Nad Pawłyszem zawisło jakieś fatum i nic się na to nie dało poradzić. Biedny Pawłysz siedział w bufecie i liczył: na „Cecerę” spóźnił się, więc musiał polecieć „Kompasem” i w rezultacie trafił do smoków, łącznie stracił w ten sposób ponad trzy miesiące urlopu i ani na krok nie zbliżył się do Korony. „Kompas” uległ awarii — znów prawie dwa miesiące straty. Jeśli dodać do tego dodatkowe przeloty, będziemy mieli niemal dokładnie pół roku. Cholery można dostać. Na domiar złego nasłuchał się dobrych rad i dobrowolnie zakotwiczył w takim miejscu, gdzie statki po prostu się nie pojawiają.
Wszystkiemu winien był Bakow, stary znajomy dowodzący teraz ratownikiem.
— Sława — powiedział Bakow. — Jednak będziemy musieli odholować „Kompasa”, bo nie ma sensu zaśmiecać obcych planet własnym sprzętem. Minie głupie tysiąc lat, ktoś tam znajdzie szczątki statku i zacznie budować fantastyczne teorie. Wiesz przecież, do czego to może doprowadzić…
Siedzieli na brzegu. Znów zachodziło słońce i znów iskierkę latarni nawigacyjnej można było dostrzec gołym okiem. Latarnia mrugnęła raz i drugi, przypominając o dniach tak zda się odległych, jakby upłynęło od nich co najmniej dwa lata. Podszedł Bauer. Był rozczochrany i wściekły.
— Słuchaj — zwrócił się do Bakowa, którego poznał jeszcze na pokładzie „Segeży”. Jeśli zamierzacie wyciągnąć stąd „Kompasa”, to już dawno powinniście zatroszczyć się o plastyk i aparaturę. Przecież nie możemy tu siedzieć do końca świata!
— Właśnie to Sławie mówiłem. Za jakieś dziesięć godzin ruszamy na naszą bazę. Nie ma sensu, żebyś tam leciał, bo nie wiadomo kto i kiedy wystartuje stamtąd na Ziemię. Nam na bazie zejdzie co najmniej miesiąc.
W związku z tym proponuję ci następujące rozwiązanie wyrzucimy się na planetoidzie koordynacyjnej „Askor” W ich układzie pracuje przynajmniej pół tuzina wypraw badawczych, więc statki snują się tam bez przerwy, zupełnie jak na kosmodromie pierwszej klasy Nie zdążysz się obejrzeć, kiedy zabiorą cię do domu albo do Koronów — do wyboru. Jeśli do nich trafisz, przekaż im z łaski swojej moje serdeczne pozdrowienia.
— Nie da rady — powiedział Pawłysz. — Koronów muszę odłożyć do lepszych czasów, bo ledwie mi starczy urlopu na powrót do domu.
— No, tośmy się dogadali — powiedział Bakow.
…Pawłysz siedział na planetoidzie już trzeci dzień. Zdążył tam poznać wszystkich i wszyscy jego znali. Chodził w gości, wypił morze herbaty, wygłosił pogadankę o reanimacji i zagrał symultanę szachową. Przepracował nawet pół dnia w szklarni i przez pół dnia dyżurował zamiast bufetowej Klary, która w tym czasie zajmowała się swoją właściwą pracą, a mianowicie badaniami z zakresu fizyki próżni. Trzy dni okazały się nieskończenie długie i nieskończenie nudne. Może dlatego, że Pawłysz w ciągu ubiegłego półrocza wyczerpał cały swój zasób ciekawości świata i teraz był skłonny największe nawet cudo potraktować jako zjawisko całkowicie banalne.
Bakow pomylił się, bo na planetoidzie był tylko raz i to akurat wtedy, kiedy cumowały tam trzy statki. Najczęściej nie było tam ani jednego. Na przykład żaden nie pojawił się przez ostatnie trzy dni.
Pawłysz siedział w bufecie, czytał nieśmiertelne dzieło Machiavellego „Historia Florencji” i florentyńskie intrygi też go śmiertelnie nudziły Geolog Ninoczka stała za ladą baru i wymyślała Krokotowowi, który miał dyżur poprzedniego dnia i zapomniał wymyć szklanki.
