2

Obudził ją odgłos zamykania drzwi wejściowych. Odsunęła na bok cienką kołdrę i modliła się, żeby to Ronnie opuścił dom.

Zacisnęła uda. Wciąż obolała po poprzednim wieczorze, wzdrygnęła się, kiedy przypomniała sobie, jak Kyle przestał nad sobą panować. Wyskoczyła z łóżka i szybko wsunęła łańcuszek z powrotem na miejsce. Musiała stąd uciec. Nie zamierzała czekać na przeprosiny Kyle’a. Wydarzenia ostatniego wieczoru przekroczyły granice jej wyobraźni. Małżeństwo z Kyle’em nie może dojść do skutku. Kiedy coś było skończone, to ostatecznie.

Matce powie, że się z Kyle’em pokłócili i postanowili rozstać na jakiś czas. Matka będzie ją łajać, ale była do tego przyzwyczajona.

W głębi szafy, w puszce po kawie ukryła wszystkie swoje oszczędności. Czterysta siedemdziesiąt trzy dolary i sześćdziesiąt siedem centów. Sama była zdumiona, jakim sposobem zdołała odłożyć aż tyle pieniędzy. Matka kontrolowała każdy cent, który Casey zarobiła na opiece nad dziećmi. Od czasu do czasu, nie mówiąc o tym matce, pomagała Florze, gospodyni u Worthingtonów. Starała się utrzymywać te drobne zajęcia w tajemnicy, bo wiedziała, że nadejdzie dzień, w którym będzie musiała uciec.

Dziś był ten dzień.

Biała sukienka zwinięta w kłębek przypomniała jej o przekreślonych marzeniach. Często wyobrażała sobie, jak będzie wyglądać jej życie z Kyle’em po ślubie. Mały dom, nie za duży, ale za to z podwórkiem pełnym drzew. I ogródek. Kyle dostawałby świeże warzywa do każdego posiłku. Gdy naczynia byłyby już umyte, zawieszaliby wilgotną ścierkę w kwiaty na brzegu zlewu, ogłaszając w ten sposób, że wieczór należy do nich. Po wypiciu kawy przypomnieliby sobie o psie. Prowadzeni przez labradora, trzymając się za ręce, spacerowaliby spokojnymi ulicami Sweetwater.

To były nierealne marzenia. Nawet ona o tym wiedziała. Nie mogła uwierzyć, że snuła takie fantazje. Jej życie było takie, że miałaby szczęście, gdyby złapała na męża jakiegoś spitego gościa z Paw’s, najnowszego klubu w Brunswicku. Takie dziewczyny jak ona nie miały szans usidlić bogatego faceta, najlepszej partii w mieście. Takie jak ona nadawały się jedynie do zaspokajania żądz innych i do pomocy w rodzinie.

Chwyciła czerwoną puszkę i przycisnęła ją do siebie. W tej puszce była jej przyszłość. Podniosła torbę na książki z podłogi szafy i przejechała palcami wzdłuż drucianych wieszaków, na których wisiała jej nędzna garderoba. Pierwszą z brzegu była różowa sukienka ze sztucznego kaszmiru, a za nią kilka luźnych bluz. Nieważne, że ostatnio panowała moda na ubrania dopasowane. Ona wolała obszerne, bezkształtne bluzy dresowe i workowate dżinsy.

Zgarnęła z górnej półki starą torebkę z denimu i wrzuciła do niej zawartość puszki. Wetknęła torebkę do torby na książki Zdjęcie jej i Kyle’a w towarzystwie Darlene i chłopaka o imieniu Henry stało na komodzie. Chwyciła zdjęcie razem z ramką i też wepchnęła je do torby na książki. Przebiegła jej przez głowę myśl, że może tylko ono będzie jej przypominało, skąd pochodzi, kiedy opuści tę przeklętą wyspę.

Intrygujące było to, że nie miała pojęcia, dokąd się uda. Ruszy na Północ; może zakończy podróż w Nowym Jorku, a może jednak pojedzie najpierw do Atlanty. Później podejmie decyzję. Kiedy będzie miała czas na myślenie i planowanie. Dziś musi wyjść wcześniej ze szkoły i wstąpić do gabinetu doktora Huntera. Zadzwoniła wczoraj i umówiła się na wizytę, więc wszystko było przygotowane.

