19

Casey rozejrzała się po pokoju i próbowała sobie przypomnieć, jak to było mieszkać tu, spać, marzyć, zabić. Nie mogła.

Patrzyła na swój dawny pokój oczami obcej osoby.

Materac w pasy był zepchnięty na ścianę. Koło łóżka stał nocny stolik pokryty wieloletnim kurzem.

Spojrzała pod nogi. Drewnianej podłogi, kiedyś może lśniącej i gładkiej, nie było prawie widać spod warstwy mysich odchodów i brudu. Coś, co mogło przed laty uchodzić za narzutę, ciśnięte w nogach łóżka było tylko cienkim pasem tkaniny. Podniosła ten wytarty kawałek materiału i zobaczyła spłowiały deseń. Kaczki i króliki? Koc dziecka. Jej? Nie wiedziała.

Położyła go na miejsce i podeszła do szafy. Zawahała się.

Czy to było dziecko? Nie, to była młoda dziewczyna. Ściągała ubrania z wieszaków. I była rozgniewana. Dość rozgniewana, by zabić.

Stojąc w drzwiach szafy, wiedziała, że ta dziewczyna to ona sama. Nie chcąc zakłócać wspomnień, weszła do ciemnej szafy i zamknęła oczy.


Wpychała koszulki i parę dżinsów do swojej torby na książki. Musiała się śpieszyć.

Dzisiaj ucieknie z tego piekła. Pojedzie do Atlanty i wkrótce nie zostanie nawet cień. Wszystkie ślady po nim znikną. Przestała na chwilę się pakować i pomyślała o swoim planie. Czy było w nim coś niewłaściwego? Nie! Nie będzie się zastanawiać, czy powinna tak postąpić. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby jej potępić za to, co zamierzała zrobić.


Casey poczuła, że gorące Izy płyną jej po twarzy. Wstyd, strach i wściekłość, których doświadczyła jako młoda dziewczyna, powróciły z całą siłą. Tylko że tym razem wiedziała dlaczego. I tym razem rozumiała. Przypominała sobie stopniowo swoją przeszłość dokładnie tak, jak przewidywał doktor Macklin.


* * *

Roland wytężył słuch. Było cicho. Nie chciał jej przeszkadzać, ale musiał się upewnić, że nic jej nie jest, więc wspiął się po schodach.

Stała przy oknie. Wydawała się głęboko zamyślona. Cicho podszedł do niej i poprowadził ją do drzwi.

– Chodźmy stąd.

– Dobrze.

Zeszli ramię przy ramieniu schodami do pokoju od frontu. Parker szukał miejsca, gdzie mogliby usiąść, ale wszystko było brudne i zaśmiecone, tak że nie było gdzie.

Zdjął kurtkę i położył ją na najniższym schodku.

– Muszę wracać. Flora będzie się martwić – powiedziała Casey, siadając obok niego.

Przez chwilę myślał, że nadal jest oszołomiona po uderzeniu w głowę.

– Myślą, że drzemię w swoim pokoju – dodała. A jednak rozumowała logicznie!

– Poczekajmy, aż burza ucichnie, i wtedy możemy podrałować do mojego biura. Odwiozę cię do Łabędziego Domu.

– Podrałować? – zapytała Casey z lekkim uśmiechem.

Zaśmiał się.

– W taki sposób chłopak ze wsi mówi „iść”.

– Chłopak ze wsi? Nie domyśliłabym się.

Uśmiechnął się szeroko.

– Dzięki. To chyba niemożliwe.

– Nie wydaje się pan zbyt zadowolony z tego, że pochodzi pan ze wsi. Dlaczego? – zapytała Casey.

Czy mógł jej powiedzieć? Nie chodziło o to, że był z Ellajay. Czuł się podle dlatego, że zdradził wszystko, w co kiedyś wierzył.

Jego mama myślała, że wychowała go na mężczyznę z mocnym charakterem, prawego, a on był wielkim tchórzem. Gdyby wtedy choć w części był kimś takim, za kogo uważała go matka, nigdy by nie wszedł w układ z tym sukinsynem.

– Szeryfie?