Planetoid drgnął. Mignęły lampy pod sufitem.
— Kto przyleciał? — zapytał Pawłysz z nadzieją człowieka siedzącego na zapadłej stacyjce w samym środku wojny domowej, kiedy pociągi już nie chodzą, ale jeszcze można się spodziewać, że w każdej chwili jakiś jednak przyjedzie.
— Miejscowy — powiedział ponury mechanik Achmed, wpatrując się w widelec zawieszony nad talerzem pełnym konserwowanych parówek. — Towarowiec czwartej klasy. Ninoczka odłożyła tablice pokreślone czerwonym pisakiem i nalała Pawłyszowi filiżankę kawy. Patrzyła na niego ze współczuciem i łagodnym rozczuleniem. Pawłysz bardzo jej się podobał i przedwczoraj przez trzy godziny opowiadała mu, dlaczego uważa swoje dwudziestoczteroletnie życie za skończone, a każdy akapit swojej spowiedzi kończyła słowami: „Rozumie mnie pan? Tutaj nikt mnie nie rozumie”. Pawłysz umiał słuchać, miał dobre oczy, a poza tym najdalej za kilka dni stąd odleci.
— Kursują tu przebudowane rudowce — powiedział Achmed. — Ten jest albo z Piątej Planety, albo z Projektu nr 18. Znudziły mi się te twoje parówki. Nino. Patrzeć na nie nie mogę.
— Takie same one moje, jak i twoje. Kiedy wypadnie twój dyżur, wtedy zapewne spróbujesz wymyślić coś innego.
— Czy można zapytać — mechanik zwrócił się do Pawłysza — gdzie się pan ostatecznie wybiera? Bo jeśli na Ziemię, to bym panu dał malutką paczuszkę. Dla matki. Proszę się nie obawiać, nie jest ciężka.
— Wezmę z przyjemnością — powiedział bez entuzjazmu Pawłysz, w którego bagażu leżało już co najmniej piętnaście „malutkich paczuszek”
— Sława — powiedziała Ninoczka — jest pan tajemniczym wędrowcem, którego gwiezdny wiatr gna od planety do planety. Czytałam gdzieś o takim niewolniku przeznaczenia.
— Ma pani rację. Z pewnością jestem jeńcem i wędrowcem.
— I przeznaczenie zdecyduje za pana. Przeznaczenie stanęło w drzwiach bufetu. Tym razem przybrało postać niziutkiego, krępego mężczyzny o przenikliwych czerwonych oczach. Mężczyzna nazywał się Spiro i po raz ostatni Pawłysz widział go podczas Święta Karnawału w Lunaporcie Spiro wyglądał jak prawdziwy wilk kosmiczny w swym starannie dopasowanym kombinezonie ze sprzączkami od pasów mocujących zbiorniki powietrza na ramionach i mnóstwem zamków błyskawicznych na wypchanych kieszeniach. Spiro uniósł się na palcach Jego kamasze były wyposażone w podkówki magnetyczne, które przy sparzały mu co najmniej dwa centymetry wzrostu i podwajały pewność siebie.
— No tak — powiedział Spiro głosem wilka kosmicznego, który dopiero co pokonał barierę świetlną i wrócił z sąsiedniej galaktyki. — Czym tutaj częstują? Czym odległy posterunek na rubieżach uraduje spragnionego myśliwca?
— Pan jest z ciężarówki? — zapytała Ninoczka.
— Tak, nasza stara łajba dowlokła się ostatkiem sił do waszych penatów.
— Cześć, Spiro — powiedział mechanik Achmed. — przywiozłeś midie?
— Nieurodzaj — odparł Spiro — Te ślimaki okropnie na coś chorują.
— Pewnie przehandlowałeś je fizykom — powiedział Achmed.
— To potwarz! — oburzył się nieszczerze Spiro. — Kiedy bym miał to zrobić?
Bufetowa postawiła na ladzie szklankę lemoniady. Spiro rozkołysanym krokiem podszedł do baru i wyciągnął rękę.
