Kuter odbił od ściany podwodnej groty i światła przystani zamigotały w wypukłych iluminatorach. Zaraz potem kuter poszedł ostro w dół i za iluminatorami zrobiło się ciemno. Wan siedział przy sterze i odblask lampek kontrolnych nadawał złowieszczy wygląd jego i tak już diabolicznej twarzy. Kuter przemknął pod skałą nawisającą nad wejściem do groty, zaczął stopniowo się wynurzać i woda przybrała najpierw niebieską, a potem zielonkawą barwę.
Kuter wyskoczył na powierzchnię i nabrał szybkości. Fale załomotały o dno, jakby jakiś niezmordowany kowal bił w nie wielkim młotem.
Młody, silny i dobrze odkarmiony zoolog Pfluge liczył pojemniki i puszki w swojej torbie polowej.
— Nawet pan sobie nie wyobraża — powiedział do Pawłysza — ile tam jest żyjątek Gdyby Dimow pozwolił, osiedliłbym się na stałe pod Krzywą Górą.
— I żywiłbym się ślimakami — dodał Jerychoński.
— Na tej wyspie jest niebezpiecznie — powiedział Wan. — Nie można tam mieszkać. To jest teren sejsmiczny. Raj dla geologów, którzy mogą obserwować, jak rodzi się kontynent.
— Dla mnie to też jest raj — powiedział Pfluge. — Znaleźliśmy się tu akurat w momencie, kiedy tworzą się duże obszary lądu, a świat zwierzęcy dopiero zaczyna je zasiedlać.
Na prawo od kursu, jakieś dziesięć kilometrów za horyzontem, pojawił się szary słup dymu.
— Wulkan podwodny — wyjaśnił Wan. — Tam również będzie wyspa.
— Dlaczego waszą Stację zlokalizowano właśnie na tej planecie? — zapytał Pawłysz.
— Ta planeta nie jest gorsza od wielu innych — powiedział Jerychoński. — Warunki tu nie są wprawdzie, ekstremalne, ale wystarczająco trudne, w sam raz na poligon. Atmosfera rozrzedzona, temperatura opada nocą do minus stu dwudziestu stopni, większa część powierzchni pokryto praoceanem. Wszystko jest jeszcze młode, nieustabilizowane. Dzięki temu możemy wypróbowywać nowe metody, poszukiwać uniwersalnych form. Możemy też trenować bioformantów, którym przyjdzie pracować w prawdziwie trudnych warunkach. Słowem jesteśmy z tej naszej kałuży bardzo zadowoleni…
Wyspa pokazała się po jakichś trzech godzinach jazdy. Od Stacji było do niej około pięciuset kilometrów. Wyspa wyglądała jak przekrzywiona głowa, która, zda się, długo i z wielkim wysiłkiem przebijała się przez wodę i wydobyła na — powierzchnię dopiero wówczas, gdy „podparła się jednym ramieniem. Drugie pozostało pod falami i dlatego głowa góry była przechylona na bok, a za krawędzią szczytu otwierała się półkilometrowa przepaść. Natomiast przeciwległy brzeg wyspy był łagodny i otoczony szeroką plażą, usianą kamieniami i złomami skalnymi. Wan rozpędził kuter, uniósł go w powietrze i przerzucił nad szeroką wstęgą przyboju, pieniącego się wokół wystających nad powierzchnią raf. Po chwili zwodował na płyciźnie.
W miejscu, gdzie plaża przechodziła w łagodne zbocze góry stała niewielka szara kopuła.
— To nasza chatynka — powiedział Jerychoński Wan wyłączył silnik i doprowadził kuter do brzegu.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział.
Naciągnęli kombinezony i założyli maski. Wiał silny wiatr niosący tumany drobnego, ostrego śniegu. Woda przy brzegu była pokryta cienka skorupą lodu.
