3

Nie umawiał się z Dimowem co do miejsca spotkania, więc wjechał na górę windą i bez trudu odnalazł jadalnię, ale nikogo w niej nie zastał Wówczas postanowił pójść do pokoju Wana, pomyślawszy, że Dimow najłatwiej właśnie tam go odszuka.

Wana też nie było. Widocznie nadal rozładowywał z hydrologami ciężarówkę. Pawłysz od razu podszedł do półki z portretem Mariny Marina patrzyła ponad jego ramieniem z wyraźnym błyskiem zaciekawienia w oczach, jakby za jego plecami działo się coś interesującego, a może nawet śmiesznego. Kąciki pełnych warg uniosły się do góry — to jeszcze nie był uśmiech, ale już początek uśmiechu. Minęło już niemal czterdzieści minut a Dimow się nie pojawiał. Pawłysz podszedł do okna. Nad oceanem zrywał się wiatr i białe grzebienie piany pokrywały go aż po horyzont. W pokoju było bardzo cicho. Cicho było również w korytarzu, bo przez uchylone drzwi nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. I nagle rozległ się cichy terkot, jakby bliskie granie obudzonego nagle świerszcza. Pawłysz popatrzył w tamtym kierunku. Na końcu długiego biurka stała maszyna do pisania. Zwykła maszyna sterowana głosem. Maszyna pracowała. Krawędź kartki wysunęła się nad karetkę, ukazując wydrukowany wiersz. Maszyna szczęknęła i odcięta notatka wpadła do kosza odbiorczego. Pawłysz pomyślał, że to może być wiadomość dla niego od szukającego go Dimowa. Podszedł do maszyny, spostrzegł podłączony do niej kabel biegnący po kamiennej ścianie i skrywający się w stropie, i wziął do ręki karteczkę.

„Wan — przeczytał — Jak nazywa się pilot ciężarówki? Jeśli Pawłysz, to nie mów mu o mnie. Marina”.

Notatka dotyczyła bezpośrednio Pawłysza, ale była przeznaczona nie dla niego. Notatka świadczyła o tym, że Marina znajduje się gdzieś w pobliżu, ale nie chce się z Pawłyszem widzieć. To znaczy, że już go widziała, ale z daleka, bo inaczej nie miałaby wątpliwości, że widziała właśnie jego. A może usłyszała przypadkiem jego nazwisko od Jerychońskiego lub Dimowa?

Pawłysz stał, trzymając karteczkę w ręku Marina nie chce go widzieć. Jest na niego obrażona? Za co? I jak.

Jak się ma teraz zachować, kiedy już wie, że Marina jest gdzieś w pobliżu?

— A, jest pan — powiedział Dimow. — Dobrze pan zrobił, że pan tu wrócił. Byłem niemal pewien, że tu pana znajdę… No i jak, był pan na dole?

— Byłem — odparł Pawłysz. Trzeba było odłożyć notatkę na miejsce. Zrobił krok w stronę maszyny.

— Coś się stało? — zapytał Dimow. — Widzę, że jest pan zdenerwowany.

Dimow mówił miękkim, jakby przepraszającym tonem, ale tak, że nie sposób było mu nie odpowiedzieć.

— Proszę mi to pokazać — dodał — widząc, że Pawłysz jednak zwleka z odpowiedzią.

Pawłysz podał mu notatkę.

— Aha — powiedział Dimow po przeczytaniu karteczki. — To jest ich prywatna korespondencja — wskazał maszynę. — A pan przypadkowo wziął ją do ręki, bo maszyna do pisania akurat ruszyła i uznał pan, że to wiadomość dla pana ode mnie, nieprawdaż?

Pawłysz skinął głową.

— I rzecz jasna bardzo się pan zmartwił. Nic dziwnego, każdemu z nas jest przykro, jeśli ktoś nas nie chce widzieć. Nawet jeśli są po temu poważne powody.

Dimow przechwycił wzrok Pawłysza rzucony na fotografię Mariny.

— A więc pan ją zna?

— Tak.