— Nie macie czegoś mocniejszego? — zapytał, doskonale wiedząc, że nie mają.
— Dopiero co byli tu kosmiczni piraci z Czarnej Gwiazdy — wtrącił się do rozmowy Pawłysz — Wyżłopali trzy beczki rumu i wysadzili w powietrze bimbrownię Przechodzimy na czystą wodę.
— Co? — spłoszył się Spiro. — Piraci? Znieruchomiał na moment ze szklanka lemoniady w lęku, ale zaraz poznał Pawłysza.
— Słuchaj — powiedział — Ja cię znam. Razem likwidowaliśmy skutki wybuchu na Księżycu. Ty się nazywasz Sawieliew.
Pawłysz nie zdążył zaoponować bodaj słowem, kiedy już Spiro odwrócił się do Ninoczki i powiedział konfidencjonalnym tonem:
— Jakieś pół roku temu eksplodowała wielka kopalnia na Księżycu. Nie słyszała pani?
— Skąd! — odezwał się Achmed. W tej zabitej deskami dziurze?… — Dziwne — powiedziała bufetowa. — Niedawno był tu statek z Ziemi. Załoga opowiadała, że kopalnia jest na ukończeniu.
— Zgadza się! — ucieszył się Spiro. A więc pani wie. Był kolosalny wybuch. Odłamki leciały na wszystkie strony! Na ratunek szli tylko ochotnicy. Proszę sobie tylko wyobrazić: próżnia, butle tlenowe pękają jak banki mydlane, lawa tryska strumieniami, a dokoła tylko lód i skały Czy to nie ciebie przypadkiem. Sawieliew, niosłem na grzbiecie do windy?
Spiro poruszył ramionami, przypominając sobie, jak to niósł Pawłysza.
— Po pierwsze nie pan — powiedział Pawłysz bez irytacji. Spiro był znajomym, Spiro uosabiał idiotyczny los Pawłysza. Spiro pławił się we własnym bohaterstwie i szczodrze dzielił się nim z otoczeniem Gotów był nawet część własnej sławy odstąpić Pawłyszowi. — Po wtóre, nie mnie W ogóle nie byłem wtedy w kopalni Zostałem na górze.
— Zgadza się, nie poszedłeś — przypomniał sobie Spiro. Nie poszedłeś, bo nie dla wszystkich starczyło skafandrów. To nie ciebie wynosiłem.
— Sam pan też nie zjeżdżał. Był pan na górze.
— Jasne! Byłem na górze potem, kiedy przyjechałeś. A przedtem siedziałem na dole.
Na Spira nie było metody. Jego pamięć wyróżniała się niesłychana selektywnością i zachowywała jedynie te okoliczności i wydarzenia, które ją mile łechtały Cała reszta bez śladu się z niej ulatniała Pozwalało to Spirowi zawsze żyć w zgodzie z samym sobą, żyć w sympatycznym świecie własnych sukcesów i bohaterskich dokonań. Spiro nie kłamał, tylko po prostu nie wszystko pamiętał.
— Wypij ze mną — zaproponował Pawłyszowi. — Panienka jeszcze nam naleje.
— Przyjeżdżam ci ja kiedyś na zapomnianej przez Boga i ludzi stacyjkę — przedrzeźniał go Achmed — i wyobraźcie sobie, spotykam starego przyjaciela, z którym matowaliśmy kopalnię na Księżycu. No i strzeliliśmy sobie po jednym…
— O mnie pan mówi? — zdziwił się Spiro. — A co w tym dziwnego? Przecież ja Sawieliewa nie widziałem od pół roku. Tyle wody upłynęło… Co porabiasz, gdzie jesteś? Dlaczego odszedłeś z Księżyca?
Nie czekał na odpowiedź Pawłysza, bo jej zwyczajnie nie potrzebował i dlatego bez pauzy ciągnął dalej — A u mnie mnóstwo zmian. Na Księżycu byłem tylko przejściowo. Potem poszedłem do Geworkiana. On mi to właśnie powiedział: Spiro, jesteś potrzebny na rubieży, na pierwszej linii. Ruszyłem zatem na pierwszą linię, gdzie najniebezpieczniej.
