9

Pawłysz pilotował lotnię, na której pokładzie poza nim znajdował się jeszcze sejsmolog Gogia, Niels i Dimow. Pfluge z drugim sejsmologiem pozostali na wyspie Sejsmolog dyżurował przy nadajniku i obserwował wulkan. Pfluge zajmował się Sandrą.

Trzy białe ptaki szybowały przed lotnią na nieco wyższym pułapie. Powietrze było przesycone czerwonawym popiołem wulkanicznym i przesączone przezeń światło kładło się na białych skrzydłach krwawym odblaskiem pożogi.

Jeden z ptaków — Pawłysz nie potrafił powiedzieć który — był Mariną, Kopciuszkiem, który znowu zmienił postać, aby Pawłysz nie mógł go rozpoznać…

— Kto pójdzie z akwalungiem? — zapytał Niels, który zajmował środek kabiny, a pozostali siedzieli wokół niego niczym goście zgromadzeni dokoła imieninowego tortu. Niels leciał dlatego, że zdołał przekonać Dimowa, który wątpił, że bioformant poradzi sobie pod wodą. „Beze mnie — powiedział — pewnie się wam nie uda rozebrać zawału i dotrzeć do wnętrza groty. Będziecie wysadzać skały materiałem wybuchowym? Wyciągać głazy gołymi rękami? A może zaczekacie aż z planetoidy przerzucę wam robota podwodnego?”

— Mamy własnego i możemy go zmontować w ciągu paru godzin.

— Właśnie. Kilka godzin na montaż, parę godzin na transport kutrem… A wtedy może już być za późno! — Równy, płaski głos mechanicznej krtani kontrastował z pełnymi pasji słowami monologu Nielsa. — My tutaj jesteśmy jak w bajce. Pan jest niczym Iwan Carewicz albo Głupi Jasio. My zaś — jak przyjazne panu zwierzaki. Wie pan: idzie Głupi Jasio i spotyka na swej drodze zwierzęta, które za określone usługi obiecują mu swą pomoc. Ptak dostrzegł z nieba narzeczoną, a żółw ma po nią nurkować. Skoro już pan, a właściwie Instytut, podjął się roli Pana Boga i stwarza ludzi nie tyle na swój, ile chyba na diabelski obraz i podobieństwo, to proszę nie rezygnować ze skromnych usług swoich potworów.

— Masz rację, Niels — powiedział Dimow.

— A Marina od dawna jest na Stacji? — zapytał Pawłysz, kiedy zapadło milczenie.

— To nowicjuszka — odparł Dimow — zaledwie od miesiąca w powietrzu. Był tak pochłonięty myślami o podwodnikach, że najwidoczniej zapomniał o wczorajszej rozmowie i nie zapytał, skąd Pawłysz wie o tym, że Marina jest bioformantem.

Kuter kołysał się na falach, wystawiwszy na powierzchnię tylko kopułkę sterówki.

Pawłysz powziął decyzję natychmiast, zanim jeszcze ktoś zaczął się zastanawiać, w jaki sposób przedostanie się na pokład kutra. Włączył nadajnik i powiedział do Wana:

— Wynurz się.

— Ocean jest zbyt sfalowany.

— A twoja zabawka nie może zawisnąć w powietrzu?

— Nie.

— Wobec tego unieś się i leć nad wodą z minimalną prędkością.

— Po co?

— Siądę ci na pokład.

— To bardzo trudne.

— Znowu chcesz się ze mną kłócić?

— Dobrze, wychodzę.

Ptaki uniosły się tak wysoko, że wyglądały jak białe plamki na purpurowym stropie chmur. Potem poszybowały w bok i w dół.

— Pawłysz — powiedział Allan. — Dwie skały ledwie wystające nad wodę o półtora kilometra od ciebie. Lecimy w dół. Patrz.

— Dobra — odparł Pawłysz, ale patrzył w tamtą stronę nie on, tylko Dimow, bo sam obserwował, jak kuter burząc wodę wynurza się ponad falę. Potem zaczął stopniowo zmniejszać wysokość i zwalniać, żeby wyrównać prędkości lotni i kutra.

— Idź najrówniej, jak potrafisz — powiedział do Wana.

— Jak po nitce — odparł Wan.

— Trzymajcie się!

Lotnia opadła na pokład kutra tuż za sterówką. Pokład był mokry, wąski i obły, dlatego Pawłysz wypuścił stojaki awaryjne i ich pofałdowane przyssawki ścisnęły boki stateczku.

— Przez jakiś czas się utrzymam — powiedział Pawłysz. — Niels, otwórz dolny właz.

