Muszę wiedzieć, czy to, co czuję, jest tym, co czują normalni ludzie, kiedy są zakochani. W szkole, na lekcjach angielskiego, czytaliśmy różne opowiadania o miłości, lecz nauczyciele zawsze nam mówili, że są one dalekie od rzeczywistości. Nie wiem dlaczego. Nie zapytałem wtedy o to, ponieważ nic mnie to nie obchodziło. Myślałem, że to głupie. Pan Neilson, ten od zajęć z higieny, mówił, że to wszystko kwestia hormonów i żebyśmy nie robili nic głupiego. Sposób, w jaki opisał czynności seksualne, sprawił, że wolałbym nie mieć tam w dole niczego, niczym plastikowa lalka. Nie potrafiłem wyobrazić sobie wkładania tego do tamtego… Poza tym nazwy części ciała są brzydkie. Ukłucie boli; kto chciałby mieć kolec[5]? Wciąż myślałem o cierniach. Inne słowa nie były lepsze, a termin medyczny — penis — brzmiał głupio. Określenia aktu płciowego też są brzydkimi, dudniącymi słowami; przywodzą mi na myśl ból. Samo wyobrażenie sobie bliskości, konieczności oddychania cudzym oddechem, wąchania cudzego ciała… obrzydliwe. Szatnia była wystarczająco okropna. Zawsze zbierało mi się tam na wymioty.
Wtedy uważałem to za ohydne. Teraz… zapach włosów fechtującej się Marjory sprawiał, że chciałem się do niej zbliżyć. Mimo że używa perfumowanego mydła do odzieży i dezodorantu o jakby proszkowatym zapachu, jest coś… Ale sam pomysł pozostaje dla mnie okropny. Widziałem zdjęcia; wiem, jak wygląda kobiece ciało. Kiedy chodziłem do szkoły, chłopcy wymieniali się kasetami wideo z tańczącymi nagimi kobietami i parami, które uprawiały seks. Oglądając je, czerwienili się i pocili, a ich głosy przypominały dźwięki wydawane przez szympansy z audycji przyrodniczej. Z początku też chciałem zobaczyć, ponieważ niczego takiego nie znałem — moi rodzice nie trzymali w domu podobnych rzeczy — lecz te krótkie filmy okazały się nudne, a występujące w nich kobiety sprawiały wrażenie rozgniewanych lub wystraszonych. Uznałem wówczas, że gdyby im się to podobało, wyglądałyby na szczęśliwsze.
Nigdy nie chciałem sprawić, żeby ktoś wyglądał na przerażonego albo złego. Nie jest miło być przestraszonym albo rozgniewanym. Przerażeni ludzie popełniają błędy. Rozgniewani ludzie popełniają błędy. Pan Neilson mówił, że pociąg seksualny jest czymś całkowicie normalnym, lecz nie wyjaśnił, na czym on polega, przynajmniej nie tak, żebym mógł to zrozumieć. Moje ciało rozwijało się tak samo jak ciała innych chłopców; pamiętam moje zdumienie, gdy odkryłem na kroczu pierwsze ciemne włoski. Nauczyciel opowiedział nam o spermie i jajeczkach, i o tym, jak wszystko wyrasta z nasienia. Kiedy zobaczyłem te włosy, pomyślałem, że ktoś je tam zasiał, i nie miałem pojęcia, jak do tego doszło. Matka wyjaśniła mi, że to objaw dojrzewania płciowego, i zakazała robienia głupstw.
Nigdy nie byłem pewny, o jakie uczucia chodziło; wrażenia cielesne, jak ciepło i zimno, czy psychiczne, jak radość i smutek. Kiedy patrzyłem na zdjęcia nagich dziewcząt, moje ciało czasem reagowało, lecz jedynym uczuciem psychicznym było obrzydzenie.
Widziałem walczącą Marjory i wiem, że ją to bawi, lecz zwykle się nie uśmiecha. Mówią, że twarz uśmiechnięta to twarz szczęśliwa. Może to nieprawda? Może jej się to podoba?
Kiedy docieram do domu Toma i Lucii, ta ostatnia mówi mi, żebym wyszedł na dwór. Sama pichci coś w kuchni; słyszę stukot garnków. Wyczuwam przyprawy. Nie ma nikogo więcej.
Tom siedzi na tyłach domu i usuwa osełką szczerby z klingi jednej ze swoich broni. Zaczynam rozgrzewkę. Od śmierci moich rodziców są jedyną znaną mi parą, która jest ze sobą tak długo po ślubie. Nie potrafię ich zapytać, jak to jest być małżeństwem.
— Czasami ty i Lucia sprawiacie wrażenie, jakbyście się na siebie gniewali — mówię, wypatrując na twarzy Toma oznak gniewu.