Spiro potoczył po obecnych tak płomiennym wzrokiem, że słowa najdelikatniejszego bodaj protestu uwięzły im w gardłach.
— I wszystko na moich barkach — ciągnął kosmiczny wilk. — Za wszystko odpowiadam. Może masz trochę czasu, co? Tak z tydzień. Potrzebuję człowieka na pierwsza linię. Niejednegośmy dawniej wspólnie dokonali, więc może i teraz pójdziesz do mnie?
Pawłysz pomyślał, że przeznaczenie mogłoby przybrać mniej malownicza postać. W tym momencie głośnik zaszeleścił i odezwał się głosem dyspozytora:
— Pawłysz, doktorze Pawłysz, proszę do mnie przyjść. Mam tu dla pana pewną propozycję.
Przepraszam — powiedział Pawłysz do Spirona.
— Doktor? — zdziwił się Spiro. — Jasne, że doktor, przecież wynosił rannych.
Pawłysz szedł do wyjścia, a za nim biegły słowa Spirona:
— Będę tu na ciebie czekał, krokiem się stąd nie ruszę. Jesteś mi potrzebny jak manna niebieska. Słyszysz, Sawieliew?
— To nie jest Sawieliew, tylko Pawłysz — poprawiła go Ninoczka.
— A u nas nazywali go Sawieliew — powiedział Spiro. — Pawłysz to nazwisko tylko dla krewnych.
Pawłysz wspiął się po wąskim trapie do dyspozytorni.
— Siadaj — powiedział dyspozytor. — Podchodzi jeszcze jeden statek.
— Skąd? dokąd?
— Obawiam się, że nic ci po nim. Idzie z Ziemi-14, to zresztą cię niezbyt interesuje… Ważne jest co innego: statek wyładuje wyposażenie dla stacji na Projekcie-18, a potem przeskoczy na Sentiper. Dwudziesty trzeci sektor, tam nieprędko doczekasz się na okazji do domu. Na Koronę też stamtąd nie latają. Zresztą może coś się trafić, ale ja bym na twoim miejscu nie ryzykował…
— Ale przecież Sentiper to duży port? Nigdy tam nie byłem, ale słyszałem, że port jest duży.
— Duży, ale nie dla nas. Byłem tam dwa razy i wolałbym nie być po raz trzeci. Tamtejsi mieszkańcy nie są humanoidami. Kule o średnicy poniżej metra. Wszystko, łącznie i toaletami, jakoś przerobili, żeby hurnanoidzi nie wyzdychali już pierwszego dnia, więc da się jakoś wytrzymać… Aha, byłbym zapomniał, ciążenie wynosi półtora „g”. Ale jeśli poczekasz tam ze dwa tygodnie…
Dyspozytor aż się przeraził na myśl, że Pawłysza może spotkać taka koszmarna przygoda, zmrużył oczy i wykrzywił swoją malutką tamilsko twarzyczkę w tragicznym grymasie.
— Cóż mi zatem chcesz zaproponować? — zapytał Pawłysz.
— Po pierwsze naszą gościnę.
— Bardzo to z waszej strony mile.
— Po drugie świeże owoce i warzywa przez okrągły rok. Z naszej własnej szklarni.
— I wreszcie konkretny termin odlotu na Ziemię, mam nadzieję!
Dyspozytor otworzył grube tomisko dziennika dyżurów. Dyspozytor był konserwatystą, a poza tym, jak wielu ludzi małych i drobnych, miał słabość do solidnych przedmiotów.
— Jeśli wszystko potoczy się normalnie — oświadczył, kiedy jego palec dotarł w końcu do odpowiedniej rubryki — za sześć dni przycumuje tu liniowiec „Moskwa”.
— I poleci wprost na Ziemię?
— O ile się nie mylę, tak.
— Warto się nad tym zastanowić.
— Z powodzeniem możesz tu spędzić ten tydzień. Zrobisz nam przyjemność. Możesz skoczyć na Projekt-18. Akurat przyleciał stamtąd transportowiec. Oni tam będą przyjmować urządzenia z Ziemi. Jest na co popatrzeć… Zwłaszcza ty, jako biolog, znajdziesz tam wiele rzeczy godnych obejrzenia.