— Kiedy pan ją poznał? Przepraszam za nadmierną dociekliwość, ale jeśli to nie sekret, chciałbym wiedzieć Marina Kim jest moją podwładną i co za tym idzie…

— Nie ma w tym żadnej tajemnicy — odparł Pawłysz. — Poznałem Marinę Kim nieco ponad pół roku temu podczas karnawału w Lunaporcie…

— Pół roku?

— Tak.

— Naturalnie, naturalnie. Teraz sobie przypominam Ona wówczas dopuściła się poważnej niesubordynacji…

— Znajomość była krótka i absolutnie przypadkowa… Pawłysz zdziwił się, że mówi to Dimowowi Jakby się przed nim tłumaczył.

— Wiedział pan, że ona tu jest?

— Prosiła wówczas, żebym jej nie szukał. To znaczy, żebym jej nie szukał przez dwa lata.

Pawłyszowi wydało się, że w oczach Dimowa dostrzegł cień uśmiechu.

— A jak się pan dowiedział, że ona tu jest?

— I tak bym tu przyleciał. Spiro poprosił mnie, żebym doprowadził tu ciężarówkę, a ja miałem akurat trochę czasu. Kilka listów wypadło z worka pocztowego i na jednym z nich zobaczyłem nazwisko Mariny Kim. Pewnie powinienem zapytać o nią od razu, ale nie czułem się do tego upoważniony… Prawie jej przecież nie znam…

— Taak… — Dimow odłożył notatkę do pojemnika maszyny. — Widziałem ją przed chwilą, kiedy oddawałem ten właśnie list. Wzięła go i natychmiast odleciała. To ja jej powiedziałem, że Spiro nie przyleciał. Spiro obiecał jej coś przywieźć. Zapytała mnie, kto dostarczył pocztę, więc powiedziałem jej, że nazywa się pan Pawłysz. Nie pomyliłem się?

— Nie.

— Nie zauważyłem jednak, aby to ją zmartwiło. Widzi więc pan, że okazała się sprytniejsza ode mnie. Natychmiast rzuciła się do maszyny i ostrzegła Wana. A ja teraz, zupełnie nie mam pojęcia, co mam zrobić.

— Ona ma prawo mnie unikać… — zaczął Pawłysz.

— Nie mam zamiaru negować jej praw, bo w pełni się z nią zgadzam. Tym bardziej, że i tak nie mógłby jej pan zobaczyć. Marina poleciała do siebie…

— Daleko?

— Nie bardzo. Nie chce pana widzieć… Tak… Ma widać swoje powody… — Dimow głośno myślał. — Z drugiej strony ja na jej miejscu… Proszę mi powiedzieć jaki charakter miała ta wasza przelotna znajomość. Zresztą nie, nie trzeba. To zupełnie mnie nie dotyczy, jako że w tej chwili mamy do czynienia nie ze znajomością jako taką, lecz z jej emocjonalnymi następstwami… I po jakiego diabła pana tu przyniosło?!

— Co? — na takie dictum nawet Pawłysz się zdziwił.

— Przepraszam, bardzo pana przepraszam! To była tylko głośno wypowiedziana myśl, absolutnie nie przeznaczona dla pańskich uszu. Tak, absolutnie nie przeznaczona, chociaż istotnie pańska obecność tutaj wprowadza pewne komplikacje. Będę musiał dobrze się zastanowić, zanim podejmę w tej sprawie jakąś decyzję. Proszę się na mnie nie gniewać. Tak… Wie pan co? Może porozmawiajmy na razie o naszej Stacji. Dla pana, jako biologa, powinno to być niezmiernie interesujące. Zresztą na pewno ma pan już jakieś pytania…

Pawłysz nie potrafił rozgniewać się na Dimowa, bo je go szczerość była doprawdy rozbrajająca.

— Moje pierwsze pytanie brzmiało następująco — powiedział Pawłysz. — Gdzie jest Marina Kim i jak mogę się z nią zobaczyć? Liczyłem, że przyjdzie odebrać pocztę, ale nie przyszła.

— Tak, nie przyszła — zgodził się Dimow.

