci rodziców.
— To są twoje wyniki i masz prawo je odzyskać. Jeśli chcesz. Kolejna sprawa, o której nigdy przedtem nie pomyślałem. Czy ludzie zabierają ze sobą swoje szkolne i medyczne kartoteki, kiedy już dorosną i się wyprowadzą? Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co zapisano o mnie w notatkach. Co by było, gdyby napisali tam coś gorszego niż to, co pamiętam?
— Nieważne — rzuca Lucia. — Wydaje mi się, że mam dla ciebie dobrą książkę. Dosyć starą, ale w jej treści nie ma nic niepoprawnego, choć obecnie wiemy znacznie więcej. Funkcjonowanie mózgu Cego i Clintona. Mam jeden egzemplarz… — Wychodzi z pokoju, a ja staram się przemyśleć wszystko, co powiedziała Lucia i Tom. Za dużo tego. Myśli kotłują mi się w głowie na podobieństwo fotonów obijających się we wnętrzu czaszki.
— Proszę, Lou — mówi Lucia, wręczając mi książkę. To ciężki i gruby tom w płóciennej oprawie. Tytuł i nazwiska autorów wytłoczone są złotym kolorem na tle czarnego prostokąta, który zakrywa grzbiet. Dawno już nie widziałem książki wydrukowanej na papierze. — Można ją zapewne znaleźć w Internecie, ale nie wiem gdzie. Kupiłam ją sobie na początku studiów. Zajrzyj do środka.
Otwieram książkę. Pierwsza strona jest pusta. Na następnej widnieje tytuł i nazwiska autorów: Betsy R. Cego i Malcolm R. Clinton. Ciekawe, czy R oznacza w obu przypadkach to samo imię i czy dlatego właśnie postanowili napisać tę książkę razem. Potem kolejna pusta strona, na dole której zamieszczono nazwę firmy i rok wydania. Domyślam się, że ta firma to wydawca. R. Scott Landsdown Co. Publishers. Znowu R. Na następnej stronie małą czcionką wydrukowano jakieś informacje. Potem znów tytuł i nazwiska autorów. Wreszcie przedmowa. Zaczynam czytać.
— Możesz to pominąć. Także wstęp — mówi Lucia. — Chcę zobaczyć, czy poradzisz sobie z rozdziałami.
Dlaczego autorzy umieszczają w książce coś, czego ludzie i tak nie zamierzają czytać? Po co jest przedmowa? Wstęp? Nie chcę się spierać z Lucią, wydaje mi się jednak, że najpierw powinienem przeczytać tę właśnie część, ponieważ została zamieszczona na początku. Po co ją tutaj wstawiono, skoro mam ją pominąć? Na razie jednak tylko ją przekartkowuję i docieram do rozdziału pierwszego.
Czytanie nie jest trudne i wszystko rozumiem. Kiedy po dziesięciu stronach podnoszę wzrok, Tom i Lucia mnie obserwują. Czuję, że się rumienię. Zapomniałem o nich, kiedy czytałem. Nie jest uprzejmie zapominać o ludziach.
— W porządku, Lou? — pyta Lucia.
— Podoba mi się — odpowiadam.
— Dobrze. Weź ją do domu i trzymaj tak długo, jak sobie życzysz. Prześlę ci e-mailem kilka innych tytułów, które można znaleźć w Internecie. Co ty na to?
— Świetnie — mówię. Mam ochotę czytać dalej, słyszę jednak dobiegający z zewnątrz trzask drzwi samochodu i wiem, że nad szedł czas na szermierkę.