Pan Crenshaw jest nowym kierownikiem. Pan Aldrin, nasz szef, oprowadzał go pierwszego dnia. Nie polubiłem go — to znaczy pana Crenshawa — ponieważ miał ten sam fałszywie serdeczny ton głosu co nauczyciel WF w moim gimnazjum, który chciał być trenerem futbolu w liceum. Kazał się nazywać trenerem Jerrym. Uważał, że cała klasa specjalna jest głupia; nienawidziliśmy go wszyscy. Nie żywię wobec pana Crenshawa nienawiści, nie można jednak powiedzieć, żebym go lubił.
Dzisiaj, jadąc do pracy, czekam na czerwonym świetle w miejscu, gdzie ulica krzyżuje się z trasą między stanową. Samochód przede mną to ciemnoniebieski minivan, ma tablice innego stanu, Georgii. Widzę misia przyczepionego czerwonymi przyssawkami do tylnej szyby. Uśmiecha się do mnie głupkowato. Cieszę się, że to zabawka; nienawidzę psów, które siedzą na tylnych kanapach i gapią się na mnie. Zwykle warczą na mój widok.
Światło się zmienia i minivan rusza. Nim zdążę pomyśleć: „Nie, stój!”, uderzają w niego dwa samochody, próbujące pełnym gazem przejechać na czerwonym świetle — beżowy pickup z brązowym paskiem i pomarańczowym automatem z chłodzoną wodą na skrzyni, i brązowy sedan, tuż za którym pojawia się ciężarówka. Hałas jest okropny: zgrzyt/huk/pisk/chrupot — wszystko na raz, minivan i ciężarówka obracają się, rozpryskując dookoła grad błyszczącego szkła… Chcę zapaść się w sobie na widok groteskowych kształtów, które wirują coraz bliżej. Zamykam oczy.
Cisza powraca wolno, przerywana trąbieniem klaksonów tych, którzy nie znają przyczyny zatoru. Otwieram oczy. Pali się zielone światło. Ludzie powysiadali z aut. Kierowcy rozbitych samochodów chodzą w kółko i dyskutują.
Kodeks ruchu drogowego mówi, że z miejsca wypadku nie wolno oddalać się jego uczestnikom. Kodeks ruchu drogowego mówi, że należy zatrzymać się i udzielić pomocy. Lecz ja nie jestem uczestnikiem, ponieważ w mój wóz uderzyło tylko kilka okruchów szkła. Poza tym dookoła jest mnóstwo ludzi, którzy mogą pomóc. Nie mam odpowiedniego przeszkolenia.
Patrzę ostrożnie za siebie i powoli, uważnie omijam miejsce wypadku. Ludzie przyglądają mi się ze złością. Aleja nie zrobiłem nic złego; nie brałem udziału w wypadku. Gdybym tu został, spóźniłbym się do pracy. I musiałbym rozmawiać z policjantami. Boję się policjantów.
Jestem cały roztrzęsiony, więc po dotarciu do pracy nie siadam za biurkiem, tylko udaję się do sali gimnastycznej. Nastawiam polkę i fugę ze Schwandy Kobziarza, ponieważ muszę sobie wysoko poskakać, mam też ochotę na szerokie, zamaszyste ruchy. Udaje mi się nieco uspokoić, nim pojawia się pan Crenshaw o twarzy błyszczącej brzydkim, czerwonawym beżem.
— No i jak, Lou? — rzuca. Mówi przytłumionym głosem, jakby chciał mu nadać przyjacielskie brzmienie, choć w rzeczywistości jest rozgniewany. Trener Jerry zazwyczaj używał takiego tonu. — Podoba ci się sala gimnastyczna, co?
Długa odpowiedź jest zawsze bardziej interesująca od krótkiej. Wiem, że większość ludzi woli usłyszeć raczej krótką, niezbyt interesującą odpowiedź niż długą, choć ciekawą, toteż staram się o tym pamiętać, gdy zadają mi pytania, na które można by udzielić długiej odpowiedzi, gdyby tylko ją zrozumieli. Pan Crenshaw chce jedynie wiedzieć, czy podoba mi się sala gimnastyczna. Nie chce wiedzieć jak bardzo.
— Jest ładna — odpowiadam.
— Brakuje ci tu czegoś?
— Nie. — Brakuje mi mnóstwa rzeczy, których tutaj nie ma, w tym jedzenia, wody i miejsca do spania, ale jemu chodzi o to, czy potrzebuję w tym pomieszczeniu czegoś, co służy do celów, dla jakich zostało ono urządzone, a czego w nim brakuje.
— Potrzebujesz tej muzyki?
Ta muzyka. Laura nauczyła mnie, że kiedy ludzie poprzedzają rzeczownik słówkiem „ten/ta”, to tym samym określają swoją postawę wobec znaczenia owego rzeczownika. Próbuję się domyślić, jakie jest nastawienie pana Crenshawa do tej muzyki, a on mówi dalej — ludzie często tak robią — zanim zdążę mu odpowiedzieć.
— To takie trudne — ciągnie. — Cały czas mieć tę muzykę pod ręką. Nagrania się zużywają… Byłoby znacznie łatwiej, gdybyś my włączyli radio.
Z radia dobiega tutaj donośny, dudniący hałas albo zawodzące śpiewy zamiast muzyki. I reklamy, jeszcze głośniejsze, co parę minut. Brakuje w tym rytmu i nikt nie mógłby się przy tym odprężyć.
— Radio się nie nadaje — mówię. Widzę po jego minie, że było to zbyt brutalne. Muszę powiedzieć więcej, użyć długiej odpowiedzi, a nie krótkiej. — Muzyka musi przeze mnie przepływać — dodaję. — To musi być odpowiednia muzyka, by odnieść właściwy skutek, i to musi być muzyka, a nie gadanie lub śpiew. Tak jest z każdym z nas. Potrzebujemy własnej muzyki, muzyki, która na nas działa.