— Rano lód będzie miał grubość ręki Dobrze jeszcze, że woda jest tu bardzo słona — powiedział Wan. — Teraz tylko kolacja i spać — powiedział Pfluge, który pierwszy zeskoczył na brzeg z nawisającego nad piaskiem dziobu kutra. Potem wyciągnął ręce i Wan, pochyliwszy się, podał mu torbę z pojemnikami. Wiatr był bardzo zimny i wszyscy, poza Pawłyszem, opuścili na twarze przezroczyste przyłbice.
— Odmrozi sobie pan twarz! — ostrzegł Jerychoński Jego głos brzmiał w hełmofonie głucho, jakby dobiegał z bardzo daleka.
Wan otworzył drzwi schronu. Kopułę od wewnątrz podtrzymywały masywne metalowe wsporniki.
Widzę, że domek jest wcale solidny! — zauważył Pawłysz.
— W najgorszym razie wstrząs tektoniczny zerwie go i fundamentów i wyrzuci w morze — powiedział Jerychoński — A stamtąd go po prostu wyłowimy.
Włączył ogrzewanie i puścił powietrze. W domku od razu zrobiło się cieplej.
Kopuła była przedzielona przepierzeniem na dwie części. W pierwszej, przytykającej do śluzy, znajdowały się stanowiska robocze, maszyny i aparatura kontrolna. W drugiej był magazyn i sypialnia.
— Zaraz przygotujemy kolacyjkę — powiedział Pfluge, zacierając ręce. — Moje ulubione konserwy! — On nie żartuje — powiedział Wan — Naprawdę gotów jest żywić się samymi konserwami. No cóż, bywają rozmaite zboczenia…
— A jutro wyruszymy na poszukiwanie skarbów — dokończył pogodnie zoolog.
— Kto jadł moją łyżką, kto spał w moim łóżku? — zapytał surowym tonem Jerychoński, podchodząc do ustawionego w kącie stołu. — Kto nas odwiedził?
— Przecież wiesz — odparł Wan.
— Ale przecież prosiłem, żeby nikt nie dotykał mojej maszynki. Sam ją regulowałem i tylko ja wiem, jak się nią posługiwać.
Jerychoński oskarżycielskim gestem wskazywał przenośny diagnostat, z którego wystawała zadrukowana taśma Pod stołem poniewierał się jeszcze cały kłąb poplątanej taśmy.
— Uszy poobrywam temu hipochondrykowi! — wykrzyknął.
— Czy mogę przespacerować się po okolicy? zapytał Pawłysz. — Obiecuję nie oddalać się od domu, nie kąpać się w morzu i nie walczyć ze smokami Popatrzę tylko na zachód słońca i wrócę.
— Niech pan idzie — zezwolił Wan. — Tylko, rzeczywiście, proszę nie zajmować się amatorskimi badaniami, bo to niebezpieczne, chociaż smoków tu nie ma.
— Smoków nie ma — zgodził się z nim Pfluge — ale w gruncie rzeczy jeszcze nie wiemy, co tu naprawdę jest. Nie jest wykluczone, że jakieś nieznane nam zwierzęta mogą się napatoczyć. Wobec tego byłoby dobrze, gdyby pan istotnie zbytnio się nie oddalał.
— Ale pistoletu panu nie dam — powiedział Wan.
W razie czego będzie pan musiał liczyć wyłącznie na własne nogi.
— Tak nastraszyliście człowieka — powiedział Jerychoński — że chyba będę musiał go eskortować.
Pawłysz widział, że Jerychoński powiedział to jedynie z wrodzonej uprzejmości, bo zupełnie nie miał ochoty na spacer. O wiele bardziej zajmowały go upstrzone cyframi taśmy diagnostatu.
— Do widzenia — powiedział. — Będę starał się spacerować tak, żebyście mogli mnie obserwować przez to okienko.
Wskazał iluminator, w którym widoczny był brzeg.
— Słusznie — powiedział Wan.
Pawłysz założył maskę i wszedł do śluzy.
