2

Przepisy wymagały, aby na pokładzie towarowego planetolotu czwartej klasy znajdował się człowiek. Nie znaczyło to bynajmniej, że ta obecność była konieczna ze względów technicznych. Nic podobnego: ciężarówka sama potrafiła pokonać zadaną trasę, ale automaty nie mogą ponosić odpowiedzialności za wszystkie błędy popełnione przez ludzi przy załadunku towarów i programowaniu toru statku, za zmiany planów wprowadzone w ostatniej chwili i za inne obłędne pomysły, które zrodzić się mogą jedynie w umyśle istoty tak niedoskonałej jak człowiek.

Ciężarówka podeszła do planety Projekt—18 od nocnej strony i upłynęło dobrych parę minut, zanim mglisty horyzont globu rozświetlił się białym blaskiem, a słońce, w którego stronę mknął stateczek, wypełniło całe niebo, zgasiło wszystkie gwiazdy i odbiło się w gładkim oceanie, tak ogromnym, że oczy same natychmiast zaczynały wyszukiwać w nim Jakiegokolwiek punktu zaczepienia: wyspy, skraju lądu, góry, czegokolwiek, co tylko różniłoby się od tej nieskończonej oceanicznej równiny.

Pawłysz wyhamował i wszedł na orbitę stacjonarną. Następnie wcisnął klawisz radiostacji i wywołał gospodarzy.

Wiedział, że Stacja prowadzi ciężarówkę i czekał na charakterystyczny szum w głośniku, oznaczający, że pasmo łączności zwolniło się dla pilota.

Jakieś ciemne punkciki przemknęły po gładzi oceanu. Pawłysz pomyślał, że to małe wysepki. Zza kratki głośnika rozległ się przytłumiony szum.

Stacja — powiedział Pawłysz. — Stacja. Podchodzę do lądowania.

— Spiro, masz coś z gardłem? — zapytała radio.

— To nie Spiro — odparł Pawłysz — Spiro poleciał na Senpiterę, a ja go zastępuję.

— Jasne! — powiedziała Stacja.

— Przejdę na ręczne sterowanie — zameldował Pawłysz — Łajba jest trochę przeładowana i obawiam się, że może sama nie trafić do kei.

Z prawej strony nad pulpitem sterowniczym obracał się globus planety Zawieszony nad nim czarny punkcik — ciężarówka — wolno zbliżał się do światełka oznaczającego Stację.

— Ani mi się waż! — warknęła Stacja.

— Nie martwcie się — powiedział Pawłysz, patrząc na przyrządy pokładowe.

Facet wyraźnie mija szczyt krzywej! — odezwał się jakiś zaniepokojony głos, po czym zwrócił się wprost do Pawłysza — Proszę wykonać jeszcze jeden obrót. Statek jest niezawodny i sam potrafi znaleźć drogę do domu Niech pan lepiej nie manewruje, bo to się może źle skończyć.

— Jestem z Floty Dalekiego Zasięgu — odpowiedział Pawłysz — i na tych ciężarówkach wylatałem parę godzin więcej niż Spiro.

— Nie o to chodzi — powiedziała Stacja, ale Pawłysz już się wyłączył. Tego tylko brakowało, żeby ktoś poddawał w wątpliwość kwalifikacje personelu Floty! Nawet najskromniejsi jej funkcjonariusze dostają wysypki na myśl, że mogliby sobie nie poradzić z pilotowaniem statku towarowego czwartej klasy.

W dole przepłynęła grupa wysepek rozsianych na lustrze oceanu Na przymglonym horyzoncie majaczyła stacja Ciężarówka zbyt wolno traciła wysokość, więc Pawłysz zablokował automaty i na moment włączył silniki hamujące. Przeciążenie wdusiło go w fotel. Statek wszedł w lekkie pierzaste obłoczki Pawłysz zerknął na kontrolkę temperatury poszycia Pancerz nagrzał się bardzo nieznacznie, bo Projekt-18 miał rozrzedzoną atmosferę, a obłoczki z pewnością składały się z luźnych kryształków dwutlenku węgla.

— Co ty wyprawiasz! — oburzyła się Stacja — Przecież ci mówiliśmy, żebyś szedł na autopilocie!

Pawłysz nie odpowiedział, bo nie czuł się winny. Zrobił przecież tylko to, co na jego miejscu zrobiłby każdy inny pilot. Po co ciągnąć jeszcze jeden obrót, marnować niepotrzebnie paliwo, kiedy można wylądować z biegu?

Statek spadał na planetę po stycznej, jak bolid. Rakiety hamulcowe wprawiały go w wibracją, której Pawłysz starał się nie zauważać, stosując rodzaj autohipnozy, pomagającej jedynie tym, którzy wierzą w jej skuteczność.

Ciężarówka nie potrafi się odpowiednio zatroszczyć o upartych pasażerów. Nie przeszkadza to Spironowi, który z pewnością nie ma zielonego pojęcia o autohipnozie, ale też na pewno nigdy nie przejmuje sterów statku. Gdyby Pawłysz był bardziej zdyscyplinowany, też wylądowałby komfortowo i w dodatku nie naraziłby się załodze Stacji.

Na skraju kamienistej wyspy ukazała się podkowiasta dolina zamknięta w głębi skalistymi urwiskami. Bliżej pienistej linii przyboju połyskiwał krąg lądowiska. Po chwili ciężarówka dotknęła podwoziem gruntu Pawłysz szczęknął ponownie przełącznikiem radiostacji.

— W co mam się ubrać? — zapytał. — Jaka tam u was pogoda?