— Byłoby miło — rzuca pan Crenshaw głosem, w którym pobrzmiewa złość — gdybyśmy wszyscy mieli swoją ulubioną muzykę. Lecz większość ludzi… — „większość ludzi” wymawia tonem oznaczającym tych prawdziwych ludzi, normalnych — … musi słuchać tego, co jest dostępne.
— Rozumiem — odpowiadam, chociaż wcale nie rozumiem. Każdy mógłby przynosić sobie odtwarzacz z własną muzyką i nosić w pracy słuchawki, tak jak my. — Ale dla nas… — „Dla nas”, autystycznych, niekompletnych — … to musi być odpowiednia muzyka.
Teraz naprawdę wygląda na wściekłego: mięśnie jego policzków się marszczą, a twarz czerwienieje i błyszczy. Dostrzegam napięcie ramion pod koszulą.
— Bardzo dobrze — mówi. Nie chodzi mu o to, że wszystko jest bardzo dobrze. Chodzi mu o to, że musi pozwalać nam grać odpowiednią muzykę, ale zmieni to, jeśli tylko będzie mógł. Zastanawiam się, czy słowa na papierze w naszych umowach są wystarczająco silne, by mu to uniemożliwić. Zastanawiam się, czy nie porozmawiać z panem Aldrinem. Przez kolejne piętnaście minut staram się ochłonąć na tyle, by móc wrócić do swojego pokoju. Jestem cały spocony. Brzydko pachnę. Biorę ubranie na zmianę i idę wziąć prysznic. Kiedy wreszcie siadam do roboty, od oficjalnego początku dnia pracy upływa właśnie godzina i czterdzieści siedem minut; będę musiał posiedzieć do późna, by to nadrobić.
Pan Crenshaw przychodzi do mnie pod koniec dnia, gdy jeszcze pracuję. Otwiera moje drzwi bez pukania. Nie wiem, jak długo tam tkwił, zanim go zauważyłem, lecz jestem pewny, że nie zapukał. Podskakuję, kiedy mówi: „Lou!”, i odwracam się.
— Co robisz? — pyta.
— Pracuję — odpowiadam. A co myślał? Cóż innego mógłbym robić przy biurku?
— Pozwól mi rzucić okiem — mówi i podchodzi bliżej.
Staje za mną i czuję, jak moje nerwy zwijają się pod skórą, niczym zrolowany dywan. Nienawidzę, kiedy ktoś za mną stoi.
— Co to jest? — Dźga palcem linijkę symboli, oddzielonych białą kreską od gąszczu znaków powyżej i poniżej. Majstrowałem przy tej linijce przez cały dzień, starając sieją zmusić, by zrobiła to, czego od niej oczekuję.
— To będzie… linijka pomiędzy tym… — wskazuję na bloki znaków powyżej — … a tym. — Pokazuję znaki poniżej.
— A co to jest? — pyta.
Naprawdę nie wie? A może chodzi o to, co w książkach jest nazywane naukowym dyskursem, kiedy nauczyciele zadają pytania, na które znają odpowiedzi, by się dowiedzieć, czy studenci także je znają? Jeśli naprawdę nie wie, to cokolwiek powiem, pozbawione będzie dla niego sensu. Jeśli naprawdę wie, rozzłości się, gdy tylko się zorientuje, że według mnie nie wie.
Byłoby prościej, gdyby ludzie mówili to, co myślą.
— To jest system trójwarstwowej syntezy — odpowiadam. Prawidłowa odpowiedź, choć krótka.
— Och, rozumiem — mówi głosem pełnym sarkazmu. Czyżby uważał, że kłamię? Widzę jego zniekształcone odbicie na powierzchni błyszczącej kuli, stojącej na moim biurku. Trudno określić, jaką ma minę.
— System trój warstwowej syntezy zostanie wstawiony do kodów produkcyjnych — mówię, starając się za wszelką cenę zachować spokój. — Umożliwia użytkownikowi końcowemu zdefiniowanie parametrów produkcyjnych, zapobiega jednakże zmianom, które doprowadziłyby do czegoś szkodliwego.
— I ty to rozumiesz? — pyta.
Co to jest „to”? Rozumiem, co robię. Nie zawsze rozumiem, dlaczego trzeba to zrobić. Wybieram łatwą, krótką odpowiedź.
— Tak.
— Świetnie — rzuca. Brzmi to równie fałszywie jak rankiem. — Późno dzisiaj zacząłeś — dodaje.
— Zostanę po godzinach — mówię. — Spóźniłem się godzinę i czterdzieści siedem minut. Pracowałem podczas lunchu, co daje trzydzieści minut. Zostanę jedną godzinę i siedemnaście minut.
— Jesteś uczciwy — oznajmia, wyraźnie zaskoczony.
— Tak — odpowiadam. Nie odwracam się, by spojrzeć mu w twarz. Po siedmiu sekundach zabiera się do wyjścia. Na progu mówi jeszcze:
— Tak dłużej być nie może, Lou. Czasami coś trzeba zmienić. Dziesięć słów. Dziesięć słów, które sprawiają, że drżę jeszcze po zamknięciu drzwi.
Włączam wentylator i mój pokój wypełnia się rozmigotanymi, wirującymi refleksami. Pracuję przez godzinę i siedemnaście minut. Dziś wieczorem nie czuję pokusy dłuższej pracy. Jest środa i mam coś do zrobienia.
Temperatura na zewnątrz jest umiarkowana, powietrze lekko wilgotne. Bardzo ostrożnie wracam samochodem do domu, gdzie przebieram się w T-shirt i szorty, a potem zjadam kawałek zimnej pizzy.