– Casey, wstawaj! – Burkliwy głos matki przyprawił ją o dreszcz trwogi.

Musiała zachowywać się normalnie.

– Idę, mamo. Jestem prawie ubrana. – Przynajmniej to było prawdą.

Modliła się, żeby Ronnie nie wrócił do domu, co mu się czasami zdarzało. Gdyby tak się stało, nie miałaby żadnej szansy na wyjazd.

Położyła wypchaną torbę pod łóżkiem i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wcale nie wyglądała inaczej. Te same ciemne włosy opadały do pasa. Te same cienie kryły się pod bladozielonymi oczami. Znajomy strach chwytał ją za gardło. To też się nie zmieniło. Nie przestawała wpatrywać się w swoje lustrzane odbicie, ciekawa, czy dostrzeże jakąś zmianę. Nic się nie stało. Wyglądała tak samo i czuła się tak samo. Jakie to dziwne. Żadnej różnicy.

– Casey! – zawołała szorstko matka z drugiego końca korytarza.

Casey po raz ostatni spojrzała przez ramię na swoje odbicie i nabrała pewności, że matka nie pozna, co się jej przydarzyło.

Nagle uświadomiła sobie, że jednak była pewna różnica. Pomyśli o tym później.


* * *

Weszła do wypełnionej dymem kuchni i pośpieszyła do lodówki, skąd wyciągnęła jajka, masło i boczek. Odkąd pamiętała, szykowała śniadanie dla matki. Jeśli Ronnie był w domu, jemu też robiła śniadanie. Przez cały ten czas matka siedziała w milczeniu, popijając kawę, a Ronnie naśmiewał się z Casey. Czasami matka go zachęcała.

Dzięki Bogu, Ronnie pracował na porannej zmianie w fabryce. On by wiedział, że coś się stało. Wcześnie rano jego oczy nie byłyby szkliste od alkoholu jak oczy matki. Mózg też nie pracowałby tak wolno jak jej mózg. Casey nie mogła niczego Ronniemu wmówić. Umiał wyciągnąć z niej prawdę.

– Cholera, dziewczyno! Pośpiesz się, jestem głodna. Tylko nie spóźnij się do szkoły.

Casey szybko postawiła żelazną patelnię z kilkoma paskami wędzonego boczku na płytce kuchenki elektrycznej. W ciągu paru chwil kuchnia wypełniła się aromatycznym skwierczeniem boczku i zapachem parzonej kawy. Wirująca trzepaczka uderzała o brzegi miski, gdy Casey ubijała jajka.

– Nie wiem, co się z tobą dzieje, dziewczyno. Ociągasz się. Miałaś wstać, żeby nakarmić Rona. Będzie miał ciężki dzień w fabryce – burczała matka podczas przerw w wydmuchiwaniu papierosowego dymu.

– Przepraszam, mamo, nie wiedziałam. – Casey zgarbiła się w oczekiwaniu ciosu. Kiedy go nie otrzymała, odwróciła się i popatrzyła na matkę, która siedziała przy stole, odpalając jednego papierosa od drugiego.

Eve Edwards była piękną kobietą. Regularne rysy niekorzystnie zmienił alkohol i złość, ale Casey wiedziała, że wystarczyło kilka wieczorów z dala od alkoholu, żeby zmarszczki się wygładziły i złagodniała pełna złości mina prawie zawsze obecna na twarzy. Tak, matka potrafiła wyglądać pięknie. Wewnątrz, jak wiedziała Casey, była jednak wypełniona wściekłością. Wściekłością na swój los. Casey nie znała wszystkich szczegółów z dzieciństwa matki, ale domyślała się, że musiało zdarzyć się coś tragicznego, co zmieniło ją w złą, zgorzkniałą kobietę. To wszystko prawdopodobnie miało się zmienić teraz, kiedy „spotykała się” z Johnem Worthingtonem.