Jerychoński wysunął się do pasa ze sterówki kutra i patrzył na lotnię.

Niels jako pierwszy zeskoczył na pokład i uważnie przestawiając kończyny ruszył w stronę sterówki. Macki zwisały mu po bokach, w ten sposób się ubezpieczał. Kuter z dosiadającą go lotnią wolno leciał nad falami.

Pawłysz uniósł głowę wypatrując ptaków, ale ich nie dostrzegł. Pomyślał z nagłą irytacją, że znalazł się w idiotycznej sytuacji: nie mógł opuścić lotni, bo ją pilotował, pozostając zaś przy sterach wyłączał się tym samym z dalszej akcji. Gogia stał przy włazie nie wiedząc, co ma dalej robić. Pawłysz zapytał Wana:

— Wszystko w porządku?

— Tak.

— Daj mi Dimowa.

— Słucham.

— Chciałbym pójść na dół z Nielsem. Jestem dobrym nurkiem, mam lepszą kondycję od innych i mogę się przydać.

— Nie — odparł Dimow — proszę pozostać na miejscu. Może się okazać, że będzie pan bardziej przydatny jako pilot lotni. Już wiemy, że bardzo dobrze daje sobie pan z nią radę…

— To fakt — powiedział Gogia.

Pawłysz poczuł do niego wdzięczność za te słowa. Można być najmądrzejszym i najskromniejszym pod słońcem człowiekiem, ale szczera pochwala zawsze jest miła.

— Nie wiemy kiedy i w jakim stanie odnajdziemy podwodników — ciągnął Dimow. — Każda sekunda może być droga, a wówczas trzeba będzie ich natychmiast odstawić na Stację. Dlatego ktoś musi dyżurować w lotni, aby w razie konieczności znów wylądować na pokładzie kutra. Proszę unieść się w powietrze i czekać przy odbiorniku.

— A ja? — zapytał sejsmolog.

— A Gogia?

— Gogia zostanie z panem. Już się dotarliście. No, na razie. Zanurzamy się. Proszę startować.

Pawłysz uruchomił silnik, oderwał wsporniki od pokładu kutra i lotnia wystrzeliła w górę. Kuter opadł z pluskiem do wody i poszedł w dół jak kamień rzucony ukośnie z brzegu.

Pawłysz popatrzył w jego kierunku i dojrzał trzy ptaki krążące nad oceanem, a kiedy uniósł się jeszcze o sto metrów w górę, spostrzegł białą kipiel, w której środku czerniały wierzchołki raf. Ruszył w tamtą stronę starając się nie tracić kutra z oczu i zawisł w punkcie, gdzie podłużny kadłub kutra rozpłynął się w zielonkawej wodzie wolno i ostrożnie, żeby nie rozbić się o skały, opadając na głębinę.

Wywołał Allana.

— Podziękuj od nas Marinie za to — powiedział — że tak precyzyjnie doprowadziła nas na miejsce wypadku.

Chciał po prostu jeszcze raz wypowiedzieć na głos jej imię.

— Dobrze — odparł Allan.

Sejsmolog Gogia usiadł obok i patrzył na ptaki unoszące się w powietrzu.

— Niels miał rację — powiedział. — Rzeczywiście jesteśmy jak z bajki. Najpierw niedźwiedź, potem ptak, a potem jeszcze ktoś inny.

— Diabelskie nasienia — uzupełnił Pawłysz.

— A co, może nie? Przecież wiem, Pfluge mi opowiedział, jakeś doktorze uciekał przed Nielsem. Nie, wcale się nie śmieję, ale proszę sobie wyobrazić naszych przodków…

— Jasne, gadające ptaki i tak dalej… Chociaż nie, starożytni wcale by się nie zdziwili. Żyli bliżej natury i zawsze gotowi byli uwierzyć w realność baśni. Dla nich gadający ptak czy ryba nie byłby niczym nadzwyczajnym, bo wychowani byli na baśniach, w których wszystkie zwierzęta przemawiały ludzkim głosem. Trudniej byłoby ludziom bliższym nam w czasie. Wyobraź sobie, Gogia, że powiedziałbyś jakiemuś dwudziestowiecznemu uczonemu lub kosmonaucie, iż za jakieś sto lat jego koledzy po fachu zaczną przybierać postacie nie zawsze przyjemne dla oka i w takim kształcie przez czas dłuższy funkcjonować. Mogliby poczuć się dotknięci w swych najgłębszych uczuciach, bo przecież dzisiejsze osiągnięcia nawet i my traktujemy czasem jako absolutny szczyt ludzkich możliwości…

— Austriackie gadanie! — parsknął Gogia, który był zbyt młody na to, aby bez oporów przyjąć czyjś punkt widzenia.