Do tego, o czym nigdy nie mówię doktor Fornum, zalicza się też moje życie seksualne. Doktor Fornum sądzi, że w moim przypadku ono nie istnieje, ponieważ kiedy mnie pyta, czy mam partnera seksualnego, dziewczynę lub chłopaka, mówię po prostu: „Nie”. Koniec pytań. Bardzo mi to odpowiada, gdyż nie chcę z nią o tym rozmawiać. Moi rodzice mówili, że o seksie rozmawia się tylko po to, by się dowiedzieć, jak zadowolić partnera, i odwrotnie. A jeśli coś jest nie tak, należy iść do lekarza.
Ze mną zawsze wszystko było jak należy. Od samego początku pewne sprawy szły źle, ale to co innego. Dojadam pizzę i myślę o Marjory. Marjory nie jest moją partnerką seksualną, ale bardzo bym chciał, żeby była moją dziewczyną. Poznałem ją na zajęciach z szermierki, a nie jakiejś imprezie dla niepełnosprawnych, na które — zdaniem doktor Fornum — powinienem chodzić. Nie mówię doktor Fornum o szermierce, ponieważ zmartwiłyby ją moje skłonności do przemocy. Skoro lasery ją zaniepokoiły, to długie i ostre szpady wywołałyby u niej panikę. Nie mówię doktor Fornum o Marjory, gdyż zaczęłaby zadawać pytania, na które nie chcę odpowiadać. Oto dwie wielkie tajemnice: szpady i Marjory.
Po posiłku jadę na szermierkę do klubu Toma i Lucii. Marjory tam będzie. Kiedy myślę o niej, chcę zamknąć oczy, ale prowadzę samochód, więc nie byłoby to bezpieczne. Myślę za to o muzyce, o chorale Bacha Kantata nr 39.
Tom i Lucia mieszkają w dużym domu z wielkim, ogrodzonym podwórzem. Nie mają dzieci, choć są starsi ode mnie. Najpierw myślałem, że Lucia lubi pracować z klientami i nie chce siedzieć w domu z dziećmi, ale potem usłyszałem, jak komuś mówiła, że nie mogą mieć dzieci. Odwiedza ich wielu znajomych, nieraz zjawia się ośmiu albo dziewięciu, żeby poćwiczyć fechtunek. Nie sądzę, żeby Lucia powiedziała komukolwiek w swoim szpitalu, że się fechtuje albo że zaprasza czasami pacjentów na lekcje szermierki. Myślę, że szpital nie pochwalałby tego. Nie jestem jedyną osobą pozostającą pod stałym nadzorem psychiatrycznym, która przychodzi do Toma i Lucii uczyć się walki na szpady. Kiedyś ją o to zapytałem, a ona wybuchnęła śmiechem i odpowiedziała: „Nie przestraszą się tego, o czym nie wiedzą”.
Uprawiam tutaj szermierkę od pięciu lat. Pomagałem Tomowi położyć nową nawierzchnię na placu ćwiczebnym z materiału, którego zwykle używa się do wykładania kortów tenisowych. Pomogłem Tomowi zbudować stojak w pomieszczeniu, gdzie przechowujemy szpady. Nie chcę trzymać broni w samochodzie ani w domu, ponieważ wiem, że przestraszyłoby to pewnych ludzi. Tom uprzedził mnie o tym. To ważne, żeby nie straszyć ludzi. Tak więc zostawiam swój ekwipunek u Toma i Lucii, i każdy wie, że dwa miejsca na stojaku po lewej stronie należą do mnie, tak samo jak dwa kołki w ścianie naprzeciwko, a moja maska ma swoją przegródkę w przechowalni masek.
Zaczynam od ćwiczeń rozciągających. Przykładam się do rozgrzewki; Lucia mówi, że jestem wzorem dla innych. Don, na przykład, rzadko wykonuje wszystkie przepisowe ćwiczenia, a potem zawsze narzeka na plecy albo naciąga sobie jakiś mięsień. Później siedzi z boku i narzeka. Nie jestem taki dobry jak on, ale nigdy nie łapię kontuzji z powodu lekceważenia zasad. Żałuję, że Don ich nie przestrzega, ponieważ robi mi się smutno, kiedy mojego przyjaciela coś boli.
Po rozgrzaniu mięśni ramion, pleców, nóg i stóp udaję się do pomieszczenia na tyłach domu i zakładam skórzaną kurtkę z rękawami uciętymi na wysokości łokci oraz stalową kryzę. Ciężar okalającej szyję kryzy jest przyjemny. Zdejmuję z półki maskę ze złożonymi w środku rękawicami i chwilowo chowam je do kieszeni. Moja szpada i rapier tkwią w stojaku. Wtykam maskę pod pachę i wyciągam je ostrożnie.
Do środka wpada Don, spocony jak zwykle i zaczerwieniony na twarzy.
— Cześć, Lou — rzuca. Odpowiadam „cześć” i odsuwam się, żeby mógł zdjąć ze stojaka swoją broń. Jest normalny i może wozić szpadę w samochodzie, nie strasząc tym ludzi, ale jest zapominalski. Zawsze musiał pożyczać broń od innych i w końcu Tom powiedział mu, żeby zostawiał ją tutaj.
Wychodzę na zewnątrz. Marjory jeszcze nie ma. Cindy i Lucia stoją naprzeciwko siebie ze szpadami w dłoniach, Max zakłada swój stalowy hełm. Nie sądzę, żebym polubił stalowy hełm; byłoby strasznie głośno, gdyby ktoś w niego uderzył. Max się roześmiał, kiedy mu to powiedziałem, i odrzekł, że mógłbym nosić zatyczki do uszu, ale ja nienawidzę zatyczek do uszu. Mam wtedy wrażenie, jakbym się okropnie przeziębił. To dziwne, bo prawdę mówiąc, lubię nosić przepaskę na oczy. Za młodu często ją zakładałem i udawałem, że jestem ślepy. Dzięki temu nieco lepiej rozumiałem głosy. Lecz zatykanie sobie uszu nie poprawiało mi wzroku.