– Nie mam żalu do losu o to, że jestem chłopakiem ze wsi. Rzecz w tym, że… lokalne układy utrudniają mi pracę, to wszystko.

– Cóż, to chyba normalne w tym zawodzie. Ale, szeryfie… – Urwała i wiedział, o co go zapyta. – Co pan tu właściwie robi?

– Tak jak ty mam niejasne wspomnienia z tamtego dnia. Pomyślałem, że powrót tutaj rozjaśni mi w głowie.

– I pomógł?

– I tak, i nie. – Nie wiedział, co jej powiedzieć. Przecież nie mógł się przyznać, że to on spartaczył całe dochodzenie. Że to przez jego fuszerkę trafiła do szpitala na dziesięć lat.

– Wiem, o czym pan mówi. – Jej spojrzenie znów stało się nieobecne. – Kiedy byłam na górze, osaczyły mnie wspomnienia, ale nadal nie wiem, dlaczego… zabiłam Ronniego.

Roland wiedział, że ryzykuje, zadając następne pytanie, ale właśnie uzmysłowił sobie, co go zaniepokoiło w tamtym pokoju.

– Casey, czy pamiętasz, na której połowie łóżka zwykle spałaś?

Popatrzyła na niego tak, jakby stracił rozum.

– Nie jestem pewna. Czy myśli pan, że to pomoże, jeśli spojrzę jeszcze raz? – Wstała i ruszyła na górę.

– Idę z tobą.

– Oczywiście.

Parker obserwował ją, gdy patrzyła na wypełniony włosiem wór na podłodze. Widział, że stara się skoncentrować.

Usiadła na materacu, sprawiając, że podniósł się kurz. Przesunęła się w jedną i drugą stronę, a potem wstała.

– Przykro mi, szeryfie, nie wiem. Pamiętam, że tamtego dnia zamierzałam wyjechać. Nigdy wcześniej nie byłam tak rozgniewana. Miałam chęć zabić… – Zakryła usta drżącą ręką.

– Przestań, Casey. – Podszedł i otoczył ramionami jej szczupłe barki. Dygotała w jego objęciach. Wciągnął powietrze. Pachniała deszczem i kwiatami. Jeszcze raz głęboko zaczerpnął tchu, a potem delikatnie się odsunął.

– To już skończone. Odsiedziałaś swoje. Przestań przepraszać.

Jej zielone oczy rozświetliły ponury szary pokój.

– Czy tak jest, szeryfie? Czy może to tylko następna iluzja? Sądzę, że sprawa zostanie zamknięta, gdy wszystko sobie przypomnę.

Parker zerknął przez brudną szybę i zauważył, że deszcz zdążył osłabnąć, ulewa przeszła w mżawkę.

– A więc musimy nad tym popracować.


* * *

– Rana może rwać, kiedy środek znieczulający przestanie działać. Jeśli tak będzie, zażyj lekarstwo. – Blake podał Casey małą kopertę wypełnioną białymi tabletkami.

– Czuję się świetnie, naprawdę. Jestem pewna, że przeżyję.

– Szeryfie, zabiorę ją do domu. Jestem wdzięczny za to, że pan ją przywiózł. – Blake wymienił uścisk ręki z Rolandem.

– Zwyczajna rzecz. No więc, Casey – rzucił szeryf, zanim opuścił gabinet Blake’a – jeśli zapragniesz coś zbadać, proszę, zadzwoń do mnie. Przyjadę po ciebie. – Uniósł lekko kapelusz i wyszedł.

– Pewnie – powiedziała do zamkniętych drzwi. Współczuła szeryfowi, choć nie wiedziała dlaczego. Wydawał się smutny, kiedy wiózł ją do gabinetu doktora Huntera.

Blake wręczył jej swój płaszcz kąpielowy, żeby go nałożyła, dopóki nie wyschnie jej odzież.

– Mam pytanie – zawołała z pralni przylegającej do kuchni. – Chodzi mi o szeryfa Parkera. Czy ma żonę i dzieci, kogoś bliskiego? Wydaje się taki… nieobecny myślami.