Słońce wisiało nad zboczem góry zakrywającej pół nieba. Śnieg padał tak gęsto, że trzeba było opuścić przyłbicę Ostre kryształki lodu rozbijały się o nią z jednostajnym stukiem i Pawłyszowi wydawało się, że otacza go gęsty rój białych, nieprzyjemnie brzęczących much. Odwrócił się bokiem do wiatru i zszedł nad wodę. Osłonięta łańcuchem raf laguna była spokojna, fale wolno toczyły się ku brzegowi i równie leniwie odpełzały, pozostawiając na plaży strzępy wodorostów, drobne muszelki i kawałki porowatego pumeksu. Obejrzał się. Za kamienistą plażą sterczały czarne zębiska skał, piarżyste zbocze też wydawało się czarne, bo niskie słońce świeciło prosto w oczy, a bliżej szczytu z tej czerni tryskały strumyki pary i pracowity krater wypluwał rytmicznie pacyny jasnego, dymiącego błota. Błoto spływało w dół, tworząc na plaży dziwacznie pofalowaną kałużę. Jeśli na tej wyspie żyją jakieś zwierzęta, to z pewnością są solidnie opancerzone i przystosowane do bytowania w mocno zmineralizowanych gorących źródłach. Muszą schodzić na brzeg, by wyzbierać tam skąpe owoce tutejszego morza.
Pawłysz ruszył brzegiem morza. Wiatr bił go w plecy, popychał i popędzał. Kopuła szybko oddalała się i wkrótce stała się niemal niewidoczna wśród innych skał i kamieni Pawłysz szedł z taką samą szybkością, z jaką słońce staczało się, ze zbocza góry. Zamierzał dojść do mierzei i popatrzeć, jak będzie zapadać się za horyzont. Chmury zniknęły, jakby pospieszyły za słońcem tam, gdzie jest jasno i ciepło. Pawłysz wzmocnił ogrzewanie kombinezonu. Przybrzeżny lód już nie poddawał się słabym uderzeniom fal, nie pękał i nie spiętrzał się w długi zator wzdłuż krawędzi wody, lecz gładką jakby oleistą warstwą pokrył całą lagunę. Tylko gdzieniegdzie w tej matowej powłoce prześwitywały plamy żywej wody barwy wieczornego nieba. Zrobiło się nieprzyjemnie i Pawłysz postanowił wrócić.
Ze zbocza góry oderwał się kamień i podskakując przemknął o krok od niego, aby za chwilę wpaść do mono, wznosząc słup rozpylonej wody i startego na miazgę lodu. Pawłysz spojrzał w górę. Nie, to nie była lawina. Kamień spadł dlatego, że potrącił go schodzący wolno z góry tutejszy mieszkaniec. Szedł pewnie po to, aby pożywić się mrożonymi ślimakami wyrzuconymi na brzeg zatoki.
Tubylec był dość przerażający, ale na Pawłysza nie zwracał uwagi. Pawłysz widział go niezbyt wyraźnie, bo tubylec szedł po zacienionym zboczu, ale w każdym razie przypominał wysokiego na jakiś metr szczupłego żółwia. Na szczycie srebrzystego pancerza widniała półkolista kopułka, coś jakby głowa wbita po oczy w ramiona. Nóg nie było widać. Żółw z równym powodzeniem mógł ich mieć cztery lub sto.