Don wychodzi zawadiacko na zewnątrz ze szpadą wetkniętą pod pachę, dopinając szykowny, skórzany kombinezon. Czasami żałuję, że takiego nie mam, ale sądzę, że lepiej mi w zwykłym ubraniu.
— Rozgrzałeś się? — pyta go Lucia. Wzrusza ramionami.
— Wystarczająco.
Teraz ona wzrusza ramionami.
— Twój ból — mówi. Zaczyna się fechtować z Cindy. Lubię na nie patrzeć, starając się uchwycić, co robią. Są takie szybkie, że nie mogę nadążyć za ich ruchami, tak samo zresztą jak normalni ludzie.
— Cześć, Lou — odzywa się za moimi plecami Marjory. Czuję ciepło i lekkość, jakby zmalała grawitacja. Na chwilę zamykam oczy. Jest piękna i trudno mi na nią patrzeć.
— Cześć, Marjory — odpowiadam i odwracam się. Uśmiecha się do mnie. Twarz jej jaśnieje. Niepokoiło mnie kiedyś, że gdy ludzie są szczęśliwi, to twarze im jaśnieją, ponieważ rozgniewanym ludziom także jaśnieją twarze, a nie byłem pewny, o które uczucie w konkretnej chwili chodzi. Rodzice próbowali zademonstrować mi różnicę w układzie brwi i tak dalej, ja jednak doszedłem w końcu do wniosku, że najlepiej jest się orientować po położeniu zewnętrznych kącików oczu. Jaśniejąca twarz Marjory to szczęśliwa twarz Marjory. Jest szczęśliwa, że mnie widzi, a ja jestem szczęśliwy, że ją widzę.
A jednak martwię się wieloma sprawami, kiedy myślę o Marjory. Czy autyzm jest zaraźliwy? Czy Marjory może się nim ode mnie zarazić? To by się jej nie spodobało. Wiem, że autyzm nie jest uważany za zakaźny, ale powiadają, że gdy długo przebywa się w jakiejś grupie ludzi, zaczyna się myśleć jak oni. Jeśli będzie przebywała w moim towarzystwie, to zacznie myśleć jak ja? Nie chcę, żeby przytrafiło się jej coś takiego. Inna sprawa, gdyby urodziła się taka jak ja, lecz ktoś taki jak ona nie powinien stać się kimś takim jak ja. Nie sądzę, żeby do tego doszło, lecz gdyby jednak doszło, czułbym się winny. Czasami mam przez to ochotę trzymać się z dala od niej, przeważnie jednak chciałbym spotykać się z nią częściej niż teraz.
— Cześć, Marjory — mówi Don. Ma jeszcze jaśniejszą twarz. On też uważa, że jest ładna. Wiem, że to, co czuję, nazywa się zazdrością; przeczytałem to w książce. To złe uczucie, które oznacza, że jestem zbyt zaborczy.
Cofam się, próbując nie być zbyt zaborczy, a Don robi krok do przodu. Marjory patrzy na mnie, nie na Dona.
— Chcesz się zabawić? — pyta Don, trącając mnie łokciem. Chodzi mu o to, czy chcę z nim poćwiczyć. Początkowo tego nie rozumiałem. Teraz już łapię. Kiwam w milczeniu głową i idziemy poszukać miejsca, gdzie możemy stanąć naprzeciwko siebie.
Don porusza nieznacznie nadgarstkiem w sposób, w jaki zaczyna każdy pojedynek. Odruchowo paruję atak. Krążymy wokół siebie, pozorując wypady i blokując ciosy, gdy wtem dostrzegam opuszczone ramię. Kolejny podstęp? Wreszcie się odsłonił. Rzucam się naprzód i trafiam go w pierś.
— Dorwałeś mnie — przyznaje. — Naprawdę boli mnie ramię.
— Przepraszam — mówię. Masuje sobie ramię, by znienacka skoczyć naprzód, celując w moją stopę. Robił tak już wcześniej; cofam się szybko, a ona chybi. Po otrzymaniu kolejnych trzech trafień wydaje z siebie głośne westchnienie i mówi, że jest zmęczony. Odpowiada mi to. Wolę porozmawiać z Marjory. Max i Tom zajmują nasze miejsca. Lucia odpoczywa; Cindy pojedynkuje się z Susan.
Marjory siedzi teraz obok Lucii, która pokazuje jej jakieś zdjęcia. Fotografia to jedno z hobby Lucii. Zdejmuję maskę i przyglądam się im. Twarz Marjory jest szersza niż Lucii. Don staje pomiędzy mną a Marjory i zaczyna rozmowę.
— Przeszkadzasz — upomina go Lucia.
— Och, przepraszam — tłumaczy Don, lecz wciąż stoi w tym samym miejscu, zasłaniając mi widok.
— I stoisz dokładnie pośrodku — dodaje Lucia. — Proszę, nie wciskaj się między dwoje ludzi. — Rzuca mi krótkie spojrzenie. Nie robię niczego złego; w przeciwnym razie powiedziałaby mi o tym. Ze wszystkich ludzi, jakich znam, a którzy nie są tacy jak ja, Lucia bardzo otwarcie mówi, czego chce.
Don ogląda się, prycha i odsuwa na bok.
— Nie zauważyłem Lou — mówi.
— A ja tak — odpowiada Lucia. Zwraca się do Marjory: — A tutaj zatrzymaliśmy się czwartej nocy. Zrobiłam to zdjęcie z wnętrza. Co za widok!