Włączył wideofon. Na ekranie ukazała się szeroka płaska twarz mężczyzny z ogoloną czaszka Dyżurny miał wąskie, przymrużone oczy, cienkie brwi o kształcie przestraszonych ptaków i w ogóle wyglądał jak Dżyngis-chan, który akurat dowiedział się, że jego ulubiona orda została wyrżnięta w pień przez niewiernych.

— I kto takich tu przysyła? — zapytał, mając na myśli Pawłysza. — Dlaczego tacy ludzie nigdy nie potrafią uszanować życzeń gospodarzy?

— Zaoszczędziłem dwie tony paliwa — odparł skromnie Pawłysz — Przyprowadziłem statek na godzinę przed czasem, nie sądzę zatem, abym zasłużył na szczególne potępienie. W cóż więc ubieracie się tutaj, kiedy wychodzicie na dwór?

— Spiro zostawił tam swoje ubranie — odpowiedział Dżyngis-chan.,

— To wdzianko będzie na mnie nieco przykuse — zauważył Pawłysz — Przewyższam go wzrostem.

— No dobra — mruknął Dżyngis-chan — Zaraz do pana przyjdę. Potrafi pan otworzyć właz?

Aluzja do niezbyt wysokich umiejętności krnąbrnego pilota była aż nazbyt przejrzysta, ale Pawłysz wysłuchał jej bez drgnienia powiek.

— Potrafię — powiedział.

— Proszę zatem otworzyć zewnętrzną pokrywę. Będę u pana za trzy minuty.

Pawłysz odpiął pasy, wyjął z bocznej skrytki fotela pocztę i książki przekazane przez dyspozytora, wstał, otrzepał się lekko, bo ciążenie na planecie nie przekraczało chyba połowy ziemskiego. Drzwi kabiny odjechały w bok i do środka wszedł Dżyngis-chan w ocieplonym kombinezonie i masce tlenowej zakrywającej dół twarzy. Brzeg grubej pilotki przylegał ściśle do brwi, widoczne były jedynie oczy, nadal wściekle i pogardliwe. Dżyngis-chan nie był sam. Tuż za nim do kabiny wśliznął się wysoki, szczupły mężczyzna o wyblakłych oczach ukrytych pod nawisłymi czarnymi brwiami.

— Niech pan przymierzy — warknął Dżyngis-chan. — Powinien pasować.

— Z pewnością będzie pasował — powiedział drugi mężczyzna, podając Pawłyszowi rękę — Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, o to jest mój zapasowy kombinezon. Proszę wybaczyć, ale nie spodziewaliśmy się pana.

— Dzień dobry — powiedział Sława. — Nazywam się Pawłysz. Byłem akurat na planetoidzie, kiedy Spiro musiał polecić na Senpiterę. Zgodziłem się w jego zastępstwie podrzucić tu wasze ładunki Nie przypuszczałem, że będzie to źle widziane…

Skłonił się ze sztywną godnością. W końcu z własnej nieprzymuszonej woli pomógł ludziom, nie wyrządzając im przy tym żadnej krzywdy. Ciężarówka jest na miejscu, ładunek nietknięty, a przeciążenia odczułem tylko ja.

— Naturalnie, naturalnie — powiedział nerwowo chudy. — Nazywam się Dimow. Dymitr Dimow. Doktor Dimow Kieruję tutejszym oddziałem naszego instytutu. Widzę, że jesteśmy kolegami po fachu.

Wskazał długim, szczupłym palcem pianisty plakietkę ze żmiją oplatającą puchar, odznakę lekarza umieszczona na piersi Pawłysza tuż nad naszywkami z nazwami statków, na których służył.

— Tak, nie myli się pan.

— Wanczidorż — przedstawił Dimow Dżyngis-chana. — Proszę się na niego nie gniewać. Doskonale rozumiemy, że chciał pan jak najlepiej, ale na pana miejscu nie sprzeczałbym się z naszym dyżurnym, ponieważ, jak pan zapewne doskonale wie, chodziło mu jedynie o pańskie bezpieczeństwo…

Dimow musiał przyznać rację obu uczestnikom niespodziewanego konfliktu i sprawiało mu to widoczną przykrość.

— Proszę się ubierać, bardzo proszę — ciągnął, nie pozwalając Pawłyszowi wtrącić bodaj słowa — Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni, bo stale mamy trudności ze Spinorem. To wprawdzie autentycznie wspaniały człowiek i świetny fachowiec.

Dżyngis-chan, to znaczy Wanczidorż parsknął pogardliwie, wyrażając w ten sposób dezaprobatę dla słów zwierzchnika.

— Tak, Wan — zwrócił się do niego Dimow — Tak to właśnie wygląda. Spiro przynosi nam znacznie więcej pożytku niż szkody i z wielką niecierpliwością czekaliśmy na tę rakietę.

— Tu jest poczta — przypomniał sobie Pawłysz. No nią też pewnie czekaliście.

— Na nią również — przytaknął Dimow. — Jest pan gotów. — Pomógł Pawłyszowi umocować maskę, a potem dodał: — Mam nadzieję, że zostanie pan u nas przez parę dni? Będzie nam bardzo milo.

— Dziękuję — skłonił się Pawłysz.

