Gdy wróciłem na uniwersytet w New Hampshire, kolejny pisarz wziął mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła. Thomas Williams był dla mnie kimś więcej niż nauczycielem; jego żona, Liz, została matką chrzestną naszego pierwszego dziecka, a sam pan Williams – moim najsurowszym i najbardziej zapalonym krytykiem. Tom przez całe życie przeciwstawiał się mym skłonnościom naśladowczym – szczególnie tendencji do imitowania chwytów narracyjnych dziewiętnastowiecznych powieściopisarzy. Często pytał na marginesach rękopisów: „Kogo teraz naśladujesz?”. Ale darzyliśmy się szczerą sympatią; był mi wierny nawet w okresach najzacieklejszych ataków na moją twórczość i szczerze oddany; właśnie dzięki jego sławie i rekomendacji otrzymałem stypendium na warsztaty pisarskie na Uniwersytecie Iowa. (Ja sam, nie mając jeszcze żadnego tytułu naukowego i utrzymując rodzinę, nie mógłbym sobie na to pozwolić). Co więcej, to agent Toma sprzedał czasopismu „Redbook” moje pierwsze opowiadanie za oszałamiającą wtedy sumę tysiąca dolarów. Stało się to, zanim jeszcze skończyłem studia, i właśnie dlatego koledzy z uniwersytetu serdecznie mnie znienawidzili. Ale ja już wybierałem się do Iowy i nic mnie to nie obchodziło.
Ów rok w New Hampshire (ostatni rok studiów) był przełomowy. Zostałem nie tylko autorem wydanego drukiem dzieła i ojcem, lecz jeszcze dzięki narodzinom Colina przeniesiono mnie do kategorii wojskowej 3A – „żonaty z dzieckiem” – co raz na zawsze uchroniło mnie od trudnego wyboru, przed którym stanęło całe pokolenie Amerykanów, nie musiałem podejmować decyzji w sprawie Wietnamu, gdyż nie zostałem powołany do armii. Dzięki Colinowi ominął mnie Wietnam, małżeństwo zaś, ojcostwo oraz powrót do zapasów nie pozwoliły mi na eksperymentowanie z najbardziej kuszącymi atrakcjami tamtych czasów: seksem i narkotykami. Byłem mężem, tatusiem i zapaśnikiem – no i, od niedawna, pisarzem.
W chwili narodzin Colina skończyłem właśnie dwadzieścia trzy lata. Był koniec marca, co w New Hampshire bynajmniej nie oznacza wiosny. Pamiętam, że jechałem motorem ze szpitala do domu. (Do szpitala zawiózł Shylę przyjaciel – ja w tym czasie uczyłem się na zajęciach z twórczego pisania u Toma Williamsa). Pamiętam, jak starannie omijałem kawałki ośnieżonej i oblodzonej nawierzchni drogi; bardzo powoli dojechałem do domu, wstawiłem motor do garażu i nigdy go już nie zapaliłem – sprzedałem maszynę latem. Był to royal enfield o pojemności 750 cm3, barwy chromowanej czerni, ze standardowym czerwonym bakiem w kształcie łzy – nigdy mi go nie brakowało. Zostałem ojcem, a ojcowie nie jeżdżą na motocyklach.
W noc narodzin Colina, w tym samym szpitalu, zmarł George Bennett. Nazwałem go moim pierwszym „krytykiem i życzliwym doradcą” – był też pierwszym czytelnikiem mojej prozy. Pamiętam, jak w szpitalu biegałem pomiędzy salami, gdzie leżeli Shyla, Colin i George. Z jego synem przyjaźniłem się w dzieciństwie w Exeter, jeszcze przed pójściem do liceum. (Pierwszą powieść opatrzyłem dedykacją „Pamięci George’a”, poświęcając ją wdowie po nim i jego synowi).
George Bennett zabrał mnie na pierwszy film Ingmara Bergmana, jaki obejrzałem; wtedy, w 1958 lub 1959 roku, poszliśmy na „Siódmą pieczęć”, która była niemal nowością (w Stanach zaczęto wyświetlać ją w pięćdziesiątym siódmym). Nie trzeba więc wnikliwości psychologa, by zrozumieć, dlaczego – gdy Śmierć przyszła po George’a – wyobraziłem Ją sobie jako owego nieubłaganego szachistę w czerni (Bengta Ekerota), który pokonuje Rycerza (Maksa von Sydowa) i wyciąga rękę po życie jego żony i giermka.
Czytałem później, że „Siódma pieczęć” jest „średniowieczną fantazją”, i nie mogę tego pojąć… no, niech będzie, że „średniowieczną”, chociaż w moim mniemaniu twórczość Bergmana jest ponadczasowa. Ten film nie jest przecież żadną „fantazją”. Śmierć zabiera z tego świata Rycerza, a pozwala przeżyć młodej rodzinie… mnie też się to przydarzyło. W chwili narodzin Colina umarł George.
Gdy w 1982 roku Ingmar Bergman nakręcił ostatni film („Fanny i Aleksander”, zdumiewający pamiętnik z czasów dzieciństwa), boleśnie odczułem kolejną stratę. Był jedynym wybitnym powieściopisarzem, który kręcił filmy. Od tego czasu jeszcze mniej interesuję się kinem, które nigdy mnie specjalnie nie pociągało. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że pan Bergman czuje się dobrze w teatrze (gdzie wciąż reżyseruje sztuki), chociaż jakoś go tam nie widzę – dramatem również nigdy się nie interesowałem.