– Nie jest towarzyski. Nigdy nie był. Jeśli chodzi o małżeństwo, to wydaje mi się, że jak dotąd nie zdecydował się na ożenek. Dlaczego pytasz?

Wyszła z pralni, mając na sobie ciepłe, wysuszone ubranie.

– Pomyślałam, że może był tam z powodu… cóż, z powodu mnie i tego, co się kiedyś stało. Nawet tak powiedział.

Blake podał jej telefon po tym, jak wystukał numer.

– Flora. Będzie się martwić.

– O cholera! Zapomniałam. I tak przez całe życie… Julie, to ja, Casey. Poszłam na spacer. Nie, naprawdę czuję się świetnie. Powiedz Florze, żeby nie dzwoniła do szeryfa. Jestem teraz u Blake’a. Podwiezie mnie do domu. – Uniosła brwi po następnym pytaniu.

– Obiad?

Pokazał jej uniesiony kciuk.

– Uhm, tak, chętnie zostanie. W porządku. I dziękuję, Julie.

Casey oddała telefon Blake’owi.

– Julie prosiła, bym ci powiedziała, że Flora przyrządziła to, co najbardziej lubisz. Duszoną wołowinę.

– A więc jedźmy. Porozmawiamy po drodze.


* * *

Robert chodził tam i z powrotem po pustym biurze. Zjawił się pół godziny przed czasem, żeby zaznajomić się z rozkładem pomieszczeń. Wszystko wydawało się w porządku. Pragnął, aby jego klientka się pośpieszyła. Miał ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Na przykład znalezienie Dewitta, który nabrał go poprzedniego wieczoru. Robert nie lubił Normy oraz sytuacji, kiedy robiono go w konia. Zachodził w głowę, dlaczego ten wypierdek zadał sobie trud umówienia się z nim na spotkanie. Czy ta obłąkana panna Edwards otworzyła jadaczkę, czy też drogi doktor wciągał go w gierki? Najprawdopodobniej to drugie, pomyślał, gdy przecinał rozległą przestrzeń pustego wielopokojowego biura. Wyjrzał przez okno na trzydziestym szóstym piętrze. Samochody szczelnie zapełniały Peachtree. Błyskawicznie wjeżdżały na pasy ruchu i je opuszczały, i Robert zastanawiał się przez chwilę, jak by to było wejść przed jeden z nich. Albo popchnąć kogoś pod koła.

Próbował przejechać Casey Edwards, ale mu się nie udało. Może powinien inaczej się do tego zabrać. Gdzie, do diabła, była jego potencjalna kontrahentka? Czy nie wiedziała, że jest zapracowanym człowiekiem?

Popatrzył w stronę wiszącego na ścianie zegara, który zostawił ostatni najemca. Jeszcze pięć minut, potem wyjdzie.

Nie potrzebował już tego gówna. Handel nieruchomościami szedł coraz gorzej. Pocieszył się myślą, że już wkrótce zwinie interes.

Właśnie miał wyjść, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

Kobieta w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, ubrana w elegancki granatowy kostium i buty pod kolor, wyciągnęła rękę na powitanie.

– Helen Bishop. Pan na pewno jest Robertem?

– Tak. – Otworzył drzwi i odsunął się na bok.

– Potrzebuję powierzchni biurowej, i to szybko. – Helen przeszła się po pokoju, zatrzymując się raz, żeby się rozejrzeć. – Ta wygląda na wystarczająco dużą, a cena jest właściwa. Peachtree Center 1 to dobry adres. Załatwmy to.

Roberta zaciekawiła ta kobieta. Czy pod wymodelowaną w salonie fryzurą pani Bishop kryła się jakaś tajemnica?

– Czy chciałaby pani przejrzeć warunki najmu? Mam je tutaj. – Przekartkował plik papierów w swojej teczce.

– Nie. Jeśli umowa jest standardowa, jestem pewna, że wszystko pójdzie świetnie. Chciałabym zacząć się wprowadzać jutro z samego rana. – Powiedziała to wszystko, wypisując czek. Kiedy Robert zobaczył, że zapłaciła czynsz z góry za cały rok, postanowił trzymać gębę na kłódkę, ale był ciekawy. Dlaczego tak szybko chciała przejąć biuro w tym budynku, skoro umówiła się z nim na spotkanie wiele tygodni wcześniej?