Włączył ogrzewanie kombinezonu i poprawił maskę. Tlen dopływał bez zakłóceń. Kombinezon Dimowa był na niego nieco za szczupły, ale w gruncie rzeczy zupełnie wygodny. Pawłysz chciał zapytać, czy może zobaczyć się z Mariną Kim, ale zrezygnował z tego zamiaru. Dziewczyna mogła przecież pracować na jakiejś stacji podwodnej o wiele tysięcy kilometrów od bazy. Na wszystko przyjdzie pora. Teraz już mu nie ucieknie, teraz już na pewno ją odszuka. Wyszli na gładki, jakby wypolerowany grunt dolinki, obramowanej w odległości paruset metrów urwiskami skalnymi. Z drugiej strony zaczynał się ocean i fale przyboju z głuchym hukiem rozbijały się o czarny brzeg, przekształcając się w słupy białej piany. Pawłysz poprawił słuchawki, ale szum przyboju nadal brzmiał głucho i niewyraźnie, bo dźwięki gasły w rozrzedzonym powietrzu. Popatrzył w górę i złapał się na tym, że usiłuje dojrzeć czarny punkcik — smoka wypatrującego zdobyczy. Smoka nie było, tylko lekki, półprzezroczysty obłoczek zakrył na moment słońce i złagodził cienie, dotychczas bardzo ostre i głębokie.

Dżyngis-chan szedł przodem, przyciągając do boku worek z pocztą i ciągnąc za sobą wózek wyładowany warzywami i świeża żywnością. Dimow został z tylu. Zamykał właz. Dżyngis-chan wszedł w cień skały i jakby się w nim roztopił. Wózek oświetlony ostrym słońcem wolno wpełzał za nim i niknął, pozornie wnikał w skałę. Pawłysz ruszył za nim i znalazł się przed wolno odtaczającymi się na bok metalowymi wierzejami, zamykającymi wejście do jaskini.

— Wykorzystaliśmy tu wyjątkowo sprzyjające warunki naturalne — mruknął Dżyngis-chan.

Pawłysz obejrzał się Na zalanym słońcem lodowisku stał Dimow i patrzył w niebo.

— Proszę wejść — powiedział Dżyngis-chan. — Dimow przyjdzie później.

Wielki biały ptak wolno opadał w kierunku Dimowa.

Pawłysz omal nie krzyknął: „Uwaga! Padnij!” Ale Dimow ani myślał się ukrywać. Po prostu nie bał się białego ptaka. Ptak zatoczył koło nad jego głową, a Dimow uniósł rękę w geście jakby pozdrowienia. Ptak miał nieprawdopodobnie szerokie skrzydła i smukłe, delikatne ciało Zdawało się, że Dimow rozmawia i ptakiem.

Pawłysz pomyślał, że tutaj ludzie nie zajęli cudzej niszy ekologicznej.

— Dokarmiacie je? — zapytał.

— Dokarmiamy?

— Tak, ptaki.

— Naturalnie!

Dżyngis-chan miał nieprzyjemny zwyczaj wydawania sarkastycznych parsknięć, tym bardziej irytujących, że zupełnie nie było wiadomo, czy jest rad, czy też mocno się gniewa.

Drugi ptak ukazał się nieco ponad pierwszym. Złożył skrzydła i lekko opadł na skałę nad Dimowem. Dimow poklepał go po skrzydle. Pierwszy z ptaków uniósł się w górę i przeleciał nad Pawłyszem i Dżyngis-chanem. Drugi wziął rozbieg po lądowisku, zeskoczył ze skalistego brzegu i wzbił się w powietrze wśród rozbryzgów piany przyboju.

Wnętrze jaskini urządzone było wygodnie i solidnie. Poszczególne pieczary z wielkim rozmachem i znakomitym smakiem zostały przekształcone w pomieszczenia robocze i mieszkalne, przywodzące Pawłyszowi na myśl staroświeckie ilustracje do „Tajemniczej wyspy” Verne’a, której bohaterowie lubili rzetelny komfort, autor za i z upodobaniem i wszelkimi szczegółami opisywał, co i jak im się udało osiągnąć. Pawłysz pomyślał, że pokój Dżyngis-chana powinien mieć wykute w skale okno, przez które wpada wiatr od oceanu i z daleka widać nadpływający statek piracki.

Dimow powiedział:

— Mamy zbyt mało pomieszczeń mieszkalnych. W zeszłym miesiącu przyleciało sześciu młodych fizyków i zajęli wszystkie wolne pokoje, a nowych jeszcze nie zdążyliśmy urządzić. Zrobimy to w najbliższej przyszłości, jeśli tylko Spiro zdobędzie na Senpiterze urządzenia wiertnicze i wykładziny. Obiecał to załatwić.

— Zdobędzie — powiedział Dżyngis-chan. — Nie to, co trzeba, nie w tej ilości, ale na pewno zdobędzie.

— Tak, tak — zgodził się Dimow. — A więc, jeśli pan u nas zostanie, a zostanie pan, prawda? Nie, można przylecieć na taką planetę, jak Projekt-18, i natychmiast wracać! Jeśli więc pan u nas zostanie, będzie pan musiał pomieszkać w pokoju Wana. Nie ma pan nic przeciwko temu?

Pawłysz zerknął na Dżyngis-chana, który nawet nie odwrócił głowy, tylko nieruchomo wpatrywał się w ścianę i powiedział bez entuzjazmu w głosie:

— Ja naturalnie nie mam nic naprzeciw, ale obawiam się, że będę krępował gospodarza…

— Już to omówiliśmy — odparł Wan. — Ja zresztą rzadko bywam w swoim pokoju. Mam wiele pracy.

— Doskonale! — ucieszył się Dimow. — Byłem pewien, że się dogadacie Wan zaprowadzi pana do pokoju, bo ja niestety muszę już przeprosić.

Ruszył spiesznie korytarzem, a Wan rzucił sucho:

— Proszę tu chwilę zaczekać. Muszę odprowadzić wózek do kambuza.