— Teraz to pytanie zostało chwilowo wycofane z porządku dziennego, pozostało więc drugie. Byłem na dole, coś tam zobaczyłem, ale niewiele zrozumiałem, bo Sandra wkrótce odpłynęła na płaszczce, a Jerychoński zniknął…

— Dlatego, że niepokoi się o Sandrę — zakończył za niego Dimow, wyraźnie zadowolony, że Pawłysz zgodził się zmienić temat rozmowy.

— Mogłem zatem dojść do wniosku — ciągnął Pawłysz — że zajmujecie się badaniami i zagospodarowaniem oceanu i wykorzystujecie do tego celu miejscowe zwierzęta. To biosugestia czy tresura?

— Ma pan na myśli…

— Płaszczki. Widziałem, jak Sandra popłynęła wierzchem na płaszczce.

— Aby uniknąć zbędnych pytań, zacznijmy od samego początku. Zna pan prace Geworkiana?

Pawłysz przeraził się, że głęboko dotknie Dimowa, wyznając, że zna tylko nazwisko, nic więcej.

— Jedynie w ogólnych zarysach — powiedział, patrząc na Dimowa swymi niewinnymi, błękitnymi oczami, które już nieraz ratowały go w trudnych sytuacjach życiowych. — Rozumie pan, na statku ma się niewiele czasu na lektury…

— Jasne — powiedział Dimow z pobłażliwą przenikliwością — Ja też nie zawsze jestem wystarczająco zorientowany w osiągnięciach pokrewnych dziedzin biologii. Ale o biofarmocji pan słyszał?

— Naturalnie! — odparł skwapliwie Pawłysz.

— W ogólnych zarysach, jak sądzę — skwitował Dimow. — Proszą się tylko nie usprawiedliwiać. Bo na przykład w czym pan się specjalizuje, poza naturalnie pańską działalnością praktyczną? Zadaję to pytanie, bo wiem, że musi się pan czymś zajmować, gdyż inaczej byłby pan zdeklarowanym leniem, wiecznym pasażerem.

— Ostatnio pracowałem u Singha nad pewnymi aspektami regeneracji. A u was znalazłem się dlatego, że nie mogłem dotrzeć na Koronę, gdzie jego grupa ma ośrodek reanimacyjny. Singh ma wielkie osiągnięcia i jeszcze większe perspektywy.

— Słyszałem o profesorze Singhu. Pracuje w Bombaju, prawda?

— W Kalkucie.

— No właśnie. Sandra była u niego na stażu… Natomiast o Koronie mam bardzo słabe pojęcie i to wcale nie dlatego, żeby mnie ta dziedzina nie interesowała. Po prostu brak czasu. Proszę mi zatem wybaczyć, że opowiem panu o naszych sprawach nieco szczegółowiej, niż się to panu wyda niezbędne. Jeśli pan będzie coś z tych rzeczy wiedział, proszę łaskawie udawać, że pan nie wie… Organicznie nie znoszę, kiedy mi się przerywa…

I uśmiechnął się z zażenowaniem, jakby przepraszając za swe nieznośne usposobienie.

— Kiedy — kontynuował Dimow — powstawał nasz instytut, jakiś dowcipniś zaproponował, żeby naszą naukę nazwać ichtiandrologią. Był kiedyś taki bohater literacki — Ichtiander, Diabeł Morski, człowiek-ryba z wszczepionymi skrzelami. Nie czytał pan przypadkiem?

— Czytałem.

— Ale naturalnie ten pomysł nie przeszedł. Uczonym potrzebne są uczone słowa. To nasza słabość. Zostaliśmy nazwani Instytutem Bioformacji. Nowe nauki, jak pan zapewne zauważył, powstają czasem na czole lawiny. Gromadzą się jakieś fakty, doświadczenia, idee, a kiedy ich ilość przekracza dopuszczalny poziom, wtedy powstaje nowa gałąź wiedzy. Nauka ta drzemie do czasu pojawienia się dyscyplin pokrewnych lub nawet nader od niej dalekich, jej idee unoszą się niejako w powietrzu, coraz częściej piszą o niej dziennikarze, ale nauka nie ma jeszcze nazwy i skrystalizowanego ośrodka. Uprawiają ową raczkującą dyscyplinę na razie poszczególni entuzjaści i dziwacy. Tak tamo było z bioformacją. Pierwszymi bioformantami były wilkołaki. Baśniowe wilkołaki zrodzone z pierwotnej fantazji, która widziała w zwierzętach swoich bliskich krewniaków. Człowiek jeszcze wówczas nie wyodrębnił siebie z natury… Widział siłę w tygrysie, przewrotność w wężu, chytrość w lisie. Przekształcał je w totemy i wierzył, iż w zwierzętach kryją się duchy ludzi. Siłą swej wyobraźni przesiedlał w zwierzęta ludzkie dusze i opatrywał je w baśniach ludzkimi cechami. Szczytowym wykwitem tego rodzaju fantazji stali się czarnoksiężnicy, czarownicy, którzy wedle własnej woli przybierali postać zwierząt i złych wilkołaków. Słucha mnie pan?