— Polecę na Projekt-18, a tymczasem „Moskwa” odleci beze mnie.
— „Moskwa” nie zjawi się tu przed upływem pięciu dni. Dzisiaj mieliśmy z nią łączność. Jeszcze nie wystartowała z Stentipera.
— A więc radzisz mi zostać…
— Wręcz namawiam.
— Pozwolisz mi się trochę zastanowić?
— Proszę cię bardzo, ale pamiętaj, że „Astrolabium” odlatuje stąd za jakieś dwie godziny.
Pawłysz wrócił do bufetu, ośrodka życia towarzyskiego planetoidy. Nie miał wątpliwości, że dyspozytor udzielił mu życzliwej rady i że sam jego pomysł był rozsądny. Ale posłuchać go, oznaczało spędzić kolejny tydzień w całkowitej bezczynności, co było perspektywą zupełnie przerażającą. Koncepcja urlopu składającego się z długich okresów całkowitego spokoju, tylko od czasu do czasu przerywanych dla okrasy krótkimi dniami czy najwyżej tygodniami większej aktywności, zupełnie go nie urządzała. Zamierzał zdrowo sobie popracować na Koronie, a tymczasem przekształcił się w banalnego wczasowicza, zmuszonego do wymyślania sobie jakichkolwiek rozrywek.
Lecieć na Sentiper, gdzie wszystko przystosowane jest do potrzeb istot o innych kształtach i wymiarach, też nie miało większego sensu. A jednak Pawłysz, który już zaczynał czuć się w bufecie jak stały składnik jego wyposażenia, coś w rodzaju stołu lub ekspresu do kawy, z każdą chwilą coraz bardziej skłaniał się ku myśli, żeby odlecieć przypadkowym statkiem na ten okropny Sentiper. Niech się dzieje co chce. W każdym razie lepszy jest jakikolwiek ruch niż ten zapyziały bufet… Pawłysz zapomniał, że nie dalej jak pół godziny temu uznał Spirona za swoje przeznaczenie. Ale przeznaczenie o nim nie zapomniało.
Spiro stanął w drzwiach bufetu, Płonął gniewem, jego czerwone ślepka miotały błyskawice i zda się, przepalały plastykowy blat baru,
— To jest śmierć! — powiedział z głębokim przekonaniem w głosie. — Śmierć i zguba. Ja osobiście umywam ręce!
Pokazał, jak umywa ręce i Ninoczka odłożyła książkę, patrząc na niego z wielkim zainteresowaniem.
— Jeśli on tu wpadnie — powiedział Spiro — to powiedzcie mu, że i tak go znajdę, a wówczas żywy z tego nie wyjdzie.
Odwrócił się na pięcie i zniknął, nie wyjaśniając komu należy przekazać jego groźne ostrzeżenia.
— Nie przejmuj się, Pawłysz — powiedziała bufetowa. — On zawsze tak.
— Co on robi na Projekcie-18?
— Oni są tam przekonani, że nikt lepiej od niego nie potrafi zdobyć dla ich stacji niezbędnego zaopatrzenia. Przynajmniej raz w tygodniu pojawia się tutaj, konfiskuje nam cały zbiór ogórków, zabiera ze wszystkich statków pocztę i urządzenia, swoje i cudze. Krótko mówiąc jest głównym sprawcą zamieszania w naszym układzie.
— Na Projekcie trwa jakaś duża budowa? — zapytał Pawłysz.
— Nie, ale przez naszą planetoidę zaopatruje się cały układ, osiem planet, a przecież na sześciu pracują grupy badawcze, poza tym tankują u nas statki miejscowych linii, a czasami wychodzą z podprzestrzeni liniowce dalekiego zasięgu. Tak się przyjęło. Czasami spotyka się u nas do pięciu statków na raz. Wtedy tak się człowiek w bufecie narobi, że potem przez trzy dni musi przychodzić do siebie.