Pawłysz został sam w przestronnym korytarzu, a właściwie podłużnej hali podziemnego miasteczka Czuł się głupio. Znalazł się nagle w sytuacji człowieka, który nie tylko nie ma się czym zająć, ale nawet na co popatrzeć. Korytarz był pusty, jakby go kto wymiótł, a przyszły gospodarz zdecydowanie nie należał do najgościnniejszych Pawłysz gotów był zrozumieć go i wybaczyć maniery młodzieńcowi, który poczuł się dotknięty, że przypadkowy pilot nie usłuchał go, ośmielił się wyrazić własne zdanie i wylądować nie tak, jak mu rozkazano. Czasami ludzie niezbyt w czymś biegli wręcz chorobliwie reagują na słowa i czyny, które ich zdaniem dyskredytują ich kwalifikacje lub zdolności. Reakcja Dżyngis-chana była więc zrozumiała. Tym bardziej, że przecież nie mógł wiedzieć, iż Pawłysz już w szkole latał na tych ciężarówkach i zaliczał pilotaż u samego Castlera, który lubił powtarzać „Nie obchodzi mnie, czy będziecie lekarzami pokładowymi, kucharzami, mechanikami, czy też kapitanami liniowców. Nic to również nie będzie obchodzić ludzi, którzy zrzędzeniem losu znajdą się na pokładzie planetolotu i których życie zależeć będzie od tego, jak dobrze nauczyłem lekarza pilotować ciężarówkę. Wyobraźcie sobie. I dalej Castler barwnie i szczegółowo opowiadał autentyczną czy też osobiście przez siebie wymyśloną historię o tym, jak to na statku, który uległ katastrofie na orbicie, z całej załogi pozostał przy życiu jedynie lekarz i on właśnie musiał uratować pasażerów. A dysponował jedynie planetarnym towarowcem nie przystosowanym do przewozu ludzi. Nie, Pawłysz nie miał pretensji do Wana, ale było mu przykro, że ich znajomość zaczęła się od konfliktu. Jak go jednak przekonać, że chciał tylko zaoszczędzić paliwo, a nie zrobić na złość dyspozytorowi?

— Chodźmy! — Wan bezszelestnie podszedł do Pawłysza. — Nie możemy bezmyślnie tracić czasu, kiedy ludzie czekają na pocztę. Muszę ją szybko posegregować.

Powiedział to takim tonem, jakby to Pawłysz był winien temu, że nie mógł dotychczas posegregować poczty. Pawłysz wzruszył ramionami i pospieszył za nim.

Pokój Wanczidorża wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie Pawłysz wyobraził. Był wielokrotnie większy od standardowych klatek innych stacji badawczych i zaopatrzony w wąskie, wysokie okno wykute w litej skale, przez które do wnętrza wlewały się potoki światła słonecznego. Pawłysz podszedł do niego i zobaczył, jak u podnóża skały rozbijają się oceaniczne fale miarowo płynące do brzegu. Ale pirackiej fregaty nie było.

— To jest pańskie posłanie — powiedział Dżyngis-chan, wskazując najprawdziwsze w świecie, szerokie, wygodne łóżko, którego zagłówek sporządzony był z kamiennej płyty pokrytej skomplikowaną płaskorzeźbą.

— A pan? — zapytał Pawłysz. Drugiego łóżka w pokoju nie było.

— Przyniosę. Nie zdążyłem.

— Wobec tego ja będę spał na łóżku, które pan przyniesie — powiedział Pawłysz. — Gościnność też musi mieć swoje granice.

— Pozwoli pan, że ja te granice określę — burknął Dżyngis-chan. — To zresztą nie jest z mojej strony żadna ofiara.

Wysypał pocztę na stół i zaczął ją segregować.

— Proszą pana — powiedział Pawłysz — jeśli gniewa się pan na mnie za to, że nie usłuchałem polecenia, gotów jestem pana przeprosić. Ale proszę mi uwierzyć, że nic się nie mogło stać, bo ja te ciężarówki znam od dziecka. Po co więc miałem robić jeszcze jeden oblot?

— Nie ma o czym mówić — odparł Wan, nie odrywając się od pracy. — Tyle tylko, że jeśli ktoś opracował jakiś program, to trzeba go przestrzegać. Mam nadzieję, że nigdy już nie będzie pan pilotował statku lądującego na Projekcie.

— Nie o to chodzi…

— Spiron powinien wytłumaczyć panu w czym rzecz — powiedział Wan. — To jego wina. Porozmawiam sobie z nim,

— Współczuję mu! — Pawłysz spróbował obrócić wszystko w żart.

— Po nim, wszystko spływa jak po kaczce woda. Raz złapałem go w ostatniej chwili nieomal za rękę, kiedy zamierzał wysadzić w powietrze chmurę.

— Chmurę?

— Dimow lepiej to panu wytłumaczy. A ja muszę posegregować pocztę…

Pawłysz odszedł od okna. Wzdłuż zewnętrznej ściany pokoju, wygrodzonego z obszernej pieczary, stało wielkie biurko. Na jego blacie leżały płytki różowego i jasnozielonego nefrytu. Na jednej z nich był naszkicowany rysunek ptaka z ogromnymi skrzydłami. Nefryt ciepło świecił w słońcu. Muszla, podobna do połówki gigantycznego włoskiego orzecha, rzucała na sufit wielobarwne, perłowe zajączki. Wan pospiesznie segregował pocztę, rozkładając ją na równe stosiki. Jego drugie biurko stało pod boczną ścianą naprzeciw łóżka. Nad biurkiem wisiało kilka półek zastawionych przedmiotami, które mogą przydać się człowiekowi o dziwnych w swej różnorodności zainteresowaniach. O stosik mikrofilmów na drugiej półce oparta była fotografia Mariny Kim w ozdobnej ramce z masy perłowej pokrytej zawiłym wzorem. Marinę Pawłysz poznał od razu, chociaż sfotografowała się w jasnej peruce, która nadawała jej twarzy wyraz dziwnego uduchowienia, spowodowany zapewne kontrastem między bujnymi lokami kopciuszka a linią policzków i wykrojem oczu. Prawdziwe włosy Mariny Kim były czarne, proste i gładko ostrzyżone.