Eve zgniotła papierosa w popielniczce i zapaliła następnego. Casey widziała drżenie jej rąk. Zalała ją fala żalu, że nie może mieć takiej matki, jaką zawsze chciała mieć. Że jej matka prowadziła życie takie, a nie inne, a dla swojej córki miała jedynie szorstkie, okrutne słowa. Przyrzekła sobie, że jeśli kiedyś będzie miała tyle szczęścia, że założy rodzinę, nigdy nie pozwoli, aby zdarzył się choć jeden dzień, w którym nie powie swoim dzieciom, że je kocha. A kiedy będzie wymawiała te słowa, naprawdę będzie tak czuła.

Przełożyła boczek z patelni i wlała wymieszane jajka do gorącego tłuszczu, dusząc się przy tym od ciężkiego zapachu. Zupełnie nie pojmowała, jak jej matka może jeść coś takiego z samego rana. Ona sama z trudem zmuszała się do przełknięcia lunchu. Wiedziała, że powinna coś jeść, bo inaczej matka zauważy, że straciła na wadze, a wtedy rozpęta się piekło.

– Jeszcze kawy, mamo? – Casey znała ustaloną kolejność czynności. Miała nadzieję, że wykonuje je po raz ostatni.

Eve przesunęła filiżankę na brzeg stołu i czekała, aż Casey naleje gorący napar.

– Jajka są gotowe. – Casey nałożyła na talerz matki jajka, boczek i kromkę białego chleba, lekko posmarowanego masłem dokładnie tak, jak lubiła matka.

– Zajęło ci to dość dużo czasu, dziewczyno. Wydajesz mi się jakaś dziwna.

Casey zamarła.

– Przepraszam, mamo. Ten gruby boczek trzeba smażyć trochę dłużej. Ronnie go lubi. Myślałam, że będzie jadł śniadanie z tobą.

Wiedziała, że jakakolwiek wzmianka o Ronniem uciszy matkę. Dla Ronniego wszystko. Casey nie mogła zrozumieć łączącej ich więzi.

– Nie wydaje mi się, żebyś miała dość do roboty w tej przemądrzałej szkole. I pamiętaj, żebyś wróciła do domu na czas. Ja wychodzę dziś wieczorem z panem Worthingtonem – powiedziała Eve, przeciągając głoski. – Ronnie będzie chciał zjeść kolację wcześniej niż zwykle.

Przerażenie sprawiło, że Casey zatrzęsły się ręce i talerz o mało nie wyśliznął się jej z ręki.

Eve nadziała na widelec kęs jajecznicy i mówiła dalej, a Casey siedziała naprzeciwko, czekając, aż ten codzienny męczący rytuał się skończy, żeby móc iść do szkoły i uciec od matki, od tego domu i od Ronniego.


* * *

Poszła do szkoły dłuższą drogą. Skoro miał to być jej ostatni dzień, nie było ważne, czy się spóźni, czy nie. Zdecydowała się tam pójść tylko dlatego, że matka mogłaby wpaść na pomysł, żeby zadzwonić i sprawdzić, czy Casey jest w szkole. Matka robiła to już wiele razy.

Skręciła za róg i zobaczyła, że doktor Hunter podnosi poranną gazetę z trawnika przed domem. Podbiegła do niego i spytała:

– Doktorze, czy myśli pan, że mógłby pan przyjąć mnie teraz? Jeśli tylko pan ma czas, mogę się trochę spóźnić do szkoły.

Starszy mężczyzna popatrzył na nią znad okularów i skinął głową.

Po trzydziestu minutach oszołomiona Casey wyszła z domu doktora i skierowała się w stronę chodnika. Przetarła oczy, usiłując patrzeć przez łzy.

Podjęła decyzję, że wyjedzie zaraz po ostatniej lekcji. Pójdzie na prom, a potem złapie okazję.

Odwróciła się, kiedy usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Zmarszczyła brwi na widok Flory, która od czasu do czasu pomagała jej matce.

– Casey, poczekaj. Musisz wrócić do domu. Twoją mamę zabrano do szpitala. – Drobna kobieta zasapała się, ale zaczerpnęła głęboko powietrza i mówiła dalej jak nakręcona. – Zaszłam tylko, by powiedzieć twojej mamie, że jej dzisiaj pomogę. Znalazłam ją na podłodze w kuchni, bladą jak ściana. Będziesz musiała zanieść do szpitala jakieś świeże koszule nocne i parę innych rzeczy.