Pawłysz nagle zrozumiał, iż żółw idzie nie wprost ku brzegowi, tylko do schroniska, odcinając mu drogę do domu. Zatrzymał się niezdecydowanie. Może to był czysty przypadek i żółw go nie widział, a może tylko udawał, że nie widzi. Tubylec dotarł do dwumetrowego uskoku i natychmiast spod pancerza wysunęły się długie błyszczące macki. Żółw lekko skoczył, zawisł na chwilę i miękko opadł na skalną półkę obok wulkanu błotnego. Wówczas Pawłysz spostrzegł, że zwierzę ma kilka par nóg, grubych i gibkich. Żółw nie był powolny i niezgrabny, tylko takiego udawał. Pawłysz ostrożnie, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, ruszył brzegiem w stronę schronu, mając nadzieję, że żółw nie zdąży odciąć mu drogi odwrotu. Tymczasem zwierzę, jakby odgadując zamiar człowieka, szybko potoczyło się w dół po zboczu, pomagając sobie kończynami i mackami. Wówczas Pawłysz, ogarnięty irracjonalnym strachem przed pierwotną siłą emanującą z potwora, rzucił się do ucieczki. Nogi rozjeżdżały się na żwirze, śnieg łomotał w przyłbicę i przez jego chrzęst Pawłysz zdawał się słyszeć coraz bliższe kroki myśliwego. Pawłysz już wiedział, co czuje ofiara, zdobycz. W ciągu ostatniego półrocza doznawał tego uczucia parokrotnie i nie chciał przegrać tego wyścigu o kilka dni drogi od domu.
Biegł nad samą wodą, potykając się o chrzęszczący pod nogami lód. Wydało mu się, że w iluminatorze dostrzegł czyjąś twarz. Jeśli to Wan, to zdąży otworzyć drzwi…
Właz był otwarty. Pawłysz zatrzasnął go za sobą i oparł się o ścianę, żeby złapać oddech. Teraz wystarczyło tylko nacisnąć guzik, wpuścić do śluzy powietrze, otworzyć właz wewnętrzny, opowiedzieć wszystko Wanowi i usłyszeć od niego „Przecież uprzedzałem”. Jednak zanim zdążył nacisnąć guzik sprężarki, poczuł jak właz za jego plecami wolno się otwiera…
Najrozsądniejsze w tym momencie było ponowne zamknięcie zewnętrznych drzwi. Wystarczyło przesunąć dźwignię. Ale Pawłysz stracił opanowanie, bo zobaczył w szczelinie włazu błyszczącą czarną mackę. Rzucił się więc do przodu, aby otworzyć drzwi wewnętrzne i znaleźć się w środku kopuły. Wiedział, że drzwi wewnętrzne się nie otworzą, zanim śluza nie napełni się powietrzem, ale liczył na to, że Wan zdecyduje się wyłączyć automatykę.
Drzwi ani drgnęły. W śluzie zrobiło się ciemniej, bo żółw wypełnił sobą niemal całe światło włazu. Pawłysz odwrócił się, przywarł plecami do ściany i uniósł ręce na wysokość piersi, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż macki żółwia są zbyt silne, aby mógł sobie z nimi poradzić. O jego życiu decydowały sekundy. Czy ludzie w środku zrozumieli, co się właściwie stało?
W śluzie rozbłysło światło. Pawłysz zobaczył, jak żółw naciska macką dźwignię drzwi zewnętrznych i zamyka je. Druga macka dotykała wyłącznika. To żółw zapalił światło.
— Pędzę za panem od samego gejzera — powiedział potwór. — Nie widział pan mnie, czy może się przestraszył?
Powietrze z szelestem napełniało śluzę. Głos żółwia wydobywał się spod kopułki na jego pancerzu.
— Nie mogę krzyczeć, bo mam za słabą gadałkę — powiedział żółw. — Pan jest tu nowy? Jakoś sobie nie mogę pana przypomnieć.
Wewnętrzne drzwi śluzy odsunęły się w bok. Pawłysz zachwiał się i żółw musiał podtrzymać go macką.
— Uciekałeś, aż się za tobą kurzyło — powiedział Wan z nieukrywanym zadowoleniem. Pędziłeś jak na skrzydłach. Nic dziwnego, miejscowe formy życia zawsze tak działają na mężnych kosmonautów.
— On wcale nie uciekał — odezwał się Pfluge znad kuchenki. — On po prostu wycofywał się na z góry zaplanowaną pozycję. — Niels, zjesz z nami kolację?