— Pary czasami się kłócą — odpowiada Tom. — Nie jest łatwo tyle czasu przebywać tak blisko z drugą osobą.
— Czy… — Nie wiem, jak powiedzieć to, co chcę powiedzieć. — Czy jeśli Lucia się na ciebie gniewa… jeśli ty się na nią gniewasz… czy to oznacza, że się nie kochacie?
Tom wygląda na zaskoczonego. Potem wybucha śmiechem.
— Nie, ale to trudno wytłumaczyć, Lou. Kochamy się nawet wtedy, kiedy jesteśmy na siebie źli. Miłość jest ponad gniewem, jak ściana za kurtyną lub ziemia po ucichnięciu burzy. Burza prze chodzi, a ziemia trwa na swoim miejscu.
— Jeśli jest burza — mówię — to czasami też jest powódź albo zniszczone domy.
— Tak, a czasami, jeśli miłość nie jest wystarczająco silna albo jeśli gniew jest zbyt wielki, ludzie przestają się kochać. Ale to nas nie dotyczy.
Zastanawia mnie ta jego pewność. W ciągu ostatnich trzech miesięcy Lucia tak często była rozgniewana. Skąd Tom wie, że nadal go kocha?
— Ludzie miewają gorsze chwile — dodaje Tom, jakby wiedział, o czym myślę. — Ostatnio Lucia była zdenerwowana sytuacją w pracy. Zirytowała ją również wiadomość, że wywierają na ciebie nacisk, żebyś poddał się leczeniu.
Nigdy nie sądziłem, że normalni ludzie mogą mieć problemy w pracy. Jedyni normalni ludzie, jakich znałem, mieli tę samą pracę przez cały okres naszej znajomości. Jakie kłopoty miewają normalni ludzie? Nie mają przecież pana Crenshawa, nakazującego im poddać się leczeniu, którego nie chcą. Co denerwuje ich w pracy?
— Lucia jest zła przez swoją pracę i przeze mnie?
— Częściowo tak. Za dużo kłopotów na raz.
— Nie jest miło, kiedy Lucia się gniewa — zauważam. Tom wydaje zabawny dźwięk, który jest po trochu śmiechem, a po trochu czymś innym.
— Nic dodać, nic ująć — mówi. Wiem, że nie znaczy to, że powinienem coś dodawać i odejmować, ale w dalszym ciągu wydaje mi się głupie mówienie czegoś takiego, zamiast po prostu „zgadzam się z tobą” czy „masz rację”.
— Myślałem o tym turnieju — wyznaję nagle. — Postanowiłem… Na podwórku pojawia się Marjory. Zawsze wchodzi przez dom, choć wiele osób korzysta z bocznej furtki. Zastanawiam się, jakby to było, gdyby Marjory gniewała się na mnie tak, jak Lucia gniewa się na Toma, albo jak oboje gniewają się na Dona. Zawsze mnie martwiło, kiedy ludzie się na mnie gniewali, nawet tacy, których nie lubiłem. Wydaje mi się, że złość Marjory byłaby gorsza nawet od gniewu rodziców.
— Postanowiłeś… — podsuwa mi Tom. Podnosi wzrok i dostrzega Marjory. — Aha, to ty. No i?
— Chciałbym spróbować — mówię. — Jeśli to nadal aktualne.
— Och! — woła Marjory. — Postanowiłeś wziąć udział w turnieju, Lou? Brawo!
— To bardzo aktualne — potwierdza Tom. — Ale musisz wysłuchać mojego standardowego wykładu numer jeden. Marjory, idź po swój sprzęt. Lou musi się skupić.
Zastanawiam się, ile ma wykładów i dlaczego muszę wysłuchać pierwszego z nich, żeby móc wziąć udział w turnieju. Marjory wchodzi do domu, co ułatwia mi słuchanie Toma.
— Po pierwsze, od teraz aż do samego turnieju będziesz ćwiczył możliwie jak najwięcej. Codziennie, o ile zdołasz, aż do ostatniego dnia. Gdybyś nie mógł tu przyjść, ćwicz w domu. Mięśnie nóg i koncentrację.
Nie sądzę, żebym mógł przychodzić do Toma i Lucii codziennie. Kiedy chodziłbym do pralni czy na zakupy, albo mył samochód?
— Jak często?
— Za każdym razem, gdy znajdziesz chwilę czasu, ale bez przesady — odpowiada Tom. — Potem, na tydzień przed występem, sprawdź sprzęt. Utrzymujesz go w dobrym stanie, niemniej dobrze będzie dokonać przeglądu. Zrobimy to razem. Masz zapasowe ostrze?
— Nie… Powinienem zamówić?
— Tak, jeśli możesz sobie na to pozwolić. W przeciwnym razie weźmiesz jedno z moich.