— Cudowny — zachwyca się Marjory. Nie widzę fotografii, którą ogląda, lecz dostrzegam radość na jej twarzy. Przyglądam się jej, zamiast słuchać Lucii, która opowiada o pozostałych zdjęciach. Od czasu do czasu Don wtrąca jakiś komentarz. Kiedy już obejrzeli wszystko, Lucia zamyka album i kładzie pod krzesłem.
— Chodź, Don — mówi. — Zobaczymy, jak sobie poradzisz ze mną. — Zakłada rękawice i maskę, po czym wyciąga szpadę. Don wzrusza ramionami i idzie za nią na plac.
— Siadaj — mówi Marjory. Siadam, wyczuwając resztki ciepła Lucii na opuszczonym przez nią krześle. — Jak minął dzień?
— Omal nie miałem wypadku — odpowiadam. Nie zadaje pytań. W zamian pozwala mi mówić. Trudno to wszystko opisać. Fakt, że opuściłem miejsce wypadku, wydaje się teraz trudny do zaakceptowania, ale nie chciałem się spóźnić do pracy i rozmawiać z policjantami.
— Brzmi przerażająco — mówi ciepłym, kojącym głosem. Nie jak profesjonalistka, tylko delikatnie.
Mam ochotę powiedzieć jej o panu Crenshawie, ale właśnie wraca Tom i pyta, czy chcę z nim walczyć. Lubię się pojedynkować z Tomem. Jest prawie tak wysoki jak ja i choć starszy, to nadal bardzo sprawny. I jest najlepszym szermierzem w grupie.
— Widziałem, jak walczyłeś z Donem — mówi. — Bardzo dobrze radziłeś sobie z jego sztuczkami. Ale on się nie rozwija. Na dobrą sprawę się cofa, pamiętaj więc, żeby co tydzień walczyć z lepszym szermierzem. Ze mną, Lucią, Cindy, Maksem. Przynajmniej z dwojgiem z nas, dobrze?
„Przynajmniej” znaczy „nie mniej niż”.
— Dobrze — zgadzam się. Każdy z nas ma dwa długie ostrza: szpadę i rapier. Kiedy po raz pierwszy próbowałem użyć jednocześnie drugiej klingi, ciągle obijały się o siebie. Potem starałem się trzymać je równolegle. W ten sposób ostrza się nie krzyżowały, lecz Tom potrafił je odtrącić. Teraz wiem, że trzeba je trzymać na różnych wysokościach i pod różnym kątem.
Krążymy wokół siebie najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Staram się pamiętać o wszystkim, czego nauczył mnie Tom: jak stawiać stopy, jak trzymać klingi, jakimi ruchami parować poszczególne ciosy. Zadaje pchnięcie; moje ramię unosi się, by zablokować je lewym ostrzem, a jednocześnie sam zadaję cios, który on paruje. To jest jak taniec: krok-krok-pchnięcie-blok-krok. Tom mówi, że trzeba zmieniać wzór, być nieprzewidywalnym, lecz kiedy ostatnio obserwowałem jego walkę z kimś innym, wydawało mi się, że dostrzegam pewien wzór w pozornym jego braku. Jeśli uda mi się powstrzymać Toma wystarczająco długo, to może zdołam ponownie dostrzec tę prawidłowość.
Wtem słyszę muzykę z Romeo i Julii Prokofiewa, majestatyczny taniec. Wypełnia mi umysł i dostosowuję się do jego rytmu, zwalniając. Tom również zwalnia. Teraz to widzę, ten opracowany przez niego dalekosiężny wzorzec, ponieważ nikt nie może działać zupełnie chaotycznie. Poruszając się w rytmie mojej osobistej muzyki, potrafię dotrzymać mu kroku, blokując każde pchnięcie, testując jego riposty. I nagle wiem, co zaraz zrobi, i moje ramię wykonuje odruchowo zamach i uderzam go w bok głowy. Czuję ten cios w całej dłoni i barku.
— Dobrze! — woła. Muzyka się urywa. — Ha! — dodaje, potrząsając głową.
— To było za mocno, przepraszam — mówię.
— Nie, nie, wszystko w porządku. Dobry, czysty cios, który dokładnie ominął moją obronę. Nie miałem szansy go sparować. — Uśmiecha się przez maskę. — Mówiłem ci, że jesteś coraz lepszy. Spróbujmy jeszcze raz.
Nie chcę wyrządzać nikomu krzywdy. Kiedy zaczynałem, nie mogli zmusić mnie do dotknięcia kogokolwiek ostrzem na tyle mocno, by przeciwnik to poczuł. Nadal tego nie lubię. Lubię za to uczyć się wzorów, a potem odtwarzać je tak, bym sam stawał się ich częścią.
Światło spływa po klingach Toma, gdy unosi je w geście pozdrowienia. Na chwilę poraża mnie blask i prędkość świetlnego tańca.
Potem znów się poruszam, w obrębie mroku poza światłem. Jak szybki jest mrok? Cień nie może być szybszy od tego, co go rzuca, ale nie każdy mrok jest cieniem. A może jest? Tym razem nie słyszę muzyki, lecz widzę wzór światła i cienia, zmienny, wirujący, składający się z jasnych łuków i helis na tle ciemności.
Tańczę na czubku światła i poza nim, i nagle czuję ten drażniący nacisk na rękę. Tym razem odczuwam także mocne trafienie klingi Toma w moją pierś. Mówię „dobrze”, on także, i odstępujemy od siebie, uznając podwójne trafienie.
— Auuuu! — Odrywam wzrok od Toma i widzę Dona zginającego się wpół z ręką na plecach. Kuśtyka do krzesła, lecz Lucia dochodzi do niego pierwsza i ponownie siada obok Marjory. Odnoszę dziwne wrażenie: że to zauważyłem i że się tym przejąłem. Don zatrzymuje się, pochylony. Nie ma więcej wolnych krzeseł, gdyż zjawili się inni szermierze. W końcu Don osuwa się powoli na chodnik, cały czas stękając i jęcząc.