– Co… co jej się stało? Czy powiedzieli? Umrze?

– Nie wiem, dziecko. Nie mogłabyś szybciej przebierać nogami? Szpital może okazać się najlepszą rzeczą dla twojej mamy. Może tym lekarzom uda się ją odzwyczaić od alkoholu.

– Nie wiem, co robić, Floro. Powiedz mi, co mam zrobić.

– Próbuję, dziecino. Najpierw musisz zadzwonić do szpitala. Może powinnaś tam pójść i zanieść mamie potrzebne rzeczy. Już zadzwoniłam do fabryki i powiedziałam Ronniemu. Pośpiesz się teraz, Casey. Zatelefonuję do ciebie później, żeby się dowiedzieć, jak ona się czuje. Może będziesz chciała wziąć kwiaty z ogrodu.

Powiedziawszy to, ruszyła niemal biegiem ulicą. Skąd ta drobna kobieta brała tyle energii?

Dziesięć minut później Casey weszła do domu drzwiami kuchennymi. Zobaczyła wszystko jednocześnie – naczynia ze śniadania, przepełnioną popielniczkę, zastawiony blat szafki, krzesła poodsuwane od stołu. Jeden z kapci matki leżał pod stołem. Rozejrzała się za drugim, ale nigdzie nie było go widać.

Czy matka umrze? Prawdopodobnie nie. Babcia powiedziała kiedyś, że tylko dobrzy ludzie umierają młodo.

Sięgnęła po telefon. Zadzwoniła do informacji, żeby zapytać o numer szpitala, i zapisała go uważnie. Minęło dziesięć minut, zanim zdołała porozmawiać z kimś, kto wiedział, co się dzieje z jej matką. W końcu pielęgniarka oddziałowa z chirurgii powiedziała, że Eve przechodzi pewne badania i najprawdopodobniej zostanie wypisana jeszcze tego samego dnia.

Casey przetrawiła tę informację, podziękowała pielęgniarce i rozłączyła się. Kilka dodatkowych godzin nie będzie miało wpływu na jej plany. Mogła spędzić ten czas na sprzątaniu kuchni, odkurzeniu całego mieszkania i zrobieniu wielkiego prania.

Drzwi kuchenne trzasnęły z hukiem. Dźwięk był tak głośny, że usłyszała go na piętrze.

Ronnie.

Oczywiście, że przyszedł do domu. Każda okazja była dobra, żeby wyrwać się z pracy. Zacisnęła palce na szczęście, pragnąc, żeby nie przetrząsnął jej torby z książkami i nie znalazł pieniędzy. Najciszej jak potrafiła, wyszła z pokoju matki, przecięła korytarz i pobiegła do siebie, gdzie zamknęła drzwi i zabezpieczyła je łańcuszkiem. Cała się trzęsła. Niech tylko nie przychodzi tu na górę. Proszę, Boże, niech tego nie zrobi, niech tu nie przychodzi.

Jej ruchy były nieskoordynowane, gdy chwiejnym krokiem szła przez pokój, żeby otworzyć okno. Ręce drżały jej tak mocno, że upuściła siatkę przeciw owadom na ziemię. Miała jedną nogę za parapetem, kiedy usłyszała ciężkie buty Ronniego na schodach. Zamarła.

– Otwórz te cholerne drzwi, Casey. Muszę z tobą porozmawiać. Chcę wiedzieć, co się stało mamie. – Widział ją przez wąski otwór. Jaką miała szansę? Lepiej wyskoczyć i wziąć nogi za pas.

Uderzyła mocno o ziemię. Na moment zabrakło jej tchu. Z trudem chwytając powietrze, podniosła się i pobiegła wzdłuż domu. To był jej pierwszy błąd. Drugi popełniła, gdy myślała, że może ukryć się w szopie z narzędziami. Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiejś broni. Zobaczyła kołki ogrodowe oparte o stary drewniany stół. Jeden z nich wzięła do ręki i skupiając wzrok na jego ostrym końcu, pomyślała, że mógłby jej posłużyć jako włócznia.