Pawłysz odwrócił się i zobaczył, że Wan patrzy na niego.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł mężczyzna w niebieskim kitlu i niebieskiej chirurgicznej czapeczce.

— Wan — powiedział — przepraszam, że wszedłem bez pukania. Podobno przyszła poczta.

Spostrzegł Pawłysza.

— Dzień dobry — powiedział. — Wie pan, już od ponad dwóch tygodni czekamy na pocztę, a Wan jest tak dokładny, że będzie ją sortował do wieczora.

— Jak tam u was? — zapytał Wan. — Polepszyło mu się?

— Płetwy to są płetwy — odparł mężczyzna w niebieskim kitlu. W ciągu dnia nie da się ich wyleczyć. No więc co z tą pocztą?

— Już idę — odparł Wan. — Niewiele mi zostało.

— Jest coś dla mnie?

— Wszystko w swoim czasie. Nie bądź taki niecierpliwy.

— No dobra — powiedział chirurg. Przygładził dłonią wąsiki, przesunął nią po spiczastej bródce i chrząknął.

— To pan przyprowadził ciężarówkę? — zwrócił się do Pawłysza.

— Tak. Zamiast Spirona.

— Bardzo mi miło, kolego. Długo pan zamierza u nas zostać? Bo jeśli tak, to znajdziemy dla pana jakieś zajęcie.

— To bardzo krzepiące — powiedział Pawłysz — ale wszędzie, gdzie się pojawię, natychmiast, proponuje mi się pracę, nawet nie pytając, jakim jestem pracownikiem.

— Dobrym! — powiedział kategorycznym tonem chirurg — Jestem fizjonomistą i potrafię określać takie rzeczy na pierwszy rzut oka. — Podał Pawłyszowi rękę i dodał.

— Nazywam się Jerychoński. Mój prapradziad był duchownym.

— No i co z tego?

— Zawsze tak mówię, żeby uniknąć pytań w rodzaju: „Lubi pan grać na trąbie?”, „Czemu ma pan taki cichy głos?”. To cerkiewne nazwisko.

Pawłysz znów zerknął na zdjęcie Mariny Kim. Pewnie niedługo zobaczy ją w naturze. Może nawet za parę minut. Czy się zdziwi na jego widok? Czy nie zapomniała? Można oczywiście zapytać o nią Wana. Już miał to zrobić, ale akurat wszedł chirurg…

— Skończyłem — powiedział Wan. — Idziemy. Pawłysz, pójdzie pan z nami? Zbiorą się tam wszyscy.

To mówiąc pakował przesyłki do dużej torby z licznymi przegródkami, każdy stosik do odrębnej kieszeni. Pawłysz zrozumiał, że i ta torba była roboty Wana, bo ten człowiek najwyraźniej lubił się otaczać wygodnymi, racjonalnie pomyślanymi przedmiotami, a jeszcze bardziej lubił takie przedmioty wykonywać sam.

— Udało mi się tu zmajstrować narty wodne — powiedział Jerychoński — ale Dimow nie ma duszy sportowca i rzuca mi kłody pod nogi. Albo mu szkoda paliwa, albo ma pilne zajęcie dla sternika motorówki…

Jerychoński gestem głowy wskazał Wana, jakby dając tym do zrozumienia, że i on należy do stronnictwa utrudniającego życie sportowcom.

— Gdybyś był na miejscu Dimowa, też byś nie pozwolił uganiać się na nartach wodnych po oceanie. Taka zabawa może skończyć się jedynie tym, że ty utoniesz, a motorówka ulegnie uszkodzeniu — powiedział Wan.

— I nie wiadomo przy tym — powiedział z gryzącym sarkazmem Jerychoński — co jest ważniejsze: moje lekkomyślne życie, czy też losy bezcennej motorówki.

— Twoje życie jest ważniejsze — odparł poważnie Wan. — Dlatego nie dostajesz motorówki. Ale motorówki też szkoda, bo jest nam potrzebna.

— Wiem — westchnął Jerychoński, — Z tobą trudno jest dyskutować, a już o pożartowaniu nawet nie ma mowy!

— To dlatego, że znam twoje żarciki na pamięć — odpowiedział Wan. — Już mi się serdecznie znudziły.

Weszli do obszernej sali, oświetlonej rzędem wykutych w skale okien. Podłoga była starannie wyrównana i wyłożona plastykiem. W najdalszym końcu sali stał długi stół otoczony podwójnym rzędem krzeseł. Było ich około czterdziestu i Pawłysz pomyślał, że załoga Stacji jest chyba niemal tak samo liczna. Pod ścianą, na której wisiało parę portretów, stał jeszcze stół do ping-ponga ze zdjętą siatką. Wan postawił torbę na stole i zaczął bez pośpiechu w pełnym nabożeństwa skupieniu, niemal rytualnymi gestami wyjmować z niej posegregowaną pocztę. Pawłysz poczuł, że ma coraz więcej sympatii dla Jerychońskiego, który miał po dziurki w nosie pedanterii Wana.

— Zawołam ludzi — powiedział Jerychoński.

— Poczekaj! — ofuknął go Wan, ale Jerychoński nie usłuchał, podszedł do ściany, otworzył niewielką wnękę i nacisnął guzik dzwonka, którego przerywany terkot przetoczył się przez korytarze i pomieszczenia stacji.