— Mogę jedno zamówić. — Nie przewidywałem tego w moim budżecie, ale mam dosyć pieniędzy.
— To świetnie. Będziesz miał sprzęt sprawdzony, wyczyszczony i gotowy do spakowania. Na dzień przed turniejem nie będziesz ćwiczył. Przyda ci się wtedy odpoczynek. Spakuj sprzęt i idź na spacer czy coś takiego.
— Mogę po prostu zostać w domu?
— Mógłbyś, ale lepiej, gdybyś miał trochę ruchu. Oczywiście, bez przesady. Zjedz dobrą kolację i idź spać o zwykłej dla siebie porze.
Rozumiem, jaki jest cel takiego planu, lecz będzie mi ciężko spełnić oczekiwania Toma, chodzić do pracy i robić inne rzeczy, które powinienem robić. Nie muszę jednak oglądać telewizji ani grać w Internecie z przyjaciółmi, czy iść w sobotę do Centrum, choć zwykle tak robię.
— -Czy będzie… czy zorganizujesz… ćwiczenia szermiercze w inne dni niż środa?
— Owszem, dla uczniów wybierających się na turniej — odpowiada Tom. — Przychodź każdego dnia, z wyjątkiem wtorku. To nasz specjalny wieczór.
Czuję, że się rumienię. Zastanawiam się, jakby to było mieć specjalny wieczór.
— We wtorki robię zakupy spożywcze — informuję. Z domu wychodzą Marjory, Lucia i Max.
— Dosyć tego kazania — mówi Lucia. — Jeszcze go zniechęcasz. Nie zapomnij wypełnić formularza zgłoszenia.
— Formularz zgłoszenia! — Tom uderza się dłonią w czoło. Zawsze tak robi, kiedy o czymś zapomina. Nie wiem dlaczego. Mnie to nie pomagało, kiedy próbowałem. Wchodzi do domu.
Rozgrzewam się; inni dopiero zaczynają ćwiczenia. Przez boczną furtkę wchodzą Susan, Don i Cindy. Don niesie niebieską torbę jest się fechtować przez cały czas niż na zmianę, w przerwach obserwując innych.
Biorę prysznic, delikatnie obmywając świeże skaleczenia. Czuję się dobrze, choć jestem zmęczony i zesztywniały. Pan Crenshaw nie powiedział nic na temat nowej metody leczenia i ludzi. Kiedy Marjory usłyszała, że wybieram się na turniej, zauważyła: „Och, to ci dobrze zrobi”. Tom i Lucia nie gniewają się na siebie, przynajmniej nie tak bardzo, żeby przestać być małżeństwem.
W piątek robię pranie, lecz w sobotę, po myciu auta, wracam do Toma i Lucii na kolejną lekcję. W niedzielę nie jestem taki zesztywniały jak w piątek. W poniedziałek mam kolejną, dodatkową lekcję. Cieszę się, że wtorek jest specjalnym dniem Toma i Lucii, ponieważ nie muszę zmieniać pory zakupów w spożywczym. Marjory nie ma w sklepie. Dona nie ma w sklepie. W środę idę na zwykły trening szermierczy. Marjory nie ma; Lucia mówi, że wyjechała z miasta. Lucia daje mi specjalny ubiór na turniej. Tom mówi, żebym nie przychodził w czwartek, ponieważ jestem już dostatecznie przygotowany.
W piątkowy ranek o ósmej pięćdziesiąt trzy pan Crenshaw zwołuje nas wszystkich i mówi, że chce nam coś ogłosić. Żołądek zawiązuje mi się w supeł.
— Macie wszyscy bardzo dużo szczęścia — oznajmia. — Pomimo trudnej sytuacji ekonomicznej… Sam jestem szczerze zaskoczony, że to w ogóle możliwe… Macie szansę poddać się najnowszej metodzie leczenia, nie ponosząc żadnych kosztów. — Jego usta rozciągają siew szerokim, fałszywym uśmiechu; twarz błyszczy mu od wysiłku, jaki w to wkłada.
Chyba sądzi, że jesteśmy naprawdę głupi. Zerkam na Camerona, potem na Dale’a i Chuya — jedynych, których mogę widzieć, nie obracając głowy. Ich oczy też się poruszają.
Cameron odzywa się monotonnym głosem:
— Ma pan na myśli eksperymentalną metodę leczenia, wynalezioną w Cambridge i opisaną w Naturę Neuroscience kilka tygodni temu?
Crenshaw blednie i przełyka ślinę.
— Kto wam o tym powiedział?
— Było o tym w Internecie — mówi Chuy.
— To… to… — urywa i mierzy nas wzrokiem. Potem znów układa wargi w uśmiech. — Tak czy owak, to nowa metoda leczenia, a wy macie okazję wypróbować ją bez żadnych opłat.