Bioformant odpowiedział głuchym, pozbawionym intonacji mechanicznym głosem:
— Pfluge, przestań się nade mną znęcać! Przecież doskonale wiesz, jak czasami tęsknię za tym, żeby nareszcie usiąść po ludzku do stołu. Dziwna rzecz: organizm tego nie potrzebuje, a mózg wszystko pamięta, nawet smak czereśni albo soku brzozowego. Piłeś kiedyś sok brzozowy?
— To w Norwegii jest sok brzozowy? — zdziwił się Jerychoński.
— W Norwegii jest wszystko — odparł bioformant. Wyciągnął w stronę Pawłysza długą mackę, dotknął nią jego ramienia i dodał: — Umówmy się, że podałem panu rękę. Nazywam się Niels Christiansen. Nie chciałem pana nastraszyć.
— Jeszcze teraz trzęsą mi się nogi — powiedział Pawłysz.
— Mnie też by się trzęsły. To moja wina, bo zapomniałem powiedzieć panu o Nielsie — odezwał się skruszonym tonem Jerychoński. — Ale kiedy widzi się ich na co dzień, człowiek tak się przyzwyczaja do niezwykłości bioformantów i w ogóle wszystkiego, co nas otacza… Tym bardziej że Niels mocno mnie zdenerwował. Słuchaj, dlaczego uruchamiałeś diagnostat? Niepokoisz się o własne zdrowie? No to czemu mnie nie wezwałeś? Przecież natychmiast bym przyleciał. Zresztą Dimow też ma do ciebie pretensję, że się od trzech dni nie odzywałeś.
— Byłem w kraterze — odpowiedział Niels — Wyszedłem z niego dopiero godzinę temu. A z diagnostatu skorzystałem dlatego, że musiałem wypróbować się w wyższych temperaturach. Potem wszystko ci opowiem, a tymczasem wy powiedzcie mi, co nowego Listy z Ziemi były?
— Ja mam list — odparł Pfluge. Dam ci go, jak tylko przygotuję posiłek. Dobrze?
— Zgoda A ja tymczasem połączę się z bazą — powiedział bioformant i potoczył się w stronę stojącej w kącie radiostacji. — Muszę porozmawiać z Dimowem i sejsmologami. Który z nich jest w domu?
— Wszyscy — odpowiedział Wan — A co, będzie trzęsienie ziemi?
— Niemal katastrofalne. Obawiam się, że cała ta wyspa może wylecieć w powietrze. Nie, jeszcze nie dziś, bo naprężenia nie są jeszcze krytyczne. Muszę jednak skonsultować się z sejsmologami. Jedzcie, nie zwracajcie na mnie uwagi.
Niels włączył nadajnik. Wywołał Dimowa, a potem sejsmologów. Sypał wzorami i liczbami, jakby odczytywał je z kartki, a Pawłysz pomyślał ze zdziwieniem, jak szybko mija strach. Teraz zauważył mimochodem w duchu „Niels włączył nadajnik”, a jeszcze piętnaście minut temu uciekał przed tym Nielsem na złamanie karku.
— Dracz był do niego podobny. Grunin też. Pamięta pan, co Dimow opowiadał? — powiedział cicho Jerychoński.
— O świcie będzie tu lotnia z sejsmologami — powiedział Niels wyłączając radiostację. — Dimow prosił o ostrzeżenie podwodników.
— Będą tu dopiero rano — odpowiedział Wan i zwrócił się do Jerychońskiego. — możesz ostrzec podwodników?
— Nie. Sandra nigdy nie zabiera nadajnika. Powiada, że jej przeszkadza. — Jerychoński był nie na żarty zaniepokojony.
— Przepraszam, a pan gdzie mieszka? — zapytał Pawłysz żółwia.