Pawłysz przyglądał się portretom. Ponury, czterdziestoletni mężczyzna o wystających kościach policzkowych: Iwan Grunik. Potem starzec i bardzo gęstymi, krzaczastymi brwiami: Armen Geworkian. Jeszcze jeden mężczyzna, młody, z wyrazem zdziwienia w błękitnych oczach: Mikołaj Dracz… Tych ludzi tutaj na Stacji znano i obdarzano szacunkiem. Zapewne już nie żyli, zginęli lub umarli własną śmiercią, ale dokonali czegoś ważnego w dziedzinie, którą zajmują się pozostali, ci, którzy pracowali z nimi dawniej lub wiedzą wszystko o tym, jak ci zmarli żyli, pracowali i dlaczego umarli… A teraz przyjdą tu ludzie wezwani dźwiękiem alarmowego dzwonka. I wśród nich będzie Marina Kim. Pomyślawszy to, Pawłysz odszedł od stołu do ping-ponga. W jednym ze stosików dostrzegł długą błękitną kopertę zaadresowaną do Mariny Kim.

Na salę weszło dwóch medyków w niebieskich kitlach, takich samych, jaki nosił Jerychoński. Pawłysz starał się nie patrzeć na drzwi i myśleć o rzeczach postronnych. Na przykład o tym, jak gra się w ping-ponga przy niskiej grawitacji. Obciąża się piłeczkę? Medycy nie zauważyli Pawłysza i ruszyli wprost do stołu, ale Wan powstrzymał ich gestem ręki:

— Poczekajcie aż wszyscy się zbiorą…

— Jakie to ma znaczenie? — znów zbuntował się Jerychoński.

— Tak zawsze się robi — odparł Wan.

Zjawił się Dimow.

— Gdzie listy służbowe? — zapytał, podchodząc do stołu.

— Proszę chwilę poczekać. — Wan nie zamierzał odstępować od rytuału nawet dla zwierzchnika.

Pawłyszowi wydało się, że na salę weszła Marina. Dziewczyna była czarnowłosa i wiotka, ale na tym jej podobieństwo do Mariny się skończyło. Była Hinduską. Miała mokre włosy i białe sari oblepiało miejscami wilgotną skórę,

— Sandro, nie przeziębisz się? — zapytał troskliwie Jerychoński.

— Tu jest ciepło — odparła Sandra.

Mówiła wolno, jakby dopiero uczyła się składać głoski. Potem głucho westchnęła i odchrząknęła.

— Tu jest ciepło — powtórzyła dźwięcznym głosem.

Sala zapełniała się. Ludzie byli w roboczych ubraniach, jakby tylko na moment oderwali się od swoich zajęć i zamierzali zaraz do nich powrócić. Pawłysz wpatrywał się w twarze wchodzących, bo następna przecież mogła być Marina Kim.

Wan celebrował obrządek. Podsunął stertę oficjalnej korespondencji Dimowowi, a potem brał kolejno, poczynając od najgrubszego, pliki listów i przesyłek, odczytując głośno nazwiska adresatów. Nikt nie protestował przeciwko temu uświęconemu czasem rytuałowi poza Jerychońskim — zdeklarowanym buntownikiem.

Ludzie podchodzili i brali listy, swoje i adresowane do tych, którzy nie mogli oderwać się od pracy i otaczający Wana tłum wolno się rozpraszał. Jedni rozsiadali się wygodnie, żeby przeczytać list, inni znów spiesznie wychodzili, żeby przesłuchać u siebie taśmę. Poczta się kończyła Mariny Kim nie było. Wan wziął garść przesyłek i podał ją Hindusce Sandrze.

— Dla stacji morskiej — powiedział. — Jest tam również list do ciebie. Nie wiedziałem, że przyjdziesz.

Pawłysz pochylił się do przodu, żeby sprawdzić, czy w tej paczuszce nie ma błękitnej koperty, ale niczego nie udało mu się dostrzec Sandra odwróciła się od niego, szukając listu Wan wziął ostatni stosik.

— Sam przekażę — powiedział.

— Proszę się nie fatygować — powiedział Dimow, który choć sprawiał wrażenie całkowicie pogrążonego w lekturze, to jednak słyszał wszystko, co się wokół niego działo. — Zaraz idę na gorę, to przy okazji jej przekażę. A ty zajmij się rozładunkiem ciężarówki. Weź sobie do pomocy hydrologów. Oni dziś nie mają nic do roboty. Czekają na sztorm, a sztormu nie będzie.

— Wiatr się wzmaga — powiedział młodzieniec z długą blizną przecinającą na ukos czoło. — Może się doczekamy.

— Nie obawiajcie się, w razie czego damy wam znać — uspokoił go Dimow. — Zauważyłem, że hydrolodzy mają awersję do prac rozładunkowych. To dziwne.

— Dziwne — zgodził się Jerychoński. — Myśmy rozładowywali dwa kolejne statki.

— Cieszę się, że wszystko rozstrzygnęło się ku obopólnemu zadowoleniu — uśmiechnął się promiennie Dimow.

Wan był zmartwiony. Z kamienną twarzą podał plik listów Dimowowi, które ten wcisnął do bocznej kieszeni.

— Pawłysz — powiedział Dimow — kiedy wrócę, znajdę dla pana pół godziny na pytania i odpowiedzi. Domyślam się, że na razie żadnych pytań pan jeszcze nie ma. Może pan odprowadzić Sandrę, która i tak wraca na dół.