Pawłysz kiwnął bez słowa głową. Pamiętał, że obiecał nie wtrącać się, nie przerywać.

— Wilkołaki okazały się niesłychanie żywotne. Ludzie pragną latać i latają we śnie. Ludzie pragną pływać jak ryby. Wobec tego zżerana zawiścią ludzkość zaczęła zapożyczać od zwierząt ich metody. Powstał aeroplan podobny do ptaka, powstała łódź podwodna — rekin.

— Zawiść nie była chyba głównym motorem tych wynalazków.

— Pawłysz, proszę mi nie przeszkadzać! Ja wiem, że nie mam racji, ale chcę wykazać, że ludzkość wybrała zdecydowanie niewłaściwą drogę. Usprawiedliwia ją jedynie to, że nie miała wystarczającej wiedzy i możliwości, aby pójść drogą właściwą. Człowiek kopiował poszczególne funkcje zwierząt, ale samego siebie pozostawiał w nienaruszonym stanie. Diabeł Morski pozostawał jedynie marzeniem. Jednak taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Medycyna osiągnęła pewien poziom, który umożliwił przeszczepianie narządów i tworzenie narządów sztucznych. W życiu ludzi coraz większe znaczenie zaczęła odgrywać biologia, genetyka, sterowane mutacje i tak dalej. Ludzie nauczyli się restaurować, naprawiać swoje organizmy, ale zawsze było to jedynie przywracanie ich stanu poprzedniego, stanu czysto ludzkiego.

Pawłysz miał ochotę powiedzieć coś w rodzaju: „Wszystko to jest od dawna znane, już wiem, o czym chce pan mówić dalej”, ale doskonale rozumiał, że jest dla Dimowa darem losu, niespodziewanym audytorium, przy którym można się wygadać. Podejrzewał, iż Dimow jest urodzonym pedagogiem, którego okoliczności pozbawiły rozkoszy wygłaszania wykładów i rzuciły w otoczenie, które samo wszystko wie i za nic w świecie nie będzie słuchało wykładów nawet z szacunku dla lektora. Zamyślił się i przegapił kilka pełnych pasji słów Dimowa.

— …— Geworkianowi los wyznaczył rolę zbieracza faktów, człowieka, który zestawił w spójną całość wszystkie te przykłady, o których panu dopiero co opowiedziałem i sformułował zadania, kierunki badań i cele bioformacji. Jest oczywiste, że nie tyle go wyśmiano, ile nie potraktowano poważnie. Bo co innego niewielkie jednostkowe zmiany ciała ludzkiego, a co innego zasadnicza jego przebojowa Jeśli jednak ubiegłowieczni uczeni musieli dowodzić swoich rewolucyjnych racji całymi dziesięcioleciami i zyskiwali uznanie gdzieś koło osiemdziesiątego roku życia, to Geworkian miał do dyspozycji Bazę Oceaniczny Nairi, gdzie pracowało już dwunastu podwodników i wszczepionymi skrzelami.

— Sandra jest podwodniczką? — zapytał Pawłysz.