— Chyba będę musiał dać sobie spokój — wyznaje. — Robię się na to za stary.
— Nie jesteś za stary — rzuca Lucia. — Jesteś leniwy.
Nie rozumiem, czemu Lucia bywa taka niemiła dla Dona. To przyjaciel; nie jest miło obrażać przyjaciół, chyba że w żartach. Don nie lubi rozgrzewki i strasznie narzeka, ale to nie dyskredytuje go jako przyjaciela.
— Chodź, Lou — mówi Tom. — Raz ty mnie zabiłeś, a raz zabiliśmy się nawzajem. Daj mi szansę wyrównania rachunków. — Jego słowa są gniewne, ale głos przyjazny; poza tym się uśmiecha. Ponownie unoszę ostrza.
Tym razem Tom robi coś, czego nigdy ze mną nie próbował — szarżuje. Nie mam czasu przypomnieć sobie, co trzeba zrobić, kiedy ktoś szarżuje; daję krok wstecz i obracam się, odpychając jego szpadę moją, i jednocześnie próbuję pchnąć go rapierem w głowę. Lecz on porusza się zbyt szybko; chybiam, a jego uzbrojone w rapier ramię wznosi się ponad głowę i uderza mnie w sam czubek czaszki.
— Mam cię! — mówi.
— To zrobiłeś jak? — pytam i zaraz zmieniam kolejność słów: — Jak to zrobiłeś?
— To moje sekretne pchnięcie turniejowe — wyznaje Tom, ściągając maskę. — Ktoś wykorzystał je przeciwko mnie dwanaście lat temu, a ja wróciłem do domu i ćwiczyłem, dopóki nie nauczyłem się tej kombinacji na pamięć… Zwykle stosuję ją wyłącznie podczas zawodów. Lecz ty jesteś gotowy, by się jej nauczyć. Jest tylko jeden haczyk. — Uśmiecha się, a po twarzy spływa mu pot.
— Hej! — woła Don z drugiej strony podwórza. — Nie widziałem tego. Zrób to jeszcze raz, co?
— Jaki to haczyk? — pytam.
— Musisz sam wykombinować. Zachęcam cię do tego, ale właśnie byłeś świadkiem jedynej demonstracji, na jaką możesz liczyć. Wspomnę tylko, że jeśli nie wykonasz tego dokładnie, padniesz trupem z ręki przeciwnika, który nie ulegnie panice. Widziałeś, jak łatwo odbić cios zadany drugą ręką.
— Tom, nie pokazałeś mi tego pchnięcia. Zrób to jeszcze raz — rzuca Don.
— Nie jesteś jeszcze gotowy — odpowiada Tom. — Musisz sobie na to zasłużyć. — W jego głosie brzmi gniew, podobnie jak przedtem w głosie Lucii. Co Don takiego zrobił, że ich rozgniewał? Nie rozgrzał się i naprawdę szybko się męczy, ale czy to wystarczający powód? Teraz nie mogę zapytać, ale zrobię to później.
Zdejmuję maskę i podchodzę, by stanąć obok Marjory. Patrząc z góry, widzę refleksy światła na jej ciemnych włosach. Gdybym poruszał się w przód i w tył, blask przesuwałby się po jej włosach, tak jak wędrował po ostrzach Toma. Ciekawe, jakie jej włosy są w dotyku.
— Usiądź na moim miejscu — mówi Lucia wstając. — Zamierzam się jeszcze trochę pofechtować.
Siadam, bardzo świadomy bliskości Marjory.
— Będziesz ćwiczyć dziś wieczorem? — pytam.
— Nie. Muszę wyjść wcześniej. Moja przyjaciółka Karen przylatuje, a ja obiecałam ją odebrać z lotniska. Zajrzałam tutaj, żeby zobaczyć się z… ludźmi.
Chcę jej powiedzieć, że się cieszę, że tak zrobiła, lecz słowa utykają mi w gardle. Czuję się sztywny i niezgrabny.
— Skąd przylatuje Karen? — pytam w końcu.
— Z Chicago. Była tam w odwiedzinach u rodziców. — Marjory wyciąga przed siebie nogi. — Miała zostawić samochód przed lotniskiem, ale w dniu wyjazdu złapała gumę. Dlatego właśnie muszę po nią pojechać. — Obraca się i patrzy na mnie; spuszczam wzrok, niezdolny znieść żaru jej spojrzenia. — Długo tu dzisiaj zostajesz?
— Niezbyt długo — odpowiadam. Skoro Marjory wychodzi, a Don zostaje, to ja idę do domu.
— Chcesz pojechać ze mną na lotnisko? Odwiozę cię potem tutaj, żebyś mógł zabrać swój samochód. Oczywiście, będziesz przez to późno w domu; jej samolot przylatuje piętnaście po dziesiątej.
Pojechać z Marjory? Jestem tak zaskoczony/szczęśliwy, że przez dłuższą chwilę tkwię bez ruchu.
— Tak — odpowiadam. — Tak. — Czuję gorąco na twarzy.
W drodze na lotnisko wyglądam przez okno. Mam wrażenie lekkości, jakbym mógł wzbić się w powietrze.
— Bycie szczęśliwym sprawia, że człowiekowi się zdaje, jakby grawitacja była mniejsza — mówię.
Czuję spojrzenie Marjory.
— Lekki jak piórko — mówi. — To masz na myśli?
— Może nie piórko. Bardziej jak balonik — odpowiadam.
— Znam to uczucie — potwierdza Marjory. Nie mówi, że czuje się tak teraz. Nie wiem, jak się czuje. Normalni ludzie wiedzieli by, jak się czuje, ja jednak nie potrafię tego określić. Im lepiej ją znam, tym więcej rzeczy o niej nie wiem. Nie wiem również, dla czego Tom i Lucia byli tacy złośliwi wobec Dona.