— Nie chcę jej — oświadcza Linda. — Nie potrzebuję leczenia. Jestem dobra taka, jaka jestem.
Obracam się i na nią patrzę. Crenshaw czerwienieje.
— Nie jesteście dobrzy — oponuje głośniej i twardszym tonem. — Ani normalni. Jesteście autystyczni, niepełnosprawni, zostaliście zatrudnieni na specjalnych warunkach…
— „Normalny” to program nastawienia suszarki — przerywają mu razem Chuy i Linda. Uśmiechają się przelotnie.
— Musicie się dostosować — mówi Crenshaw. — Nie możecie oczekiwać, że zawsze będziecie mieli specjalne przywileje, zwłaszcza w sytuacji, gdy pojawiła się kuracja, dzięki której możecie stać się normalni. Sala gimnastyczna, oddzielne pokoje, cała ta muzyka i śmieszne dekoracje… Możecie być normalni i wtedy to wszystko przestanie być potrzebne. To nieekonomiczne. To śmieszne. — Odwraca się, jakby chciał wyjść, po czym znów zwraca się w naszą stronę. — To musi się skończyć — rzuca.
Po czym naprawdę wychodzi.
Patrzymy po sobie. Przez kilka minut nikt nic nie mówi. Wreszcie odzywa się Chuy.
— Cóż, stało się.
— Nie zrobię tego — mówi Linda. — Nie mogą mnie zmusić.
— Niewykluczone, że mogą — podsuwa Chuy. — Nie wiemy tego na pewno.
Po południu każdy z nas za pośrednictwem poczty wewnętrznej otrzymuje list wydrukowany na papierze. Z listu wynika, że w związku z presją rynku oraz potrzebą dywersyfikacji i utrzymania konkurencyjności, każdy dział musi zredukować personel. Jednostki aktywnie uczestniczące w badaniach nie będą rozpatrywane jako kandydaci do zwolnień, głosi pismo. Pozostałym zostaną zaoferowane atrakcyjne odprawy w zamian za dobrowolne odejście z firmy. List nie mówi, że musimy zgodzić się na leczenie albo że stracimy pracę, ale myślę, że to właśnie oznacza.
Późnym popołudniem przychodzi do naszego budynku pan Aldrin i zwołuje zebranie w holu.
— Nie mogłem ich powstrzymać — oznajmia. — Próbowałem. Znowu przypomina mi się powiedzenie matki: „Próbować to nie robić”. Próbowanie to za mało. Liczy się tylko działanie. Patrzę na pana Aldrina, który jest miłym człowiekiem, i wyraźnie widzę, że nie jest tak silny jak pan Crenshaw, który miłym człowiekiem nie jest. Pan Aldrin ma smutną minę.
— Jest mi naprawdę przykro — dodaje — ale może tak będzie lepiej. — Po czym wychodzi. To było głupie. Jak coś takiego może być lepsze?
— Powinniśmy porozmawiać — mówi Cameron. — Niezależnie od tego, czego chcemy, ja albo wy, powinniśmy o tym porozmawiać. I to z kimś innym, może z prawnikiem.
— List mówi wyraźnie: żadnych dyskusji poza biurem — wtrąca Bailey.
— Ten list ma nas przestraszyć — mówię.
— Powinniśmy porozmawiać — powtarza Cameron. — Dziś wieczorem po pracy.
— W piątki wieczorem robię pranie — informuję.
— Jutro w Centrum…
— Jutro się gdzieś wybieram — wyjaśniam. Wszyscy na mnie patrzą, odwracam wzrok. — Na turniej szermierczy — tłumaczę. Jestem trochę zaskoczony, że nikt mnie o nic nie pyta.
— Porozmawiamy, możemy też zapytać w Centrum — mówi Cameron. — Potem ci wszystko powiemy.
— Nie chcę rozmawiać — odzywa się Linda. — Chcę zostać sama. — Odchodzi. Jest rozgniewana. Wszyscy jesteśmy rozgniewani. Idę do swojego pokoju i gapię się w monitor. Dane są nudne i puste, niczym ciemny ekran. Gdzieś tam znajdują się wzory, za znalezienie lub stworzenie których mi płacą, lecz dzisiaj jedyny wzór, jaki widzę, zamyka się wokół mnie niczym pułapka, na podobieństwo wirującej ciemności, która napiera zewsząd tak szybko, że nie mogę jej przeanalizować.
Skupiam się na planach dotyczących dzisiejszego wieczoru i jutra. Tom powiedział mi, co mam zrobić, żeby się przygotować, i zamierzam to uczynić.