Poczuła jego zapach w tej samej chwili, w której wpadł przez drzwi z twarzą wykrzywioną wściekłością. Wprost zionął nienawiścią, podobnie jak czasami mama. Wiedziała, do czego jest zdolny, co oznacza każdy ruch, bo Ronnie był tępy i przewidywalny.

Zobaczył, że kucnęła za beczką z torfem. Rzucił się na nią, ale mu się wymknęła. Ponowił atak. Tym razem pokazała mu włócznię, którą trzymała w ręce. Zaśmiał się, tyle już razy słyszała ten wariacki śmiech. To będzie ostatni raz.

Jej wstyd zostanie z nią na zawsze.

Na zawsze.

Był jej częścią, jak odcisk palca.

Musiała wykazać się sprytem.

Uniosła ramię, mocno ściskając swoją włócznię. Rzucił się i chwycił ją za rękę w chwili, gdy wbiła kołek w jego udo. Wrzasnął piskliwie jak kobieta. Wyszarpnęła kołek i przygotowała się do następnego ciosu. Przeklinał ją, trzymając się za nogę. Zamierzyła się kołkiem drugi raz, ale Ronnie potoczył się na bok i zakrwawiona broń trafiła w zniszczony stół.

Rzucił się na nią z glinianą doniczką w ręce. Przejechał nią po twarzy siostry. Casey się przewróciła. Gdy niezdarnie się osuwała, czuła, jak ciepła krew ścieka kroplami po jej szyi. Gdzie są kołki, gdzie są kołki? Poczołgała się w stronę drzwi – wtedy Ronnie kopnął ją w brzuch roboczym buciorem. Zgięła się wpół. Znów zaatakował, ale się uchyliła i but trafił w pustkę.

Była teraz na zewnątrz, trzymała się za brzuch, próbując się wyprostować, żeby pobiec do domu. Ronnie ruszył za nią, ciągnąc zranioną nogę po nieheblowanych deskach szopy. Słyszała, jak klnie.

Musiała uciec. Potykając się i przewracając, dotarła do stopni tylnej werandy i tam upadła, wyczerpana. Sięgnęła do balustrady, żeby podciągnąć się i stanąć. Ronnie znajdował się mniej niż dwadzieścia metrów od niej, kiedy zobaczyła miotłę opartą o schodki. Wykorzystując resztkę siły, uderzyła nią mocno o poręcz barierki. Poszarpane ostrze kija stało się jej bronią. Wysunęła ją przed siebie.

– Podejdź krok bliżej, a wepchnę ci to w gardło, Ronnie. Naprawdę. Jeszcze jeden krok, zabiję cię.

Albo broń, albo ton głosu sprawiły, że Ronnie zwolnił, dając jej akurat tyle czasu, ile potrzebowała, żeby wejść do domu i zamknąć za sobą drzwi na zamek.

Zaczęła gorączkowo szukać przenośnego aparatu telefonicznego. Rozpłakała się, kiedy nigdzie go nie znalazła. Mógł być gdziekolwiek. Matka ciągle zabierała go ze sobą, a potem zostawiała byle gdzie. Musieli czekać, aż telefon zadzwoni, żeby móc go znaleźć. Zaraz, przecież korzystała z telefonu, kiedy przyszła do domu. O Boże, gdzie go zostawiłam? Gdzie?

W całym domu tylko jej pokój był wyposażony w zamek.

Gdy pośpieszyła na piętro, by skryć się w swoim pokoju, wciąż ściskając w ręce kij od miotły, miała wrażenie, że jej brzuch płonie.

Padła na łóżko i dopiero teraz zauważyła, że od drzwi biegnie krwawy ślad. Popatrzyła na łóżko i zobaczyła powiększającą się kałużę krwi.

Jej krwi. Zamknęła oczy i pogrążyła się w ciemności.

Trzy godziny później Eve Edwards weszła do cichego domu. Czuła się głupio, była zakłopotana. Zabrano ją do szpitala z powodu zgagi. A wydawało się, że to atak serca. Ostrożność nie zawadzi, uznała. To wszystko wina Casey, utopiła te jajka w tłuszczu. Ta dziewczyna niczego nie umie zrobić dobrze. Cóż, czas, żeby się nauczyła.

Загрузка...