— Pójdę z wami — wtrącił Jerychoński. — Widzę, że niektórzy, zamiast wracać na swe stanowiska pracy, kierują się w stronę naszego gościa. Odpowiem za niego. Nie jest z Ziemi. Wie mniej od nas, co dzieje się w domu, nie zajmuje się sportem i nie zbiera znaczków pocztowych. Jest człowiekiem nieciekawym i źle poinformowanym. Całej reszty dowiecie się od niego przy kolacji. A powiedziawszy to, stłumił jego oburzenie, szepnąwszy na ucho:

— To dla pańskiego dobra, kolego. Bo inaczej nie odczepi się pan od nas do późnej nocy.

Kontynuował swoją myśl, kiedy już znaleźli się w tunelu:

— Gdyby nasza praca była nerwowa i pełna napięć — ciągnął — gdyby na każdym kroku czyhało na nas niebezpieczeństwo, wtedy nie zauważalibyśmy upływu czasu. Ale pracę mamy spokojną, w warunkach nie odbiegających od badań w ziemskim laboratorium, a rozrywek mało. Dlatego właśnie tak garniemy się do nowych twarzy. A nowe twarze u nas się nie pojawiają.

— Nie masz racji, Eryku — powiedziała Sandra. — To tylko u was jest tak spokojnie. U innych wygląda to nieco inaczej.

— Masz na myśli siebie?

— Nie, u mnie też jest spokojnie.

Kręcone schody biegły po ścianach pionowej studni, oplatając szyb windy. Poszli pieszo. Ściana miejscami była wilgotna.

— Jestem filozofem — gadał niezrażony Jerychoński. — I muszę panu powiedzieć, kolego, że warunki mojej tutejszej pracy skłaniają do abstrakcyjnego myślenia. Za pozorną powszedniością naszego życia kryje się zarodek przyszłych burz i przewrotów Ale to jest, powtarzam, zaledwie tło, o do tła człowiek szybko się przyzwyczaja. Sandra powiedziała przed chwilą, że inni nie mają tu zbyt spokojnego życia. Być może…

— Żartowniś — powiedziała Sandra. Szła przodem, a ponieważ szyb był słabo oświetlony, Pawłysz popuścił wodze swojej rozbuchanej fantazji i wyobraził sobie, że schodzi za piękną hinduską maharani do lochów jej rodowego zamku w Golkondzie, w których skarbów strzegą bengalskie tygrysy.

— Żartowniś — powtórzyła Sandra. — A kiedy byłam operowana w zeszłym tygodniu, bał się najbardziej ze wszystkich. Widziałam.

— Chciałem zastosować znieczulenie ogólne — powiedział Jerychoński. — A ty jesteś eksperymentatorką z gatunku tych, co to lubią stwarzać niepotrzebne problemy. Kiedy Dimow się pana spodziewa?

— Mówił coś o pół godzinie — odparł Pawłysz.

— Wobec tego pokażemy panu tylko akwarium i wracamy. Dimow mówi bardzo interesująco, ale okropnie nie lubi niepunktualnych.

— Dziwne — powiedział Pawłysz. — Wszyscy mówią tutaj o Dimowie jak o samowładnym tyranie, a on sprawia wrażenie człowieka bardzo spokojnego i delikatnego.

— Z nami trzeba być tyranem. Ja bym na miejscu Dimowa już dawno uciekł stąd gdzie pieprz rośnie. Ale ten facet ma stalowe nerwy.

— Eryk znów nie ma racji — wtrąciła Sandra, która zdawała się programowo negować każdą opinię Jerychońskiego. — Dimow jest człowiekiem wyjątkowo miłym i sympatycznym, tylko chce, żeby go słuchano, bo gdy ludzie nie będą słuchać, może wydarzyć się coś złego.

— No więc widzisz — mruknął Jerychoński — że to jednak ja mam rację!

Szyb się skończył. Pawłysz na kilka sekund oparł się o ścianę, żeby opanować zawrót głowy. Jerychoński zauważył to i powiedział:

— Umyślnie wiele chodzimy. Pracę mamy raczej siedzącą…

— Jak kto — powiedziała Sandra — do której Pawłysz już zawczasu się obrócił, oczekując kolejnej repliki, Moja praca wymaga dużo ruchu. A inni ruszają się jeszcze więcej.

— No, nie mówiłem o waszej grupie — odparł Jerychoński. — Wasza grupa to zupełnie co innego.

— A Marina Kim? — zapytała Sandra.

Pawłyszowi mocniej zabiło serce, bo po raz pierwszy to nazwisko zostało wymienione na głos, zwyczajnie, jak nazwisko Wana czy Dimowa. Z tych słów wynikało, że Marina Kim raczej nie należy do grupy, w której pracuje Sandra, ale że jest gdzieś tutaj, na Stacji, blisko, może właśnie w tej chwili Dimow oddaje jej list.

— Co tu ma do rzeczy Marina Kim? — zdziwił się Jerychoński i zwrócił się do Pawłysza, jakby szukając u niego poparcia — Czy to w ogóle można porównywać?

Pawłysz wzruszył ramionami. Nie wiedział, czy można porównywać Marinę Kim z Jerychońskim, chociaż jego pytanie oznaczało, że Jerychoński ma spokojne życie, a Marina Kim nie Jerychoński musi umyślnie biegać po schodach, żeby nie stracić formy, a Marinie to nie grozi.

— On przecież nie zna Mariny — powiedziała Sandra.

— Ach prawda! — wykrzyknął Jerychoński.

— Spotkałem ją kiedyś — powiedział Pawłysz — Dawno temu, na Księżycu Upłynęło chyba już ponad pół roku.

— To niemożliwe — zaoponował Jerychoński. Pan się musiał pomylić!

— Tak? Nie pamiętasz, co było w instytucie? — zapytała Sandra — Znowu o wszystkim zapomniałeś.