Tom wjechał na parking pod blokiem Lou, uświadamiając sobie, że nigdy przedtem nie widział miejsca, gdzie jego przyjaciel od wielu lat mieszkał. Wzniesiony w poprzednim stuleciu budynek wyglądał zwyczajnie. Zgodnie z przewidywaniami, Lou był gotowy na czas, czekając na zewnątrz ze sprzętem schludnie zapakowanym w pokrowiec. Sprawiał wrażenie wypoczętego, choć jednocześnie spiętego; był uosobieniem kogoś, kto dostosował się do poleceń, dobrze zjadł i się wyspał. Miał na sobie strój, który pomogła mu skompletować Lucia. Chyba było mu niewygodnie, jak zwykle w przypadku nowicjusza w kostiumie z epoki.
— Gotowy? — zapytał Tom.
Lou obejrzał się dokładnie, jakby sprawdzając, i odrzekł:
— Tak. Dzień dobry, Tom. Dzień dobry, Lucia.
— Dzień dobry — odpowiedziała Lucia. Tom na nią zerknął. Zdążyli się już posprzeczać o Lou; Lucia była gotowa zamordować każdego, kto sprawiłby mu najmniejszy problem, Tom natomiast uważał, że Lou sam sobie poradzi z drobnymi kłopotami. Pomyślał, że ostatnio była bardzo wrażliwa na punkcie Lou. Szykowały coś z Marjory, nie chciała jednak nic zdradzić. Miał nadzieję, że nie wyjdzie to podczas turnieju.
Po drodze Lou siedział cicho z tyłu wozu; prawdziwa ulga w porównaniu z gadatliwymi pasażerami, jakich zwykle woził. Nagle się odezwał.
— Zastanawialiście się kiedyś, jak szybki jest mrok? — spytał.
— Hm? — Tom oderwał się od rozmyślań.
— Prędkość światła — powiedział Lou. — Znają wartość prędkości światła w próżni… ale prędkość mroku…
— Mrok nie ma prędkości — odparła Lucia. — Po prostu jest tam, gdzie nie ma światła… To tylko słowo oznaczające jego brak.
— Myślę… że mrok może mieć prędkość — zauważył Lou. Tom zerknął w lusterko wsteczne; twarz Lou wydawała się smutna.
— Masz jakąś teorię na ten temat? — spytał Tom. Lucia na niego spojrzała; zignorował ją. Zawsze odczuwała irytację, kiedy bawił się z Lou w gry słowne, lecz on nie widział w tym nic złego.
— Jest tam, gdzie nie ma światła — odrzekł Lou. — Dokąd światło jeszcze nie dotarło. Może być szybszy, bo zawsze je wyprzedza.
— Albo nie ma żadnej prędkości, ponieważ już tam jest, na miejscu — podsunął Tom. — Miejsce, nie ruch.
— To nie jest coś — włączyła się Lucia. — To zwykła abstrakcja, słowo oznaczające brak światła. Nie może pozostawać w ruchu…
— Skoro już o tym mówisz — zauważył Tom — to światło jest również swego rodzaju abstrakcją. Mówiło się, że istnieje tylko w ruchu, cząsteczka i fala, aż do początku tego stulecia, kiedy udało się je zatrzymać.
Nie musiał na nią patrzeć; poznał po brzmieniu jej głosu, że się krzywi.
— Światło jest prawdziwe — oświadczyła Lucia. — Mrok jest brakiem światła.
— Czasami mrok wygląda na ciemniejszy od mroku — powiedział Lou. — Gęstszy.
— Naprawdę sądzisz, że jest prawdziwy? — zapytała Lucia, obracając się na siedzeniu.
— Mrok to zjawisko naturalne, charakteryzujące się brakiem światła. — Śpiewna intonacja Lou nie pozostawiała wątpliwości, że przytacza definicję. — To cytat z mojego podręcznika z liceum. Ale tak naprawdę to nic nie mówi. Mój nauczyciel powiedział, że choć nocne niebo między gwiazdami wygląda na ciemne, to w rzeczywistości jest tam światło. Gwiazdy promieniują światłem we wszystkich kierunkach, istnieje więc światło, bo inaczej nie można by ich było zobaczyć.
— Metaforycznie rzecz ujmując — powiedział Tom — jeśli uznasz wiedzę za światło, a mrok za ignorancję, to czasami mrok wydaje się realną obecnością, tak samo jak ignorancja. To coś bardziej namacalnego i silniejszego od zwyczajnego braku wiedzy. Rodzaj dążenia do niewiedzy. To by wyjaśniało zachowanie części polityków.
— Metaforycznie rzecz ujmując — rzuciła Lucia — możesz nazwać wieloryba symbolem pustyni, tak jak wszystko czymkolwiek innym.
— Dobrze się czujesz? — spytał Tom. Kątem oka dostrzegł jej nagły ruch.