— Ja nie muszę nigdzie mieszkać — odpowiedział Niels. — Nie śpię i bardzo rzadko jem. Po prostu chodzę i pracuję. Czasami, gdy taki tryb życia bardzo mnie znudzi, zjawiam się tutaj. Jutro pewnie pojadę z wami na Stację. Chętnie zostałbym tutaj, ale Dimow nie pozwoli.
— Dziwisz się? — powiedział Jerychoński. — Dimow przyjaźnił się z Draczem i nabrał idiosynkrazji do wulkanów.
Szybko zjedli kolację, a potem położyli się na matach za przepierzeniem. Niels też został w środku, przy radiostacji i zaczął coś czytać. Kładąc się spać, Pawłysz jeszcze raz spojrzał na niego. Metrowa półkula, pokancerowona kamieniami, wysmagana wiatrem i spieczona żarem przetoczyła się pod ścianę, a po chwili przycisnęła do niej macką otwartą książkę. Potem od czasu do czasu przewracała stronicę drugą macką, błyskawicznie wyskakującą spod pancerza.
W przedziale sypialnym było prawie ciemno. Pfluge posapywał już zwinięty w kłębek, a Jerychoński spał spokojnie z rękami złożonymi na brzuchu. Wan posunął się, robiąc miejsce Pawłyszowi,
— Wie pan — powiedział szeptem, kiedy Pawłysz już się położył — dlaczego pana prawie znienawidziłem?
— Chyba dlatego, że pana nie usłuchałem.
— Nie, wcale nie dlatego, chociaż tak się panu wydało. Dlatego, że rozerwał pan chmurę.
— Co?!
— Widzi pan, Dimow nie zdążył tego powiedzieć. Ja zresztą też, chociaż już się z pańską obecnością pogodziłem, zwłaszcza po liściku Mariny…
Za przepierzeniem rozlegał się miarowy szelest stronic książki. Regularnie co dziesięć sekund. Pawłysz wyobraził sobie, jak macka wyskakuje spod pancerza.
— Krótko mówiąc Spiro wie, i wszyscy tutaj to wiedzą, że chmury trzeba omijać. Ale naturalnie nie przyszło mu do głowy, żeby pana o tym uprzedzić, ja zaś nie pomyślałem, że poleci pan na przełaj. Zachowałem się niewłaściwie. Przepraszam.
— No dobrze, zapomnijmy o tym. Ale ja nadal nie rozumiem, o co chodzi z tymi chmurami.
— Te chmurki są organiczne. Mamy tu naturalnie i zwyczajne obłoki, ale te pierzaste są w istocie kłębami pajęczyny. Mikroorganizmy żyjące w górnych warstwach atmosfery cierpią energię od słońca, a z dołu docierają do nich popioły wulkaniczne i para wodna. No więc te żyjątka plotą pajęczynę. Tak ją nazywamy, chociaż te nitki są wielokrotnie cieńsze od pajęczyny…
— I ja rozdarłem chmurę?
— Rozdarł pan. A one regenerują ją bardzo długo. Tracimy mnóstwo sił na ich podkarmianie i badanie, pan za jednym zamachem… Dobrze jeszcze, że nie powiedziałem o tym Dimowowi…
— Chciał mnie pan oszczędzić?
— Mówiąc prawdę, to nie. Siebie i Sotrona. Dostałoby się nam, bo pan przecież nie wiedział.
— Pora spać — odezwał się Niels zza przepierzenia, jeśli się go nie widziało, można było pomyśleć, że mówi zwyczajny człowiek.
— Odkąd to zacząłeś się troszczyć o nasz sen? — zapytał Wan.
— Wcale się o to nie troszczę — odpowiedział Niels. — Po prostu lubię od czasu do czasu coś komuś powiedzieć. Nie wzór czy liczbowe wyniki obserwacji, tylko coś powszedniego. Na przykład to, że pora spać…
Wan zasnął od razu, jakby słowa Nielsa były rozkazem.
Pawłysz odczekał parę minut, a potem zapytał szeptem:
— A Marina jest daleko stąd?
Wan nie odpowiedział. Spał.