— To już koniec! — wykrzyknął Spiro, który znów pojawił się w bufecie niczym diablik wyskakujący z pudełka. Stał we framudze drzwi jak w owalnej ramie i trzymał pod pachą niewielki tobołek. — I nikt nie ma pojęcia, co będzie dalej! Gdyby tak Geworkian się o tym dowiedział!
— Znalazł je pan? — zapytała uprzejmie bufetowa, podając Spironowi kolejną szklanicę lemoniady.
Spiro wypił ją jednym haustem, odrzucając głowę do tylu, jakby wlewał w siebie wyjątkowo wstrętne lekarstwo.
— Nie! — odparł, odstawiając szklankę na bar. — Praca stacji została totalnie uniemożliwiona, nad ludzkimi istnieniami zawisła śmiertelna groźba. A oni po prostu zapomnieli zabrać z Ziemi-14 dwa kontenery. Nie jeden, tylko dwa! W dokumentach te kontenery są, w ładowni ich nie ma. Możecie to sobie wyobrazić?
— Jakiś ważny ładunek? — zapytał Pawłysz.
— Ważny? — głos Spirona wibrował. Pawłysz przestraszył się, że wilk kosmiczny zaraz sarkastycznie się roześmieje.
Ale Spiro się nie roześmiał, tylko zagapił się na Pawłysza. Pawłysz poczuł się jak malusieńka myszka, która nieopatrznie weszła w drogę ogromnemu i okropnie głodnemu kocurowi.
— Sawieliew? — zapytał surowym tonem. — Lecisz na Senpiterę?
— Ja?…
Spiro wcale go nie słuchał.
— Uratujesz nas. Jasna rzecz, że nas uratujesz. Na Senpiterze w drugim magazynie leżą zapasowe kontenery. Nie wiedziałem, że mogą się przydać, ale nikomu ich nie oddałem. Miałem przeczucie, że właśnie one nas uratują! Skoczysz tam i stracisz tylko dzień na to, żeby wydusić je z Helenki, przedstawicielki Floty. Helenka będzie się z początku opierała, powie ci…
— Spiro, daj człowiekowi spokój! — powiedziała Nina. — Doktor niczego z Helenki nie wydusi, bo przecież te kontenery nie są twoje.
— Są moje, bo bez nich wszystko przepadło!
— No to leć sobie po nie.
— A kto odwiezie ładunek na Projekt? Ty?
— Nie, wszyscy mamy dość własnej pracy.
— Przecież mówię! No więc słuchaj, Sawieliew…
— Po pierwsze nie jestem żaden Sawieliew, tylko Pawłysz — powiedział Sława — a po wtóre nie mam najmniejszego zamiaru lecieć na Senpiterę. Czekam na statek idący w stronę Ziemi.
— Co? Wybierasz się na Ziemię?
Spiro zaczął szybko kalkulować, jaką też korzyść może przynieść mu Pawłysz, jeśli leci na Ziemię. Myśli tak intensywnie kłębiły się w jego mózgu, że aż od tego zaczął miarowo wachlować uszami, a włosy stanęły mu dęba. Pawłysz mimo woli zaczął podziwiać energię tego człowieka.
— Na Ziemię… — powtórzył Spiro — Jasne. Polecisz „Moskwą”, która będzie tu w piątek Wylecimy na jej spotkanie, jak obiecaliśmy. To znaczy, że do piątku nie masz nic do roboty. Nie zaprzeczaj i nie kłam!
Pawłysz nie zaprzeczał, bo nie mógł tego zrobić. Przecież dopiero co, przy świadkach, odmówił wyprawy na Senpiterę.
Do bufetu zajrzał młodzieniec w roboczym skafandrze kosmicznym i wyjściowej czapce mundurowej Floty.
— Pan tutaj. Spiro? — zapytał. — A ja szukam pana po całej bazie. No i jak będzie?
— Chwileczkę.
Spiro podszedł do lady, przy której siedział Pawłysz i rzucił mu przed nos ciężki tobół.
— To dla ciebie — powiedział i szybko, nie oglądając się, wybiegł za kosmonautą.