— Jestem zła — odparła Lucia. — A ty wiesz dlaczego.
— Przepraszam — odezwał się z tyłu Lou.
— Za co? — spytała Lucia.
— Nie powinienem był nic mówić o prędkości mroku — odparł Lou. — To cię rozzłościło.
— Nie ty mnie rozzłościłeś — odrzekła Lucia — tylko Tom.
Tom prowadził w nieprzyjemnej ciszy, jaka zapanowała w aucie. Gdy dotarli do parku, gdzie zorganizowano turniej, pospiesznie załatwił formalności związane z wpisaniem Lou i sprawdzeniem jego broni, po czym oprowadził go po zapleczu. Lucia odeszła, by porozmawiać z przyjaciółkami; Tom miał nadzieję, że żona stłumi w sobie złość, która psuła humor i jemu, i Lou.
Po półgodzinie poczuł, jak odpręża się w panującej dokoła przyjacielskiej atmosferze. Znał niemal wszystkich; wszędzie słyszał swojskie rozmowy. Kto z kim się uczył, kto wziął udział w którym turnieju, kto wygrał, a kto przegrał. Czego dotyczą obecne nieporozumienia i kto z kim nie rozmawia. Lou trzymał się dzielnie, witając się z ludźmi, którym przedstawiał go Tom. Potem Tom przeprowadził z nim małą rozgrzewkę, by po chwili zabrać go na arenę, gdzie miał się odbyć pierwszy pojedynek.
— Pamiętaj — pouczał go — twoja największa szansa na zaliczenie trafienia to natychmiastowy atak. Przeciwnik nie zna twojego stylu, a ty nie znasz jego, ale jesteś szybki. Musisz tylko przebić się przez jego obronę i uderzyć go, a przynajmniej spróbować. W każdym razie to powinno nim wstrząsnąć…
— Cześć, chłopaki — odezwał się zza ich pleców Don. — Dopiero co przyjechałem. Walczył już?
Jak zwykle Don był gotów zakłócić koncentrację Lou.
— Nie, ale zaraz wyjdzie na arenę. Zobaczymy się za parę minut — rzucił Tom i obrócił się do Lou. — Poradzisz sobie, Lou. Tylko pamiętaj: trzeba zaliczyć trzy z pięciu pchnięć, więc nie martw się, jeśli cię trafi. Wciąż możesz wygrać. I słuchaj… — Nadszedł czas i Lou się odwrócił, by wejść na odgrodzoną linami arenę.
Tom uświadomił sobie, że paraliżuje go panika. Co będzie, jeśli się okaże, że wpakował Lou w coś, co go przerasta?
Lou sprawiał wrażenie równie niezdarnego jak podczas pierwszego roku zajęć. Choć przybrał technicznie prawidłową pozycję, wyglądała ona na sztywną i wydumaną, nie jak u kogoś zdolnego do jakiegokolwiek ruchu.
— Mówiłem ci — odezwał się cicho Don. — To dla niego zbyt wiele. On…
— Zamknij się — uciszył go Tom. — Usłyszy cię.
Jestem gotowy przed przyjazdem Toma. Mam na sobie kostium przyszykowany przez Lucie, czuję się jednak dziwnie, nosząc go w miejscu publicznym. Nie wygląda jak zwykłe ubranie. Długie skarpety otulają moje nogi do samych kolan. Obszerne rękawy bluzy powiewają na wietrze, przesuwając się w górę i w dół ramienia. Choć kolory są smutne — brąz i ciemna zieleń — nie sądzę, żeby pan Aldrin lub pan Crenshaw pochwalili mój wygląd.
„Punktualność jest cechą królów”, napisała na tablicy nauczycielka w czwartej klasie. Kazała nam to przepisać. Potem wyjaśniła. Nie rozumiałem wtedy, kim są królowie, zawsze jednak wiedziałem, że zmuszanie ludzi do czekania jest niegrzeczne. Nie lubię czekać. Tom przyjeżdża o czasie, nie muszę więc czekać zbyt długo.
Jazda na turniej wystraszyła mnie, ponieważ Lucia i Tom znowu się pokłócili. Choć Tom powiedział, że wszystko jest w porządku, nie wydaje mi się, żeby tak było, i mam wrażenie, że to w jakiś sposób moja wina. Nie wiem jak ani dlaczego. Jeśli Lucia jest zła na coś związanego z pracą, to nie rozumiem, dlaczego o tym nie opowie, zamiast warczeć na Toma.