— Jest kontakt — powiedział Dimow — Podwodnicy są tutaj, pod lawiną.

— Co było do dowiedzenia — powiedział Gogia — Ani przez chwilę w to nie wątpiłem.

I otworzył swoją walizeczkę z sejsmolokatorami, ponieważ ten obszar był dla niego niezwykle interesujący z zawodowego punktu widzenia. Tutaj przebiegała granica między dwoma ściskanymi płytami.

— Słuchaj, Pawłysz — powiedział Dimow. — Jesteśmy na głębokości czterdziestu dwóch metrów. Wan zostaje na kutrze. Ja z Nielsem schodzę na zawal. Jerychoński będzie nas ubezpieczał. Na wszelki wypadek włącz zapis, rejestruj wszystkie nasze ruchy. Jeśli coś się stanie, będziesz wiedział, co i gdzie Przygotuj się do tego, że może będziesz musiał ruszyć za nami z robotem do prac podwodnych. Już wydałem dyspozycję i na Stacji zaczęli go montować.

— Jasne — powiedział Pawłysz uruchamiając rejestru tor.

— Wychodzimy.

— Daleko mają do zawału? — zapytał Pawłysz Wana.

— Nie, doskonale ich widzę.

— Powiedz Wanowi, żeby nie leżał na dnie — powiedział Gogia. — W każdej chwili może nastąpić nowy wstrząs i wtedy skały przygniotą kuter.

— Słyszałeś? — zapytał Pawłysz.

— Słyszałem, ale mamy niewiele paliwa Nie spodziewaliśmy się, że będziemy musieli tak długo pływać. Zresztą lawina nas nie dosięgnie.

— Wan — wtrącił się Dimow. Jego głos brzmiał znacznie słabiej. — Słyszałeś? W najgorszym razie będziesz dryfował na powierzchni, a paliwo ci jakoś dostarczymy. Przecież ryzykujesz nie tylko własnym życiem…

— Odrywam się od dna — powiedział Wan. — Jerychoński, odjedź na bok, bo cię zaczepię.

Pawłysz wyobraził sobie tę scenę. Kuter wisi nad samym dnem, nad głazami, odłamkami korali i kłębami splątanych wodorostów. O kilka metrów od niego unosi się Jerychoński. Promień z reflektora na jego kasku sięga Dimowa w obcisłym pomarańczowym skafandrze z garbem butli tlenowych na plecach i sunącego miarowo naprzód żółwia.

— Niels wziął latarkę? — zapytał Pawłysz.

Wan odpowiedział nie od razu, bo zajęty był akurat nadawaniem kutrowi pływalności zerowej.

— Nie, nie wziął — powiedział wreszcie. — Przy rozdzielności jego oczu latarka jest zupełnie niepotrzebna. Przecież konstruowano go między innymi po to, żeby mógł widzieć w ciemności.

— A gdzie są podwodnicy?

— No głębokości jakichś dwudziestu metrów pod zawałem.

— Dwudziestu?…

— Tak. Tam jest cały system jaskiń. Widocznie zeszli w dół, bo tam jest bezpieczniej W każdym razie przyrządy wykazują obecność znaczników izotopowych na takiej właśnie głębokości.

— Dotarliśmy do zawału — powiedział Dimow — Niels szuka wejścia. Gdzieś przecież musi być szczelina, którą Sandra wydostała się na zewnątrz.

Nastąpiła długa pauza.

— Sława — przerwał ją Gogia — zapytaj Schronisko, jak tam u nich wygląda sytuacja sejsmiczna.

Pawłysz połączył się z kopułą, gdzie wszystko było po staremu. Sandra spała Sejsmolog Woszczanin powiedział, że sytuacja w kraterze ustabilizowała się. Wypływa gęsta lawa i jeśli prędkość wypływu się nie zmieni, to niebawem powierzchnia wyspy wzrośnie w trójnasób. A za jakieś Sto lat będzie na niej można posadzić gaje pomarańczowe,

— Bardzo się cieszę — powiedział Pawłysz i przełączył Się na Wana: — Powiedz Jerychońskiemu, że Sandra śpi, a w Schronisku jest spokój.

— Dziękuję.

— Szukamy wejścia pod zawał — powiedział Dimow. — Na razie bez skutku.

Gogia oderwał się od swoich przyrządów i przesiadł się do Pawłysza.