— Naturalnie — powiedział Dimow, jakby zdziwiony niedomyślnością rozmówcy. — Czyżby pan nie zauważył, jak ona specyficznie, głucho mówi?…

— Tak, zauważyłem,

— Sandra przeszła do nas niedawno, ale kiedyś pracowała w Nairi. Na czym to stanąłem?… Aha! Wytworzyła się paradoksalna sytuacja. Ludzie-ryby są nam potrzebni, wyposażamy więc podwodników w skrzela i znajdujemy dla nich mnóstwo pracy w oceanie. Dziennikarze piszą już o rasie ludzi morskich, chociaż naukowcy doskonale rozumieją, że jeszcze za wcześnie o tym myśleć, bo podwójny układ oddechowy tak dalece komplikuje organizm, że jego zrównoważenie jest niezwykle utrudnione Geworkian od samego początku był przeciwny temu, aby skrzela nurków pozostawały częścią ich ciała do samej śmierci. „Nie — mówił Armen Aszotowicz — niechaj ciało ludzkie będzie jedynie powłoką, jaką zgodnie ze swą wolą zechce przyoblec rozum ludzki. Powłoką, którą w razie potrzeby można zrzucić i powrócić do normalnego życia”. Teraz rozumie pan różnice, między nurkami a bioformantami?

Pawłysz zmilczał. Zresztą Dimow nie czekał na odpowiedź, bo odpowiedział sam:

— Bioformant to człowiek, którego struktura cielesna została zmieniona w ten sposób, aby mógł on lepiej wykonywać swoją pracę w warunkach, w jakich normalny człowiek nie może egzystować…

Pawłysz przypomniał sobie, skąd zna nazwisko Geworkiana. Oczywiście jeszcze z lat studenckich To było jakieś piętnaście lat temu. Potem spory ucichły… A może Pawłysz zajmował się akurat czymś innym…

— Spory i dyskusje koncentrowały się wokół problemu numer jeden — kontynuował Dimow — Po co zmieniać strukturę ciała ludzkiego, co jest rzeczą niełatwą i czasami niebezpieczną dla obiektu transformacji! Skoro można wymyślić maszynę, która spełni wszystkie żądane funkcje. No dobrze, iluś tam nurków przyda się w oceanologii, ale co dalej? Chcecie stworzyć Ikara? — pytano nas. — Ikara z prawdziwymi skrzydłami? Wyprzedzimy go na lotni. Chcecie stworzyć człowieka-kraba, który mógłby zejść do Tuscarory? Opuścimy tam samobieżny batyskaf. Ale… — Dimow zawiesił głos, lecz Pawłysz zepsuł mu cały efekt, kończąc za niego zdanie: „Kosmos to nie ziemski Wszechocean”.

Dimow odkaszlnął i zamilkł oburzony, niczym znany aktor, któremu jakiś cham podpowiedział z widowni „Być albo nie być”…

— Przepraszam — powiedział Pawłysz — ale nieźle pamiętany ówczesne dyskusje.

— Tym lepiej — odrzekł lodowatym tonem Dimow.

Wszedł Wan.

— Ciężarówka rozładowana — powiedział.

— Masz wiadomość od Mariny — powiedział Dimow. — Niechcący ją przeczytałem.

Wan podszedł do maszyny i przeczytał notatkę. Potem zerknął na Pawłysza.

— Pawłysz zna jej treść — zauważył Dimow. — Przeczytałem ją na głos.

— To jest wiadomość dla mnie — mruknął Wan.

— Wiem. Już cię przeprosiłem. To naprawdę było niechcący. Kiedy maszyna ruszyła, natychmiast do niej pod szedłem. Wiesz przecież, że to jest u mnie odruchowe.

— Nie to miałem na myśli…

— Marina nie wiedziała, że Pawłysz jest w tym pokoju, a on już wie, że ona jest tutaj.

— I co mam jej teraz powiedzieć?

— Prawdę. Powiedz, że to moja wina i że Pawłysz bez jej zgody nie będzie próbował się z nią spotkać. Obiecał mi to.

Pawłysz wprawdzie niczego podobnego nie obiecywał, ale uznał, że Dimow wie lepiej, co jest dobre lub złe na Stacji,

— On ją zna? — zapytał Wan Dimowa, jakby Pawłysza nie było w pokoju.

— Sam go o to zapytaj.

— Tak. Znam ją.

Wan usiadł na wolnym krześle.