Na miejscu Tom parkuje na trawie, w jednym rzędzie z innymi pojazdami. Nie ma tu miejsca na podładowanie baterii. Odruchowo przyglądam się samochodom i liczę kolory i typy: osiemnaście niebieskich, pięć czerwonych, czternaście brązowych, beżowych i płowych. Dwadzieścia jeden ma baterie słoneczne na dachach. Większość ludzi przebranych jest w kostiumy. Wszystkie są równie dziwne jak mój albo jeszcze dziwniejsze. Jeden mężczyzna ma na głowie wielki, płaski kapelusz z piórami. Wygląda to na pomyłkę. Tom mówi, że wcale nie, że przed wiekami ludzie naprawdę tak się ubierali. Chcę policzyć kolory, lecz większość kostiumów jest wielobarwna, co utrudnia mi liczenie. Podobają mi się falujące płaszcze, jednego koloru na zewnątrz, a innego od wewnątrz. Kiedy wirują, przypominają kręcące się spirale.
Najpierw podchodzimy do stolika, gdzie kobieta w długiej sukni szuka naszych nazwisk na liście. Podaje nam metalowe kółeczka z dziurką, a Lucia wyciąga z kieszeni cienkie wstążeczki i podaje mi zieloną.
— Nawlecz na to kółko — mówi — a potem załóż na szyję. Następnie Tom prowadzi mnie do sąsiedniego stolika, gdzie mężczyzna w obszernych szortach sprawdza moje nazwisko na kolejnej liście.
— Zaczynasz o dziesiątej piętnaście — informuje. — Tablica jest tam… — Wskazuje w stronę namiotu w zielono-żółte pasy. Tablicę sklejono z dużych kawałków kartonu z miejscami do wpisywania nazwisk, uszeregowanymi jak na drzewie genealogicznym, tyle że w większości pustymi. Wypełniony jest jedynie rząd kratek po lewej stronie. Odnajduję swoje nazwisko i nazwisko pierwszego przeciwnika.
— Mamy dziewiątą trzydzieści — odzywa się Tom. — Rzućmy okiem na pole, a potem znajdziemy ci miejsce na rozgrzewkę.
Kiedy przychodzi moja kolej i wchodzę na odgrodzony obszar, serce mi wali, a ręce się trzęsą. Nie wiem, co tutaj robię. Nie powinno mnie tu być… Nie znam wzoru. Przeciwnik atakuje, a ja paruję cios. To nie był dobry blok — byłem za wolny — jednak nie zdołał mnie trafić. Biorę głęboki wdech i koncentruję się na jego ruchach, jego wzorach.
Wydaje się, że mój przeciwnik nie dostrzega moich trafień. Zdumiewa mnie to, ale Tom powiedział mi, że niektórzy nie zgłaszają otrzymanych trafień. Mogą być zbyt podekscytowani, wytłumaczył, żeby czuć lekkie czy nawet średnio mocne trafienia, zwłaszcza jeśli to ich pierwszy pojedynek. Tobie też może się to zdarzyć, przestrzega. Dlatego właśnie kazał mi zadawać mocniejsze ciosy. Próbuję i tym razem przeciwnik rzuca się na mnie w chwili, gdy zadaję pchnięcie, przez co trafiam go zbyt mocno. Nie podoba mu się to i zwraca się do sędziego, lecz ten mówi, że to jego wina, bo to on mnie zaatakował.
Wreszcie wygrywam pojedynek. Brakuje mi tchu, nie tylko wskutek zmęczenia walką. Czuję się zupełnie inaczej i nie wiem, na czym polega różnica. Czuję się lżejszy, jakby zmieniło się przyciąganie, lecz nie jest to ta sama lekkość, jakiej doznaję w obecności Marjory. To skutek walki z nieznajomym czy odniesionego zwycięstwa?
Tom ściska mi dłoń. Twarz mu błyszczy, a w głosie brzmi podniecenie.
— Dokonałeś tego, Lou. Świetna robota…
— Tak, świetnie się spisałeś — wtrąca Don. — Ale miałeś też trochę szczęścia. Musisz uważać na zastawy, Lou. Już wcześniej zauważyłem, że nie stosujesz ich wystarczająco często, a nawet kiedy to robisz, to czy planujesz już następne posunięcie…
— Don… — wtrąca Tom, lecz Don nie daje sobie przerwać.
— … a kiedy ktoś na ciebie naciera, nie daj się tak zaskakiwać…
— Don, on wygrał. Spisał się znakomicie. Odpuść sobie. — Tom marszczy brwi.
— Tak, tak, wiem, że wygrał. Szczęście debiutanta. Ale jeśli chce przejść dalej…
— Don, przynieś nam coś do picia. — Tom sprawia wrażenie rozgniewanego. Zaskoczony Don mruga. Bierze podsunięte mu przez Toma pieniądze.
— Och… no dobra. Zaraz wracam.
Nie czuję się już lżejszy. Czuję się cięższy. Popełniłem zbyt wiele błędów.
Tom odwraca się do mnie z uśmiechem.