– Tak, jest standardowa – potwierdził. Dał jej do podpisania wymagane papiery, potem włożył je z powrotem do swojej teczki.

Wyciągnęła do niego dłoń.

– Dobrze się robi z tobą interesy, Robercie. – Uścisnęła jego rękę w zaskakująco kobiecy sposób.

– I nawzajem. Jestem pewien, że nie będzie mi pani miała za złe, jeśli teraz już wyjdę. Umówiłem się na jeszcze jedno spotkanie w tym budynku i jestem spóźniony.

– Oczywiście. – Nowa najemczyni wsunęła swoje egzemplarze umowy do torebki i zostawiła go samego z jego myślami.

Cała transakcja nie trwała dłużej niż pięć minut. Robertowi się to podobało. Ta kobieta, kimkolwiek była, przypominała mu jego samego.

Skłamał, kiedy powiedział, że umówił się na kolejne spotkanie w Peachtree Center. Nie miał pojęcia, dlaczego. Prawdopodobnie chodziło mu o to, aby ta bardzo zajęta kobieta pomyślała, że jest jednym z wielu czekających na niego klientów. Boże, dlaczego potrzebował ciągłego dowartościowywania się? Czego brakowało w jego życiu? Większość mężczyzn by mu zazdrościła. Dom rodzinny Normy, teraz jego dom, mógł równać się z rezydencją każdego bogacza. Lamborghini, jaguar, klasyczna corvette, do tego trzy bmw, a także mercedes Normy. Jego ubrania były szyte na miarę. Należeli z Normą do The Oaks, jednego z najwspanialszych klubów w Brunswicku. Posiadał rzeczy, których zgromadzenie zajmowało większości mężczyzn całe życie. A on nigdy nie był do końca zadowolony. Wiedział, czego mu brakowało. I na Boga, będzie to miał bez względu na wszystko. Co przypomniało mu znów o Dewitcie. W żadnym razie nie pozwoli się zastraszać temu doktorowi.

Drzwi windy otworzyły się z sykiem i Robert szybko wyszedł. Nienawidził tych cholernych urządzeń; nigdy nie było wiadomo, kiedy się utknie. Nie żeby mu się to przytrafiło, ale słyszał o ludziach, którzy naprawdę umarli zatrzaśnięci w windach.

Kiedy wkroczył na Peachtree Center Avenue, przywitały go jaskrawe światło słoneczne i ciepły wietrzyk. Młodzi i starsi pracownicy biurowi tłumnie zapełniali chodniki. Budki sprzedawców hot dogów kusiły w całym śródmieściu i Robert prawie żałował, że jest taki zdyscyplinowany. Miał ochotę zjeść jednego hot doga, może dwa, z dodatkiem przypraw, keczupu i musztardy. Gdyby uległ zachciance, znalazłby się dokładnie w tej samej strefie wysokich – a raczej niskich – kalorii, co ludzie z niższych klas, którzy napychali się tymi okropnymi bułami, przez cały czas zastanawiając się, dlaczego nie mogą zapanować nad swoją wagą.

Na Auburn Avenue przystanął i przeszedł przez ulicę wraz z tłumem ludzi śpieszących w stronę Stanowego Kapitolu Georgii.

Musiał odwiedzić jeszcze jedno miejsce i miał akurat tyle czasu, by to zrobić przed powrotnym lotem do Sweetwater. Pomachał ręką i po paru sekundach wskoczył do taksówki firmy Yellow Cab. Podał kierowcy adres w Buckhead, po czym obserwował taksówkarza, gdy ten w myślach obliczał swoją zapłatę plus napiwek. Buckhead to jeden z najlepszych adresów w Atlancie, więc wątpił, żeby taksówkarz często woził pasażerów do tej dzielnicy, ponieważ większość jej mieszkańców miała osobistych szoferów.

Robert wyjął dwudziestkę z portfela i popatrzył na tykający taksometr, zanim chwycił następną. Nie chciał wydać się skąpcem, ale też na pewno nie chciał, żeby kierowca uznał go za nuworysza. Do diabła, wątpił, czy taksówkarz w ogóle wie, co znaczy to słowo.