— Wydawało się, że Tom i Lucia gniewają się na Dona — mówię.
Obrzuca mnie szybkim spojrzeniem. Myślę, że powinienem to rozumieć, ale nie wiem, co to znaczy. Sprawia, że chcę odwrócić wzrok; w środku czuję rozbawienie.
— Don potrafi być prawdziwą kosą — zauważa.
Don nie jest kosą, jest człowiekiem. Normalni ludzie mówią takie rzeczy, bez ostrzeżenia zmieniając znaczenie słów, a mimo to się rozumieją. Ja rozumiem, ponieważ wiele lat temu ktoś mi powiedział, że „kosa” oznacza w slangu kogoś ostrego, łobuza. Lecz nie potrafił wyjaśnić mi dlaczego i do dziś się nad tym zastanawiam. Jeśli ktoś jest łobuzem i chcesz powiedzieć, że jest łobuzem, to czemu po prostu tak go nie nazwać? Po co mówić: „kosa”? A przymiotnik „prawdziwy” jeszcze to wszystko pogarsza. Jeśli mówisz, że coś jest prawdziwe, to powinno być prawdziwe.
Ale bardziej chcę wiedzieć, dlaczego Tom i Lucia są źli na Dona, niż wyjaśniać Marjory, czemu nie powinno nazywać się Dona prawdziwą kosą.
— Czy to dlatego, że nie wykonał prawidłowej rozgrzewki?
— Nie. — Marjory sprawia teraz wrażenie poirytowanej i czuję ściskanie w żołądku. Co takiego zrobiłem? — On jest po prostu… czasami złośliwy, Lou. Żartuje sobie z ludzi w niezbyt śmieszny sposób.
Zastanawiam się, czy to żarty są nieśmieszne, czy może ludzie. Znam się na żartach, których większość ludzi nie uważa za śmieszne, ponieważ sam kilka takowych zrobiłem. Nadal nie rozumiem, dlaczego pewne dowcipy są zabawne, a moje nie, ale wiem, że tak jest.
— Żartuje sobie z ciebie — mówi cicho Marjory po przejechaniu następnego skrzyżowania. — A nam się to nie podoba.
Nie wiem, co powiedzieć. Don żartuje sobie ze wszystkich, nawet z Marjory. Nie podobały mi się te żarty, ale nic z tym nie robiłem. Może powinienem? Marjory znów na mnie zerka. Tym razem wydaje mi się, że chce, żebym coś powiedział. Nie mogę nic wymyślić. Wreszcie coś przychodzi mi do głowy.
— Moi rodzice mówili, że jak ktoś się gniewa na ludzi, to oni wcale nie zaczynają postępować lepiej.
Marjory wydaje zabawny odgłos. Nie wiem, co to oznacza.
— Lou, czasami odnoszę wrażenie, że jesteś filozofem.
— Nie — odpowiadam. — Nie jestem wystarczająco mądry, żeby być filozofem.
Znów ten odgłos. Wyglądam przez okno; prawie dojechaliśmy do lotniska. Wieczorem inaczej są oświetlone pasy startowe i postoje taksówek. Bursztyn, błękit, zieleń, czerwień. Żałuję, że nie mają fioletu. Marjory parkuje w sektorze przeznaczonym do krótkiego postoju, po czym przecinamy drogi dla autobusów i dochodzimy do terminalu.
Kiedy podróżuję sam, lubię obserwować, jak otwierają się i zamykają drzwi automatyczne. Dziś wieczorem idę obok Marjory i udaję, że mnie nie obchodzą. Przystaje, żeby spojrzeć na monitor z informacjami o odlotach i przylotach. Zdążyłem już wyszukać właściwy lot: linie te i te, z Chicago, lądowanie o dziesiątej piętnaście, bez opóźnień, brama 17. Jej zabiera to więcej czasu; normalni ludzie zwykle potrzebują go więcej.
Przy bramce przylotów znowu kurczy mi się żołądek. Wiem, jak się zachować; rodzice mnie nauczyli i robiłem to już wcześniej. Wyjąć z kieszeni wszystkie metalowe przedmioty i włożyć do koszyczka. Zaczekać na swoją kolej. Przejść przez bramkę. Łatwe, o ile nikt nie zadaje mi żadnych pytań. Jeśli jednak pytają, nie zawsze dobrze ich słyszę: zbyt wiele hałasu i dźwięków odbijających się echem od twardych powierzchni. Czuję, że jestem spięty.
Marjory idzie pierwsza: torebka na taśmociągu, klucze w koszyczku. Widzę, jak przechodzi. Nikt jej o nic nie pyta. Kładę do koszyka klucze, portfel i drobne, po czym przechodzę. Żadnego brzęczyka. Mężczyzna w mundurze przygląda mi się, gdy chowam do kieszeni klucze, portfel i monety. Odwracam się w stronę czekającej kilka metrów dalej Marjory. Wtedy strażnik się odzywa:
— Mogę zobaczyć pański bilet? I jakiś dowód tożsamości?
Przenika mnie chłód. Nie zapytał nikogo innego — ani mężczyzny z długimi, zaplecionymi w warkoczyki włosami, który przepycha się koło mnie, by zabrać z taśmy swoją teczkę, ani Marjory… a ja nie zrobiłem nic złego. Nie trzeba mieć biletu, żeby przejść przez bramkę przylotów, należy jedynie znać numer lotu, na który się czeka. Ludzie, którzy czekają na innych ludzi, nie muszą mieć biletów, ponieważ nie podróżują. Ochrona przy odlotach żąda okazania biletu.
— -Nie mam biletu-mówię. Za nim widzę przestępującą z nogi na nogę Marjory, która jednak nie podchodzi bliżej. Nie sądzę, żeby go usłyszała, a ja nie chcę drzeć się w miejscu publicznym.