Weszli do obszernej hali przytłoczonej niskim stropem, podpartym gdzieniegdzie słupami. Ściana naprzeciw wejścia była przezroczysta. Za szybą widać było zielonkawą wodę.

— To jest nasze akwarium powiedział Jerychoński.

— Zostawię was tutaj — powiedziała Sandra. — Muszę oddać listy, a potem do pracy.

— Powodzenia, Sandro — powiedział Jerychoński nieoczekiwanie zmienionym głosem. — Nie przemęczaj się. Dziś wieczorem przebadam cię diagnoskopem.

— Zwariowałeś? — oburzyła się Sandra, odgarniając z twarzy długie czarne włosy. — Tego tylko jeszcze brakowało, żebym co wieczór chodziła do ciebie, jak na randkę!

— Troszczę się tylko o twoje zdrowie.

— Załatw u Dimowa zlecenie na codzienne badania i wtedy będę cała twoja — powiedziała Sandra i szybko ruszyła w stronę zlewających się ze ścianą stalowych drzwi w głębi hali.

Jerychoński rozłożył ręce, westchnął i powiedział:

— Jestem starszy od większości załogi. Przekroczyłem już czterdziestkę i czasami czuję się jak sterany życiem starzec, który nie potrafi śmiać się z dowcipu, bo nie rozumie, co w nim śmiesznego. Zaraz wrócę.

I pobiegł za Sandrą.

Pawłysz podszedł do przezroczystej ściany. Na odległość wyciągniętej ręki przemknęło stadko małych rybek. Promienie słońca przenikały przez wodę i załamywały się na falach. Rzadkie pęczki wodorostów kołysały się na podwodnym wietrze, Dno oceanu łagodnie opadało w głębinę, a tam, ledwie widoczne, wznosiły się ostre, strome skały. Ogromna płaszczka czy też zwierzę przypominające płaszczkę uniosło się z głębiny i wolno, majestatycznie podpłynęło do szyby. Zaraz potem pojawiło się takie samo, nieco mniejsze zwierzę. Pawłysz pomyślał, że nie mogą go zobaczyć, bo w hali jest niemal ciemno, ale też miał cichą nadzieję, że szyba jest wystarczająco mocna. Potem nagle pomyślał, że niektóre ziemskie płaszczki mogą obezwładniać swe ofiary przy pomocy wyładowań elektrycznych i cofnął się o krok od akwarium. To było bez sensu, gdyż budowniczowie Stacji z pewnością pomyśleli o takiej ewentualności, ale strzeżonego… Gigantyczna płaszczka jakby dostrzegła ruch Pawłysza, bo otworzyła paszczękę wypełnioną kilkoma rzędami ostrych, drobnych zębów. Zaraz jednak z gracją zaskakującą u takiego olbrzymiego stworzenia odwróciła się i popędziła za pryskającym we wszystkie strony rybim drobiazgiem.

Gdzieś z boku, z niewidocznego przez szybę akwarium otworu, wypłynęła Sandra. Była w lekkim gumowym kostiumie, płetwach i zasłaniających pół twarzy okularach. Nie widziała płaszczki i Pawłysz zaniepokoił się o nią.

— Sandro! — krzyknął, rzucając się do szyby.

Mniejsza z płaszczek ruszyła w stronę dziewczyny, w jej niespiesznych, pełnych gracji ruchach wyczuwało się pierwotną siłę. Płetwy zwierzęcia miały z pięć metrów rozpiętości, a długi ogon zakończony był ostrym, zagiętym kolcem.

Sandra nie słyszała Pawłysza. Zawróciła i popłynęła naprzeciw płaszczce, której ani w głowie było na nią napadać. Po prostu wolno sunęło w jej kierunku, aż wreszcie zatrzymała się w miejscu, leniwie łopocąc płetwami. Sandra powiedziała coś do płaszczki. Pawłysz mógł przysiąc, że widział, jak otwierało usta! Potem uniosło się na pół metra w górę i opadła na grzbiet płaszczki. Zwierzę energicznie machnęło płetwami i popędziło w głębinę… Druga płaszczka pomknęła za nimi.

Pawłysz zorientował się nagle, że stoi w niewygodnej pozie z czołem przyciśniętym do szyby. Przeciągnął dłońmi po skroniach, bo wydawało mu się, że potargał sobie włosy. Włosy były w porządku. Zastanowił się i znalazł prawdopodobne wytłumaczenie oglądanej przed chwilą sceny. Po prostu załoga Stacji oswoiła morskie zwierzęta. I Sandra… To chyba była jej praca. Pawłysz pomyślał, że podziela niepokój Jerychońskiego, który pewnie gdzieś z sąsiedniej hali patrzy na to, jak Sandra ujeżdża płaszczkę. Patrzy bezradnie, bo gdyby się coś stało…

Pawłysz zerknął na zegarek. Minęło prawie pół godziny od rozstania z Dimowem. Dimow nie lubi niepunktualnych. I chociaż Pawłysz nie miał podstaw, aby bać się Dimowa, to jednak wolał, skoro już znalazł się między wronami, krakać jak i one. Raz już spróbował się odezwać głosem i naraził się Wanowi. Postanowił odszukać Dimowa tym bardziej, że miał już do niego co najmniej dwa pytania. Pierwsze dotyczyło Mariny Kim, a drugie Sandry. Sandra mówiła pod wodą. A to mogło znaczyć, że oddycha pod wodą. Ciekawe czy ma wszczepione skrzela, czy też jakieś urządzenia w ustach wydające drgania odbierane przez płaszczki i brzmiące dla nich jak rozkaz? No cóż, z tymi pytaniami można już zaczynać rozmowę.

Загрузка...