– Dziękuję – powiedział taksówkarz, gdy Robert wetknął gotówkę w jego wyciągniętą rękę. Zaraz potem Robert popędził do mieszkania.

Nie wiedziała, że podczas ich ostatniej wycieczki dorobił klucze. Wziął je z jej torebki, kiedy brała prysznic. Odciśnięcie ich w wosku zajęło parę sekund. Następnego dnia, kiedy byli w Brunswicku, Marv, kierownik sklepu Ace Hardware, zrobił dla niego kilka kompletów. Nigdy nie wiadomo, kiedy można zgubić klucze.

Wsunął klucz do zamka. Lekki trzask i drzwi się otworzyły. Doskonale.

– To ty!

Miała na sobie czarną spódniczkę i tylko częściowo schowaną do niej różową bluzkę. Bladoróżowe rajstopy opinały jej szczupłe nogi. Butów nie było nigdzie widać. Wyglądała nieporządnie, jakby ubrała się w wielkim pośpiechu. Zazwyczaj nawet jeden włos nie odstawał z fryzury na pazia, która teraz wyglądała tak, jakby jej właścicielka napotkała niedawno wiatry o huraganowej sile.

– Tak, ja. I co z tego?

– Nie spodziewałam się ciebie.

Zatrzymał wzrok na jej zaczerwienionej twarzy.

– Najwyraźniej nie. Co, do diabła, robiłaś, czy może raczej powinienem spytać, z kim to robiłaś? – Wiedział, że jej życie seksualne nie ogranicza się do jego osoby. Ponieważ miał dokładnie takie same zwyczaje, nie obchodziło go, z kim ona chodzi do łóżka.

– To nie powinno cię interesować. Jednak – zawołała przez ramię, gdy szła w stronę sypialni – mnie interesuje, dlaczego tu jesteś. Wiem, że uważasz mnie za wariatkę, Robercie, może nią jestem. – Zaśmiała się z całego serca. – Ale wiem też, że nigdy nie dałam ci klucza do tego mieszkania. Już samo to sprawia, że zastanawiam się, co jeszcze robisz za moimi plecami.

Nie wiedział, czy dłużej zdoła się powstrzymywać. Musiał. Jeszcze tylko kilka dni i wszystko to będzie należało do niego.

– Wielka rzecz, kurwa. Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że prowadzę firmę? Jestem w Atlancie bardzo często. Powinnaś była dać mi klucz. Czasami zostaję na noc. Nie chciałem prosić cię o to, więc po prostu kazałem jeden komplet dorobić. Koniec opowieści. Niczego nie ukrywam.

– Wiele rzeczy przychodzi mi do głowy, Robercie. Także takie, o których nigdy się nie dowiesz. – Wyszła z sypialni, wyglądając świeżo jak poranek. – Wracam do Sweetwater. Mam tam parę rzeczy do zrobienia. Podwieźć cię?

Będzie musiał poszukać Dewitta później. Potrzebował przynajmniej godziny, żeby móc w spokoju podzwonić. Musiał też pozbyć się zapasu LSD, który nosił w kieszeni. Ochrona na lotnisku na pewno by go zatrzymała. Nigdy nie miał pewności, do jakiego momentu ona pozwoli mu przeprowadzać ich plan. Wiedział, że morderstwo nie jest dla niej problemem, ale nie był pewien, jak się zachowa, gdy trzeba będzie wybrać ofiarę. Zdecydowanie nie chciał prowadzić interesów w jej obecności. Dewitt mógł poczekać jeszcze dzień. Pozbycie się narkotyków to nie problem.

– Pewnie. Masz tu samochód? – Zwykle wynajmowała kierowcę podczas swoich wycieczek do Atlanty.

– Wypożyczyłam benza. Zostawię go agencji na lotnisku.

– Świetnie. O której godzinie odlatuje twój samolot, czy może masz cessnę? – Nagle przyszła mu do głowy myśl, że zostawi narkotyki w wypożyczonym samochodzie.