— Nie zazdroszczę Jerychońskiemu — powiedział. — Ożenić się z kobietą, która większość życia spędza pod wodą. Kochać w gruncie rzeczy półrybę…

— Ale przecież Sandra może powrócić do poprzedniej postaci…

— Może, ale nie zechce. Sandrze jej obecny stan bardzo się podoba. Jest po prostu zwariowana na punkcie oceanu. Kiedyś z pewnością pozna pan ich historię. Jest niesłychanie romantyczna. Poznali się, kiedy Sandra już pracowała pod wodą. Przyleciała kiedyś do nas do Tbilisi na konferencję, no i… spotkała Jerychońskiego. On, kiedy wszystkiego się dowiedział, usiłował namówić ją do rezygnacji z pracy podwodnika. Bez powodzenia. W rezultacie zaciągnął się na Projekt, żeby być przy niej. Tutaj też przyleciał, żeby być przy niej. Wcale nie mówię, że on jest złym chirurgiem. Wcale nie, to bardzo dobry chirurg, ale żeby tak cierpieć! I to się nazywa współczesny mężczyzna…

Gogia westchnął.

— A pan nie potrafiłby pokochać podwodnicy?

— Skąd mogę wiedzieć, skoro mam w Gruzji młodą żonę? Najzwyczajniejszą w świecie żonę.

— Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

— Nie wiem — wyznał Gogia. — Sandra jest piękną i w dodatku mądrą kobietą.

— No, a… — Pawłysz wskazał ręką krążące opodal ptaki.

— To zupełnie co innego — odparł Gogia. — Córka Allana też pracuje w Instytucie. To jest jak tymczasowe zajęcie albo maska. Nikt z nich nie zamierza pozostać na zawsze żółwiem lub ptakiem. Dla bioformanta jego zmieniona postać to nic innego jak na przykład skafander kosmiczny, który można zdjąć po powrocie z wyprawy i znowu normalnie żyć.

— Aha — powiedział Dimow — jest szpara. Pawłysz trzymał radiostację na nasłuchu, wyłączywszy nadawanie, żeby jego rozmowa z Gogią nie przeszkadzała pozostałym.

— Co ja tam zresztą będę panu mówił — powiedział Gogia. — Był pan w pokoju Wana?

— Zakwaterowano mnie tam.

— Słusznie, to bardzo duży i ładny pokój. A więc w pokoju Wana wisi na ścianie portret Mariny Kim. Zauważył pan?

Gogia nie patrzył na Pawłysza i nie zauważył, że doktor się zarumienił. To okropne, kiedy człowiek tak łatwo się rumieni. Nawet medycyna nie może nic na to poradzić.

— Odwaliliśmy z Nielsem kamień — powiedział Dimow — Pod nim jest bardzo wąski korytarz, przez który nie zdołamy się przedostać. Na jego końcu, dwa metry niżej, znajduje się kolejny zawał z ruchomych kamieni…

Pawłysz przypomniał sobie czytaną kiedyś starą książkę o tym, jak saperzy unieszkodliwiali bombę czy jakiś inny pocisk. Pocisk był bardzo skomplikowanej konstrukcji i saperzy w każdej chwili mogli zginąć. Dlatego też opisywali przez radio każdy swój ruch, sekunda po sekundzie, aby ci, którym przyjdzie rozminowywać podobny ładunek, wiedzieli, w którym momencie został popełniony błąd.

— Doszliśmy do drugiego zawału — powiedział Dimow.

— No i? — zapytał Pawłysz Gogię. — Mówił pan, że w pokoju Wana wisi portret Mariny Kim…

— Tak. On jest w niej po wariacku zakochany. Poznał ją jeszcze na Ziemi, kiedy Marina odbywała staż w naszym Instytucie. Ona też dobrze się do niego odnosiła ale w miarę. Mnie wtedy w Instytucie nie było, dopiero tutaj się do nich przyłączyłem, ale i tak wszystkiego się dowiedziałem, bo to żadna tajemnica. A potem Marina zaczęła mieć kłopoty. Nie bardzo zgadza się z ojcem.

— Dobra! — powiedział Dimow. — Kamień ruszył. Ostrożnie!

Pawłysz zamarł i zaczął w duchu liczyć sekundy.

Dimow westchnął z ulgą i powiedział:

— Ależ ty masz krzepę, Niels… On tu odwalił taki głaz, że to się po prostu w głowie nie mieści… Ale dalej jest następny…

— Mów dalej — powiedział Pawłysz.

Ale Gogia nie mógł mówić dalej, bo w głośniku odezwała się druga lotnia. Pilot pytał, czy ma wracać na bazę, czy też lecieć do nich.