— Lou, to był jeden z najlepszych pojedynków debiutanta, jakie widziałem — mówi. Myślę, że chce, żebym zapomniał o słowach Dona, ale nie potrafię. Don jest moim przyjacielem; próbuje mi pomóc.
— Ja… nie zrobiłem tego, co mi mówiłeś. Powiedziałeś, żebym od razu zaatakował…
— Twoje postępowanie okazało się skuteczne. To najważniejsze. Uświadomiłem sobie, że mogłem ci źle radzić. — Tom marszczy brwi. Nie wiem dlaczego.
— Tak, ale gdybym cię posłuchał, być może mój przeciwnik nie zdobyłby pierwszego punktu.
— Posłuchaj mnie, Lou. Sprawiłeś się bardzo, bardzo dobrze. Zaliczył pierwsze trafienie, ale ty się nie poddałeś. Doszedłeś do siebie. I wygrałeś. Gdyby uczciwie sygnalizował otrzymane trafienia, wygrałbyś jeszcze szybciej.
— Ale Don powiedział…
Tom kręci energicznie głową, jakby coś go zabolało.
— Zapomnij o tym, co mówił Don — nakazuje. — Na swoim debiutanckim turnieju Don załamał się po pierwszej walce. Kompletnie. Porażka tak go rozzłościła, że odpuścił sobie resztę turnieju, nie wystąpił nawet w rundzie pocieszenia dla przegranych…
— Wielkie dzięki — rzuca Don. Wrócił z trzema puszkami napoju gazowanego; dwie z nich upuścił na ziemię. — Zawsze sądziłem, że masz na względzie uczucia innych… — Odchodzi z puszką w ręce. Jest wściekły, to pewne.
Tom wzdycha.
— Cóż… taka jest prawda. Nie martw się tym, Lou. Znakomicie sobie poradziłeś. Pewnie dzisiaj nie wygrasz turnieju, bo debiutanci nigdy nie wygrywają, wykazałeś się jednak umiejętnościami i jestem dumny, że występujesz w naszej grupie.
— Don jest naprawdę zły — mówię, patrząc w ślad za odchodzącym Donem. Myślę, że Tom nie powinien był opowiadać o pierwszym turnieju Dona.
Tom podnosi puszki i podaje mi jedną. Pieni się, kiedy ją otwieram. Jego także się pieni; oblizuje palce. Nie wiedziałem, że tak można, ale ja również zlizuję pianę z palców.
— Tak, ale Don to… Don — upiera się Tom. — Czasem mu się to zdarza; sam widziałeś.
Nie jestem pewny, co ma na myśli: czy to, że Don mówi innym ludziom, że robią błędy, czy że się złości.
— Myślę, że stara się być moim przyjacielem i mi pomóc — wyjaśniam. — Pomimo tego, że lubi Marjory i że ja lubię Marjory, i zapewne chce, żeby ona także go lubiła, choć ona uważa, że jest prawdziwym draniem.
Tom krztusi się napojem i długo kaszle. Potem pyta:
— Lubisz Marjory? Tylko lubisz czy może lubisz w jakiś specjalny sposób?
— Bardzo ją lubię — mówię. — Chciałbym… — Nie mogę jednak powiedzieć na głos tego, co bym chciał.
— Marjory miała złe doświadczenia z mężczyzną podobnym do Dona — mówi Tom. — Myśli o nim za każdym razem, kiedy widzi, że Don postępuje tak samo jak tamten.
— Czy był szermierzem? — pytam.
— Nie. To ktoś od niej z pracy. Lecz czasami Don zachowuje się tak jak on. Marjory to się nie podoba. Oczywiście, ciebie lubi bardziej.
— Marjory powiedziała, że Don mówił coś niemiłego na mój temat.
— Czy to cię złości? — chce wiedzieć Tom.
— Nie… Czasami ludzie coś mówią, bo nie rozumieją. Tak twierdzili moi rodzice. Myślę, że Don nie rozumie. — Biorę łyk napoju. Nie jest tak zimny, jak lubię, ale lepsze to niż nic.
Tom pociąga spory łyk. Na arenie zaczyna się kolejna walka; odchodzimy na bok.
— Teraz powinniśmy zgłosić twoje zwycięstwo pisarzowi — mówi, jakby odsuwając na bok dotychczasowy temat naszej rozmowy — i dopilnować, żebyś właściwie przygotował się do następnego pojedynku.
Na myśl o kolejnej walce uświadamiam sobie, jaki jestem zmęczony i że czuję wszystkie zadane mi przez przeciwnika ciosy. Chciałbym już pójść do domu i przemyśleć sobie wszystko, co się wydarzyło, ale czekają mnie kolejne pojedynki i wiem, że Tom chce, żebym został i dokończył turniej.