Kiedy znaleźli się na ulicy, Robert rozejrzał się, by zyskać pewność, że nie jest obserwowany. Nie byłoby dobrze, gdyby ktoś ich zobaczył razem. Lata planowania poszłyby na marne.

– Lot American czterysta czterdzieści dwa, Robercie. Ty też go wybrałeś. – Posłała mu jeden ze swoich wszystkowiedzących uśmieszków, a potem poprowadziła go do podziemnego garażu.

Ta kobieta czasami go zaskakiwała.

Zanim otworzył przednie drzwi po stronie pasażera, obszedł samochód. Przy siedzeniu kierowcy, nie dając jej szans na opór, wziął ją w ramiona i pocałował, długo i mocno. Nad tym miał kontrolę. Ona nie miała żadnej. Na początku się sprzeciwiała, potem język rozwarł jej wargi. Drażniąc ją, skubał zębami jej wargę, potem poczuł, że staje się uległa, gdy jej usta otworzyły się ku niemu. To działało za każdym razem.


* * *

Adres w Buckhead oznacza w Atlancie, że jest się osobą zamożną albo kimś z twórców modnych trendów na Południu, lub, często, jednym i drugim. Adam jadał lunch w restauracjach sieci Waffle House albo Shoney’s, ale jego pacjentka, bogata wdowa po pięćdziesiątce, lecząca się na agorafobię, nalegała, żeby spotkali się tego dnia w Bone’s, lokalu w samym sercu dzielnicy Buckhead, w którym podawano steki.

Czarno-białe zdjęcia sławnych ludzi, którzy jedli tu kiedyś, wisiały rzędami na wyłożonych ciemnymi panelami ścianach razem z oprawionymi fotografiami przedstawiającymi Atlantę na przestrzeni dziejów. Lokal był znany ze steków, z zupy z homarów i długiej karty win. Adam uśmiechnął się do siebie, gdy czekał, aż pani Bishop wróci z damskiej toalety.

Helen Bishop chciała natychmiast zacząć korzystać ze świeżo odzyskanej wolności. Ponad dziesięć lat spędziła w domu po tym, jak jej jedyny syn zginął w wypadku samochodowym, kiedy jechał w odwiedziny do rodziców. Nie była w stanie nawet pojechać do centrum miasta. Przez ostatnie dwa lata Adam intensywnie leczył ją z agorafobii.

Świętowali teraz otwarcie jej nowej firmy marketingowej. Wynajęła biuro przy Peachtree i miała się tam wprowadzić następnego dnia.

Adam przypuszczał, że jest to lunch pożegnalny. Helen poruszała się sama po mieście od prawie roku i ten dzień był punktem kulminacyjnym jej długich zmagań z zaburzeniem psychicznym, które więziło ją przez tyle lat.

Wyłoniła się z damskiej toalety, promienna i uśmiechnięta. Ujął ją za łokieć i poprowadził w kierunku głównych drzwi restauracji, które otwierały się na Piedmont Road. Nagle wyrwała mu się i wyszła na ulicę.

– To on!

Zobaczył, kogo wskazywała. Coś w sylwetce tej osoby wydawało mu się znajome.

– Kto? – Adam zbliżył się do krawężnika i stanął obok Helen.

– Mężczyzna, od którego wynajęłam biuro. – Zrobiła kolejny krok, prawie pod nadjeżdżające samochody.

Adam chwycił ją za ramię i odciągnął w bezpieczne miejsce.

– Helen, ze smutkiem myślałbym o tym, że pracowaliśmy ciężko przez ostatnie dwa lata, a potem efekty terapii zniweczyłaby twoja ciekawość.

– O Boże, Adamie. Przepraszam. Pomyślałam, że go pozdrowię, to wszystko.

Helen obejrzała się ostatni raz, gdy Adam prowadził ją z powrotem na chodnik.

– Ciekawe, kim ona jest – powiedziała.

Adam odwrócił się, i zdążył zobaczyć Roberta Bentleya i Eve Worthington, jak zmierzali w kierunku podziemnego parkingu.

Znów razem.

Podczas gdy jej mąż, a jego ojciec, leżał ciężko chory w szpitalu.

Загрузка...