— Dowód tożsamości? — mówi. Jest skupiony na mojej osobie; twarz zaczyna mu jaśnieć. Wyciągam portfel i otwieram go na identyfikatorze. Przygląda się mu, po czym przenosi wzrok na mnie. — Jeśli nie masz biletu, to co tutaj robisz? — pyta.
Czuję, jak wali mi serce, a po szyi spływa pot. — Ja… ja… ja…
— No, wyduś to z siebie — rzuca, marszcząc brwi. — A może się jąkasz?
Kiwam głową. Wiem, że nie zdołam nic powiedzieć przez najbliższych kilka minut. Sięgam do kieszeni koszuli i wyciągam niewielką kartkę, którą tam trzymam. Podaję mu; oglądają.
— Autystyczny, co? Ale przecież rozmawiałeś ze mną, odpowiedziałeś mi. Po kogo tu przyszedłeś?
Podchodzi do nas Marjory.
— Jakieś kłopoty, Lou?
— Proszę się cofnąć, proszę pani — rzuca mężczyzna. Nie patrzy na nią.
— To mój przyjaciel — wyjaśnia Marjory. — Przyjechaliśmy tutaj po moją znajomą, lot 382, bramka 17. Nie słyszałam żadnego brzęczyka… — W jej głosie pojawiają się gniewne nuty.
Strażnik obraca głowę i patrzy na nią. Odpręża się lekko. — On jest z panią?
— Tak. Czy coś się stało?
— Nie, proszę pani. Po prostu wyglądał nieco dziwnie. To… — wciąż trzyma moją kartkę w dłoni — … chyba wszystko wyjaśnia. Jak długo jest pod pani opieką…
— Nie jestem jego opiekunką — mówi Marjory tym samym tonem, którego użyła, gdy nazywała Dona prawdziwą kosą. — Lou jest moim przyjacielem.
Mężczyzna unosi brwi, a po chwili je opuszcza. Oddaje mi kartkę i odchodzi. Ruszam za Marjory, która idzie tak szybko, że chyba nadweręża sobie nogi. Milczymy, dopóki nie docieramy do poczekalni dla bramek 15-30. Za szklaną ścianą, po stronie odlotów, siedzą rzędami ludzie z biletami. Stelaże granatowych siedzisk wykonano z lśniącego metalu. W przylotach nie mamy miejsc siedzących, ponieważ przewiduje się, że nie powinniśmy wchodzić tutaj wcześniej niż na dziesięć minut przed planowanym lądowaniem samolotu.
Kiedyś było inaczej. Oczywiście, nie pamiętam tego — urodziłem się na przełomie wieków — lecz moi rodzice opowiadali mi, jak to można było podchodzić do samych bramek, by witać przylatujących ludzi. Potem, po katastrofach 2001 roku, tylko odlatujący pasażerowie mogli podchodzić do bramek. Było to bardzo kłopotliwe dla ludzi potrzebujących opieki i tak wiele osób występowało o specjalne przepustki, że władze zaprojektowały w zamian te poczekalnie dla przylotów za osobnymi liniami zabezpieczeń. Zanim rodzice zabrali mnie w pierwszą podróż samolotem — miałem wtedy dziewięć lat — wszystkie duże lotniska rozdzielały przylatujących i odlatujących pasażerów.
Wyglądam przez olbrzymie okna. Wszędzie światła. Czerwone i zielone lampki na końcach skrzydeł samolotów. Rzędy słabo oświetlonych kwadratów wzdłuż ich kadłubów wskazujące usytuowanie okienek. Reflektory maleńkich pojazdów ciągnących wózki bagażowe. Stałe światła i migające światła.
— Możesz już mówić? — pyta Marjory, gdy wciąż przyglądam się światłom przez wielkie okna.
— Tak. — Czuję jej ciepło; stoi tuż za mną. Zamykam na chwilę oczy. — Ja tylko… pogubiłem się. — Pokazuję na podjeżdżający samolot. — To ten?
— Tak myślę. — Obchodzi mnie i zagląda mi w twarz. — Wszystko w porządku?
— Tak. Czasami… to się zdarza. — Czuję zakłopotanie, że stało się to dzisiaj, kiedy po raz pierwszy jestem sam na sam z Marjory. Pamiętam, jak w liceum chciałem rozmawiać z dziewczętami, które nie chciały rozmawiać ze mną. Czy ona też odejdzie? Mógł bym wziąć taksówkę i wrócić do Toma i Lucii, ale nie mam przy sobie za dużo pieniędzy.
— Cieszę się, że nic ci nie jest — mówi Marjory, a wtedy otwierają się drzwi i ludzie zaczynają wysiadać z samolotu. Marjory szuka wzrokiem Karen, a ja się jej przyglądam. Karen okazuje się starszą, siwowłosą kobietą. Wkrótce jesteśmy już na zewnątrz i jedziemy do mieszkania Karen. Siedzę cicho na tylnym siedzeniu, przysłuchując się rozmowie Marjory i Karen. Ich głosy płyną i falują, niczym bystra woda na skałach. Nie całkiem rozumiem, o czym mówią. Robią to zbyt szybko, poza tym nie znam ludzi i miejsc, o których rozmawiają. Ale jest dobrze, gdyż mogę patrzeć na Marjory bez konieczności otwierania ust.
Kiedy wracamy po mój samochód do Toma i Lucii, Dona już nie ma, a ostatnia z szermierczych grup właśnie pakuje sprzęt do aut. Przypominam sobie, że nie schowałem swoich ostrzy i maski, więc wychodzę po nie na zewnątrz, lecz Tom mówi, że już się nimi zajął. Nie był pewny, o której wrócimy, a nie chciał zostawić ich na dworze w ciemnościach.
Żegnam się z Tomem, Lucią i Marjory, po czym jadę do domu w gęstym mroku.