Pawłysz nie pytając nikogo o zdanie, odesłał go z powrotem na Stację i kazał czekać, aż zmontują robota do robót podwodnych, bo może trzeba go będzie dostarczyć na miejsce wypadku.

— Słusznie — powiedział Wan, który słyszał tę rozmowę, ale się do niej nie wtrącał. Pawłysz znów wyłączył nadajnik. Gogia zauważył to i podjął opowiadanie.

— Nie znam szczegółów, wiem tylko, że jej ojciec jest okropnym pedantem, kapitanem statku. No więc ojciec zabronił Marinie pracować w naszym Instytucie. Powiedział, że się jej wyrzeknie i tak dalej… Jednym słowem bał się o nią i chciał ją w ten sposób powstrzymać, ale Marinę nie tak łatwo powstrzymać. Ona jest taka maleńka i spokojna, że nie ma na nią żadnej rady. No więc, kiedy nie usłuchała ojca, to on, jako człowiek z zasadami, powiedział, że nie chce jej więcej widzieć na oczy. Powiedział i koniec. Gdyby Dimow o tym wiedział, jakoś by to przed Mariną ukrył albo sam porozmawiał z Helem Kimem, ale nie wiedział i stało się. Marina postanowiła zobaczyć się z ojcem, jakoś go przekonać, wytłumaczyć, a Wan, który już wtedy gotów był za nią skoczyć w ogień, dowiedział się…

— Wchodzimy do szczeliny — powiedział Dimow. — Właściwie ja zostaję na razie na zewnątrz, a Niels próbuje dotrzeć do nich i zbadać sytuację…

— Co dalej? — zapytał Pawłysz.

— Pewnie to pana nie interesuje.

— I tak nie mamy nic innego do roboty.

— Wan pomógł Marinie wymknąć się na dzień z Instytutu.

— Na Księżyc? — zapytał Pawłysz.

— Skąd pan wie?

— To było pół roku temu?

— Tak, akurat pół roku. Marina była już przygotowana do bioformacji, a właściwie nawet już ją zaczęła. To znaczy, że fizjologicznie była jeszcze człowiekiem, ale przyjmowała już środki farmakologiczne ułatwiające przyszłą przemianę. Krótko mówiąc nie powinna uciekać, nie miała prawa opuszczać Instytutu, ale przyleciała na Księżyc, a jej ojciec albo o tym nie wiedział, albo nie chciał się z nią zobaczyć i wystartował swoim statkiem.

— On jest kapitanem „Cerery”?

— Nie wiem, ale czy to ważne? Zna go pan?

— Nie. Kapitan wiedział, że Marina się do niego wybiera?

— Nie wiem. Proszę zapytać Wana albo Marinę. Dobrze jeszcze, że ją na czas odstawili z powrotem…

— Niels? To ty, Niels? — rozległ się głos Wana. — Źle cię słyszę.

— Niels mówi, że ich znalazł — powiedział Dimow. — Znalazł ich.

— W jakim są stanie?

— Idę do niego — odparł Dimow. — Czekajcie.

— I czym się to wszystko skończyło? — zapytał Pawłysz Gogię.

— Co? Chodzi panu o Marinę? Niczym. Wybaczono jej. Wan całą winę wziął na siebie. Marina całą winę na siebie i wszyscy byli do obrzydliwości szlachetni. Marina pracuje, a ojciec, jak to ojciec, w końcu też jej wybaczy. Romantyczna historia.

— Na jakiej oni są głębokości? — zapytał Pawłysz Wana.

— Według znaczników izotopowych około dwudziestu metrów poniżej mnie, ale sygnały radiowe źle przechodzą. Musimy czekać.

— Najbardziej się teraz lękam — powiedział Gogia — kolejnego wstrząsu i obsunięcia skał. Wyobraźcie sobie…

— Nie kracz! — warknął Wan, który usłyszał jego słowa.

— Przecież ja nic nie mówię!..

— Nie martw się — powiedział Pawłysz. — W razie czego pójdziemy obaj i wyciągniemy wszystkich Zresztą nic się nie stanie,

I nagle dobiegi ich wyraźny, mechaniczny głos Nielsa.

— Nie martw się, Gogia — zawtórował Niels Pawłyszowi. — Nie będziecie musieli iść. Ja przecież zostałem przystosowany do pracy nie w takich idealnych, cieplarnianych warunkach, lecz na prawdziwie trudnych planetach. Nie martw się więc i czekaj.

Ostatnie słowa utonęły w trzaskach zakłóceń. Całkiem niedaleko, zaledwie o parę kilometrów, płyty dna morskiego znowu zaczęły się wypiętrzać…

Загрузка...