— Nie przeszkadzam? — zapytał.

— Nie, Opowiadam Pawłyszowi o bioformacji. To cię nie zainteresuje.

— Zainteresuje — powiedział Wan i jeszcze raz przeczytał notatkę.

— No dobrze. — Dimow znów zwrócił się do Pawłysza. — A więc Kosmos, jak pan powiedział, nie jest ziemskim Wszechoceanem. To prawda, wobec czego Geworkian zyskał poparcie Dalekiego Zwiadu Kosmicznego. Nawet pan sobie nie wyobraża, ile zgłoszeń napłynęło, kiedy opublikował swój syntetyczny referat!

— Trzy — powiedział rzetelny Wan, który musiał doskonale znać całą tę historię.

— Nieważne — machnął ręką Dimow. — Z początku były trzy zgłoszenia, ale potem kilkadziesiąt. A co najważniejsze do Geworkiana pospieszyli ze wszystkich stron chirurdzy i biolodzy. To były trudne lata! Wszystkim zależało na konkretnych wynikach, a my nie przyjmowaliśmy ochotników. Mieliśmy jednak głębinowego psa, a właściwie rybę-psa. Potem jeszcze trzy lata doświadczeń i dopiero wtedy mogliśmy z pełnym przekonaniem zagwarantować bioformantowi powrót do jego pierwotnej postaci ludzkiej. Wówczas to, sześć lat temu zaczęliśmy doświadczenia z ludźmi. Pracowałem wtedy u Geworkiana…

— Dimow był pierwszy — powiedział Wan. — Geworkian z początku nie chciał go wziąć, bo w ogóle był wówczas przekonany, że minie co najmniej dwadzieścia lat, zanim pierwszy bioformant stanie się realnością.

— Nie byłem pierwszy — zaoponował Dimow. — Pierwszy był kierowca Polaczek, który do dziś pracuje w Instytucie, na Ziemi. Żywa kronika bioformacji. Bardzo lubi udzielać wywiadów.

— A kto był pierwszym bioformantem? — zapytał Pawłysz.

— Było ich dwóch — odparł Dimow. — Series i Sapajew. — Przygotowano ich do pracy pod wodą na głębokości do dziesięciu kilometrów. Nie mogli przekonać sceptyków, których przekonał dopiero przypadek.

— Zupełnie jak jabłko Newtona — powiedział Wan.

— Tak, bo Newton wiedział, że jabłko spadnie — powiedział gorąco Dimow. — Jestem przekonany, że wszystko już sformułował i czekał tylko na wizualne potwierdzenie.

— No i wybrał się do ogrodu — powiedział bez uśmiechu Wan.

— Dobra — ciągnął Dimow. — Przypadek się zdarzył. Pamięta pan, jak ratowano batyskaf w Rowie Filipińskim?

— Kiedy to było?

— A więc nie pamięta pan. Dla bioformacji to kamień milowy. Batyskaf stracił sterowność, wpadł do szczeliny i został zasypany. Łączności nie było. Słowem klasyczny przykład bezradności techniki. A nasi chłopcy do niego dotarli… Mam gdzieś wycinki prasowe i zdjęcia z tamtego okresu. Jeśli będzie pan miał ochotę, mogę później pokazać…

Dimow mówił o tym, jak o zamierzchłej historii. A przecież od opisywanych przez niego wydarzeń upłynęło zaledwie nieco ponad pięć lat.

— W tym czasie w Instytucie pracowało już kilku ochotników. Wie pan, nawet przy naszych możliwościach proces bioformacji jest niezmiernie trudny. Powiedzmy, że mamy Grunina. Ochotnika, kosmonautę. Ma pracować na planecie, gdzie ciśnienie atmosferyczne dziesięciokrotnie przekracza ziemskie, a temperatura na powierzchni wynosi przeciętnie plus trzysta stopni. Gdzie w dodatku poziom promieniotwórczości jest sto razy wyższy od normy, o ponadto bez przerwy szaleją burze i erupcje wulkanów. Naturalnie możemy posłać na tę planetę robota odpornego na te warunki, a nawet niesłychanie skomplikowany pojazd z człowiekiem w środku. Jednak możliwości tego człowieka będą bardzo ograniczone. Grunin uważa, że powinien pójść na tę planetę sam. Zupełnie sam. Dotknąć własnymi rękami, zobaczyć na własne oczy, bo jest badaczem, pionierem, uczonym. Zatem przyjmujemy Grunina. Sprawdzamy, jakim warunkom winno odpowiadać jego nowe ciało, jakie obciążenia musi ono wytrzymać. Obliczamy algorytm takiego ciała, szukamy analogii, na jakich możemy się oprzeć, badamy ekstremalne zagrożenia i wreszcie w oparciu o modele biologiczne zaczynamy przekształcać Grunina… — Zamilkł.