Tobół rozsupłał się i na polerowaną powierzchnię blatu wypełzły jak żywe niezliczone koperty, paczki i paczuszki. Cały ten kram usiłował spaść na podłogę, więc Pawłysz wspomagany przez bufetową zaczął łowić niesforne przesyłki i wpychać je na powrót do torby.
— On tak zawsze obchodzi się z torbą — powiedziała Ninoczka tonem pełnym potępienia — Narobi hałasu, rzuci jak popadnie i ucieknie A ludzie tak czekają na listy!
Pawłysz z rezygnacją upchał w torbie przesyłki. Nie był zły na Spirona ani też przytłoczony jego elokwencją, tylko po prostu ciekaw, czym się to wszystko skończy.
— Tu jest jeszcze jeden list — powiedziała Ninoczka, podając Pawłyszowi kopertę z wideokartą, czy też płaską kasetą Na kopercie widniał adres: „Marina Kim Projekt-18 Laboratorium Centralne”. Pawłysz starannie schował przesyłkę.
Do pokoju znów wpadł Spiro.
— No więc tak — powiedział od progu. — Ja teraz lecę na Senpiterę. Bez kontenerów nie mam co wracać.
Nie znasz doktora Dimowa. I lepiej, żebyś go nie poznał! Mam dwadzieścia minut czasu. Zaraz ci dam konosament i pokażę, gdzie zaparkowałem ciężarówkę. Potem pobierzesz warzywa od ogrodnika. Nie będę cię z nim zapoznawał. Helga to zrobi. Załadujesz wszystko i odwieziesz na Projekt-18. Nie bój się, ciężarówka jest automatyczna i sama zawiezie cię na miejsce, ale towaru musisz strzec jak oka w głowie!.. Wiem wszystko! Dyspozytor powiedział mi, że i tak czekasz na „Moskwę”, a jej nie przegapisz. Wrócę za pięć dni albo i wcześniej, może nawet właśnie „Moskwą!”. Nie zapomnimy o tobie! Słowa Spirona to mur-beton i tytan. Resztę przekażesz Dimowowi ustnie. Zobaczysz, że będzie miał kupę frajdy! I nie zapomnij przed odlotem porozmawiać z dyspozytorem. On też ma coś do przekazania na Projekt. Jasnej Tylko się nie opieraj! I tak już wszystko zostało bez ciebie zdecydowane, a poza tym nie możesz przecież sprawić zawodu starym przyjaciołom… Czyżbyś zapomniał, jak razem wyciągaliśmy poparzonych z księżycowej kopalni? Nie, nie zapomniałeś, więc się nie sprzeciwiaj i nie mów nic, bo kosmonauci nie porzucają przyjaciół w biedzie, a ty jesteś tu jedynym wolnym człowiekiem z wykształceniem kosmicznym. Kto prócz ciebie może dociągnąć ciężarówkę do planety? Nikt. Nie opieraj się…
Spiro błagał, groził, pochlebiał, zalewał Pawłysza potokami słów i wykrzykników. Nie liczył wprawdzie na zgodę Sławy, ale też nie widział innego wyjścia.
— Chwileczkę! — powiedział Pawłysz i musiał to powtórzyć, bo Spiro usłyszał w jego glosie zdecydowanie i już przygotowywał się do wystrzelenia kolejnej salwy argumentów. — Chwileczkę! Uspokój się wreszcie i słuchaj — ryknął pełnym głosem i rąbnął pięścią w bar. — Zgadzam się lecieć na Projekt! Bez żadnego namawiania polecę na Projekt! Czy nie przyszło ci do głowy, że od dawna marzę tylko o tym, żeby polecieć ciężarówką na Projekt-18?
Spiro zamarł, a jego czerwone ślepka zwilgotniały. Zabulgotał dziwnie i wykrztusił:
— Dziękuję ci, chłopcze…
Ale zaraz wziął się w garść i dorzucił:
— Wobec tego zabieraj się ze mną. Szybko. Nie mamy chwili do stracenia.
— Dobrze pan robi! — wykrzyknęła z aprobatą Ninoczko — Sama bym z chęcią poleciała, ale ciągle nie ma czasu. Może jednak na dniach się wybiorę. Wówczas się tam zobaczymy.