Szczytem na Stacji nazywano wielką salę wykutą na wierzchołku góry i przystosowaną do potrzeb bioformantów-ptaków. Szerokie drzwi, które ptak mógł samodzielnie otworzyć, wychodziły na ocean. W sali było stanowisko diagnostyczne do badania ptaków, zapasy pokarmu dla nich oraz dyktafony i aparatura, której używali bioformanci. Ptaki czasami w tej sali odpoczywały, ale na co dzień wolały mieszkać na chmurach, gdzie mogły się wygodnie usadowić na mięciutkich kłębach nibypajęczyny.
Marina powiedziała do Pawłysza:
— Teraz rozumiesz, dlaczego Wan tak się z początku na ciebie wściekał?
— Rozumiem. Wcale nie chodziło mu o pajęczynę. Po prostu wyobraził sobie, że w tym obłoku mogłaś być ty.
Pawłysz i Marina siedzieli na Szczycie. Pawłysz na zwyczajnym krześle, a Marina w gnieździe z gęstej siatki, które Wan sporządził dla bioformantów.
— To wspaniały chłopak — powiedziała Marina Pawłysz za nic nie mógł się przyzwyczaić do jej mechanicznego głosu. Doskonale rozumiał, że to tylko elektroniczna przystawka, bo ptaki nie mogą wydawać artykułowanych dźwięków, ale wciąż go to raziło i usiłował sobie przypomnieć prawdziwy głos Mariny, głos kopciuszka, którego spotkał na Księżycu.
— Wiem — powiedział. — Kochasz go?
— Nie.
Pawłysz chciał zapytać… ale nie zrobił tego. Biały ptak rozchylił skrzydła i znowu je złożył.
— Zaczynam mieć jakieś obce odruchy. Czasami zaczyna mi się wydawać, że zawsze byłam ptakiem. Nie potrafisz sobie wyobrazić, co to znaczy szybować nad oceanem, unosić się ponad chmurami.
— Ale pozostać ptakiem na zawsze.
— Może i zostanę.
— Nie wolno ci — powiedział Pawłysz — bo będę na ciebie czekał. Przecież pozwoliłoś mi cię odszukać po dwóch latach.
— Pamiętasz tę głupią pisaninę?
— Wcale nie była głupia!
— Kiedy ojciec odleciał, poczułam się okropnie samotna i zapragnęłam być komuś potrzebna.
— Nic się przez te pół roku nie zmieniło. To znaczy nie zmieniło się dla mnie.
— Ale ja nie istnieję.
— Za jakiś czas będziesz znowu istnieć.
— A jeśli będę inna? Przecież Sandra, jak wiesz… zmieniła się.
— Nieważne — powiedział Pawłysz. — Nawet gdybyś pozostała ptakiem. Ja wtedy będę żył jak Jerychoński. Zaciągnę się na Stację i będę się denerwował, że długo nie wracasz, że rozpętała się burza, że wieje silny wiatr, że zaplątałaś się w pajęczynie…
— Oszalałeś? Przecież ja jestem ptakiem, a ty człowiekiem.
— Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś człowiekiem! Marina zawsze będę na ciebie czekał…
Otworzyły się drzwi wewnętrzne i do sali wszedł Spiro. Widząc, że Pawłysz zajęty jest rozmową, podszedł do drugiego regału, na którym równymi rzędami leżały kłębki pajęczyny zebrane przez ptaki i przygotowane do wysyłki, i zaczął je przeliczać.
— Spiro, o co chodzi? — zapytał Pawłysz.
— Jesteś tutaj? A ja się zastanawiałem, gdzie się podziałeś! Za godzinę na planetoidę odlatuje ciężarówka. Poprowadzi ją Wan, ja zostanę. Może i ty jeszcze u nas pobędziesz?
— Nie — odparł Pawłysz. — Skończył mi się urlop. Ale postaram się jak najszybciej tutaj wrócić.
— Już lecisz? — zapytała Marina.
Spiro wyszedł na palcach i tak ostrożnie zamknął za sobą drzwi, jakby na sali spał ciężko chory człowiek.
Pawłysz nie odpowiedział Marinie, tylko podszedł do niej i pogładził po puszystym skrzydle.
— Ja chyba jednak jestem głupia — powiedziało Marina. — Wydawało mi się, że okropnie się rozczarujesz, jak mnie zobaczysz w takiej postaci i chciałam się gdzieś schować. I kiedy po raz pierwszy usłyszałeś moje imię od Allana i popatrzyłeś na mnie, wtedy chciałam zapaść się pod ziemię.
— Nie mówmy już o tym — powiedział Pawłysz. — Chciałaś, żebym zabrał list do twojego ojca.
— Tak. Już jest gotowy. Nagrałam go na kasecie. Szkoda tylko, że ojciec nie pozna mojego głosu i jeszcze raz niepotrzebnie się zdenerwuje.
— Nie martw się, wszystko mu wytłumaczę. Wiem, co mam mu powiedzieć.
— Co?
— Powiem mu, że oddaję list i zarazem proszę o twoją rękę.
— Zwariowałeś?!
— No dobrze, o twoje skrzydło.
— Sława!
— To podstęp wojenny. Ty zawsze możesz mi odmówić, ale kiedy to zrobię, ojciec uwierzy, że wrócisz do niego cała i zdrowa. Przecież mężny i przystojny kosmonauta z Floty Dalekiego Zasięgu, to znaczy ja, nie prosiłby go o rękę córki, gdyby nie miał pewności, że tę rękę, a nie skrzydło otrzyma.
— Do widzenia, Pawłysz — powiedziała Marina.
Biały ptak patrzył ponad ramieniem Pawłysza na drzwi.
Pawłysz odwrócił się. W drzwiach stał Wan. Musiał tam stać już od dawna i wszystko słyszeć, ale nie dał tego po sobie poznać. Powiedział:
— Ciężarówka jest gotowa. Odlatujemy.
Odwrócił się na piętach i podeszwy jego ciężkich butów wystukały równy, cichnący w dali rytm na stopniach kamiennych schodów.
— Wracaj szybko do zdrowia — powiedział Pawłysz. — Przecież Allan i Saint Venante nie mogą wiecznie pracować za ciebie przy zbiorze pajęczyny.
Kiedy ciężarówka wylądowała na planetoidzie, Wan powiedział do Pawłysza:
— Idź, statek na ciebie czeka. Ja zostanę tutaj, bo muszę dopilnować wyładunku.
— Do widzenia, Wan. Pewnie się jeszcze zobaczymy.
— Pewnie tak. Galaktyka zrobiła się mała. Pawłysz podał mu rękę.
— Chwileczkę — powiedział Wan. — O mało nie zapomniałem.
Pochylił się i ze schowka pod pulpitem sterowniczym wyjął kwadratowe zawiniątko w plastykowej folii.
— To dla ciebie. Na pamiątkę.
— Co to jest?
— Nieważne, obejrzysz sobie na statku. Ale nie wcześniej. Coś, co powinno sprawić ci przyjemność…
W pół godziny po starcie „Moskwy” Pawłysz już w swojej kabinie rozwinął paczuszkę. Spod plastyku ukazał się portrecik kopciuszka w bogato rzeźbionej ramce z masy perłowej.