— Grunin zginął — powiedział Wan.

— Wszystkiego przewidzieć nie sposób. I nie sądzę, żeby można było o to obwiniać Geworkiana. Tworząc bioformę na bazie konkretnego człowieka, należy pamiętać, że zewnątrz owej formy pozostaje mózg tego właśnie człowieka ze wszystkimi jego ograniczeniami…

— Potem był Dracz. Też przygotowywany na tę samą planetę. I Dracz też zginął — powiedział Wan.

— Proszę bez demagogii! — warknął z irytacją Dimow. — Przecież pan wie, że Dracz zginął na Ziemi, kiedy już wrócił ze swojej wyprawy.

Pawłysz przypomniał sobie portret Dracza w jadalni Stacji. Grunina nie mógł sobie przypomnieć, chociaż jego portret też tam wisiał, a Dracz stanął mu przed oczami jak żywy.

— Wrócił — powtórzył Dimow. — Miał na powrót przybrać ludzką postać. Wszystko by się dobrze skończyło, ale na Kamczatce zaczęło się trzęsienie ziemi i trzeba było odetkać wulkan. Wejść do krateru i wysadzić w powietrze skalny korek. Wulkanolodzy poprosili Instytut o pomoc. Geworkian kategorycznie odmówił, ale Dracz słyszał tę rozmowę. Poszedł, zrobił wszystko co należało, ale nie zdążył wrócić… I Geworkian…

— To był najcięższy rok w historii Instytutu — powiedział Wan, aby wypełnić przeciągającą się pauzę.

— Geworkian miał chore serce — powiedział Dimow — i ukrywał to. Tak bardzo chore, że nawet w Moskwie nic już nie mogli zrobić. Ale Instytut istniał, miał kilka laboratoriów i wielu bioformantów.

— Były już nawet legendy — powiedział Wan. — Wie pan, zrobiliśmy speleologa, który mógł widzieć w ciemnościach, przemykać się przez najciaśniejsze tunele i zalane wodą niedostępne groty. Był malutki i zaginął.

— Po pierwsze — przerwał mu Dimow — speleolodzy-bioformanci istnieją, wcale nie są tacy mali i żaden z nich nie zaginął. A legenda, po wtóre, mówi o tym, że jeden z nich nie chciał stawić się na retransformację. Czas przebywania w cudzym ciele jest ściśle określony i jeśli go przekroczyć, organizm z najwyższym trudem powraca do stanu pierwotnego, a w skrajnych przypadkach odtworzenie w ogóle może się nie udać. Takie nieszczęście nigdy dotąd się nam nie przydarzyło, ale zawsze należy się z nim liczyć. Otóż owa legenda utrzymuje, że speleolog, kiedy nadszedł czas powrotu, ukrył się w bezdennych kredowych grotach Quintana Roo, Ukrywa się tam dotychczas, tylko regularnie podrzuca na powierzchnię artykuły naukowe, wydrapane zabytkowym gwoździem na wygładzonych płytkach wapniaka.

— A po trzecie to nie jest żadna legenda — zakończył Wan. — Ten grotołaz siedzi tam do dziś, mimo trwających trzy lata poszukiwań. Nazywa się Cellini. To Włoch.

Dimow machnął na niego jak na uprzykrzoną muchę, a Pawłysz pomyślał, że w tym na poły żartobliwym sporze rację może mieć Wan, a Dimow i cały reprezentowany przez niego Instytut po prostu nie chce pogodzić się z godną pożałowania rzeczywistością. Wyobraził też sobie szczęśliwego speleologa pływającego w lodowatym podziemnym jeziorze i pełzającego z jaskini do jaskini w pogoni za ślepym robakiem nie znanym jeszcze nauce. Ale jak wygląda on sam?

— A jak on wygląda? — zapytał na głos.

— Kto? — nie zrozumiał Dimow.

— Brzydko — powiedział Wan. — Bardzo brzydko. Większość bioformantów nie grzeszy urodą. Mogę panu potem pokazać zdjęcia z instytutowego archiwum. Najbrzydszy jednak był Dracz. Znałem go.

Uroda jest rzeczą względną — zaoponował Dimow. — Komu ja mogę się podobać? Mojej żonie, dzieciom? Czy mogę się podobać narzeczonej Wana?

— Nie mam narzeczonej. A poza tym, Dymitrze, nie podoba się pan nawet własnej siostrze Cóż robić, takie jest życie…

— No właśnie. Zatem brak urody nie może stanowić argumentu przeciwko bioformantom.

— To nie jest argument, tylko moja prywatna opinia — zauważył Wan,

— Wszyscy bez wyjątku są tacy pokraczni?

— Ależ nie. Sam pan zresztą wie… Na przykład Stanisław Fere…

Dimow roześmiał się.

Przez uchylone drzwi zajrzał Jerychoński.

— Aha, tutaj jesteście — powiedział. — Szukałem Pawłysza po całej Stacji. Wybieramy się kutrem na Krzywą Górę. Pomyślałem, że Pawłysza może to zainteresować.

— Kto się wybiera? — Dimow popatrzył na Wana.

— Wiem o tej wyprawie — powiedział Wan. — Jadę z nimi zaraz po obiedzie.

— Sandra i Staś pokażą nam Błękitną Grotę — powiedział Jerychoński. — Popłynęli tam i rano będą na miejscu.

— Słuchaj, Jerychoński — powiedział Dimow. — Jak uważasz, czy Staś jest ładny, czy pokraczny?

— Staś jest funkcjonalny — odparł Jerychoński… — Możemy więc zabrać Pawłysza ze sobą?

— Naturalnie, jeśli tylko ma na to ochotę. Pawłysz jest naszym gościem i może robić, co chce. Niech pozna bliżej Ferego i wyrobi sobie własną opinię o jego urodzie. Akurat rozmawialiśmy o bioformacji…

— Wyobrażam sobie, jak go zagadaliście!.. A zresztą Pawłysz już zna Ferego.

— Co?

— Widział go na dole, kiedy z Sandrą pokazywaliśmy mu akwarium.

— Jakoś sobie nie przypominam… — powiedział niepewnie Pawłysz.

— To ten, z którym odpłynęła Sandra wyjaśnił Jerychoński. — Był tam poza tym Poznański.

— Płaszczki?

— Tak, jest jakieś podobieństwo do płaszczek.

— Ale to są ludzie?

— Naturalnie, że ludzie, a właściwie bioformanci. Stanisław Fere pracował już przez kilka miesięcy na bagnach Sieny. Został zaprogramowany do pracy na tych bagnach. To jest dopiero przerażający świat!..

— Staś mówił mi — wtrącił Jerychoński — że tutaj czuje się jak w uzdrowisku Ani niebezpieczeństw, ani konkurentów. Jest silniejszy i szybszy od wszystkich mieszkańców oceanu.

— To przecież oznaczało całkowitą przebudowę organizmu! — wykrzyknął Pawłysz.

— Tak — zgodził się Dimow. — Niemal całkowitą. Można powiedzieć, że obecnie istnieje na świecie Fere w dwóch postaciach. Jeden tutaj, w oceanie. Drugi pozostał na Ziemi, zakodowany do ostatniej komórki w pamięci Ośrodka Reanimacji. Ale dość tych pogaduszek, bo za moment zleci się tu cała Stacja… Mam nadzieję, że ma pan teraz ogólne pojęcie o tym, czym zajmuje się nasz Instytut. A kiedy minie pierwsze zaskoczenie, pojmie pan i zrozumie jeszcze więcej.

Загрузка...