10

Pawłysz nie musiał przenosić podwodników na lotnię lub pędzić na Stację po chirurgów. Obyło się bez nadzwyczajnych akcji. Staś Fere prawie nie ucierpiał, jeśli nie liczyć paru stłuczeń i powierzchownych ran, które u płaszczek błyskawicznie się goją. Drugi podwodnik był ranny o wiele poważniej, ale Dimow i Jerychoński napełnili wodą ładownię kutra i zoperowali go w skafandrach. Wan wynurzył kuter na powierzchnię i z ekonomiczną prędkością płynął na Stację. W momencie zakończenia operacji stateczek znajdował się już w podwodnej przystani na bazie.

Pawłysz tymczasem wrócił na wyspę, żeby ewakuować stamtąd Sandrę, Pflugego, sejsmologa i co cenniejszą aparaturę. Strumień lawy zmienił kierunek i zagrażał kopule.

Pfluge z Gogią przenieśli Sandrę na pokład lotni i zostali przy niej, a Pawłysz wrócił do schroniska, żeby zabrać aparaturę, wyłączyć zasilanie nadajnika i zaśrubować właz zewnętrzny. Teraz kopuła będzie stała pustką do chwili, kiedy ludzie znów będą mogli do niej wrócić Sejsmolog wyskoczył z lotni, chwycił jedną ze skrzynek i pospieszył z powrotem. Został jeszcze jeden pojemnik, zbyt ciężki, aby go unieść w pojedynkę, Pawłysz więc usiadł na nim czekając na pomoc.

Wszystko dokoła się zmieniło. Jeszcze wczoraj zatoczka była cichym zakątkiem, w którym nic się właściwie nie działo. Fale nie zalewały brzegu, Krzywa Góra drzemała, lód poskrzypywał pod nogami jak na zapadłej stacji polarnej. Teraz nisko nad wyspą wisiały chmury popiołu i co chwila spadał silny, brudny deszcz. Wulkanik na stoku szalał, pluł błotem niczym prawdziwy wulkan, a pióropusze pary tryskały i niezliczonych szczelin góry. Przez nie prześwitywały płomienie wydobywające się z głównego krateru.

Jeden z ptaków wrócił za lotnią nad wyspę i teraz krążył nad głową Pawłysza.

Pawłysz pomachał mu ręką. Nie miał przy sobie nadajnika i nie mógł zapytać, który z bioformantów został z nim, ale miał nadzieję, że jest to Marina.

Gejzer nagle wystrzelił wysoko w powietrze ostrym strumieniem rzadkiego błota, więc ptak na wszelki wypadek złożył skrzydła i poszybował w bok.

Sejsmolog powiedział:

— Weźmy tę skrzynię.

Pawłysz wstał, chwycił pojemnik za ucho i poniósł go z sejsmologiem w stronę Lotni. Ziemia drżała pod nogami.

— Mam takie wrażenie — powiedział Gogia — że wyspa lada chwila może wylecieć w powietrze.

— Nie bój się — odparł Pawłysz. — Zdążymy.

— Allan na wszelki wypadek nas obserwuje — powiedział sejsmolog. — Też się tego obawia.

— To jest Allan? Jak ty ich rozróżniasz?

— Po prostu myślę, że to Allan, bo to prawdziwy mężczyzna.

No jasne, że to nie może być Marina, pomyślał Pawłysz. Ona nie chce się ze mną spotkać. Kopciuszek też pewnie nie chciałby ukazać się księciu w codziennej sukienczynie. Dwa lata, napisała — wtedy…

— Jak długo bioformanci muszą pozostawać w nieludzkiej postaci? — zapytał Gogię, który stał we włazie lotni i ciągnął pojemnik do góry. Pawłysz stał na ziemi i podnosił skrzynkę ze swej strony.

— To zależy od typu bioformanta i od tego, gdzie ma pracować. Niels na przykład obliczony jest co najwyżej na rok. Za dwa tygodnie odlatuje na inną planetę, gdzie jest naprawdę trudno. Dla niego praca tutaj to po prostu wstępna aklimatyzacja i ostatnia próba. A ptaki pewnie jeszcze tu zostaną. Na rok albo…

Hełmofon tłumił panujący dokoła łoskot, ale w tym momencie we wnętrzu góry zrodził się tak złowieszczy, głęboki grzmot, że przebił się przez nauszniki i zagłuszył ostatnie słowa sejsmologa. Pawłysz drgnął.

Człowiek w obliczu nagłej katastrofy zaczyna działać instynktownie, niemal bez udziału świadomości. Dopiero później, kiedy wszystko minie i na własne wrażenia nakładają się wrażenia innych ludzi, potrafi zrekonstruować w umyśle jej przebieg, a mówiąc ściślej skonstruować jeden z subiektywnych wariantów kataklizmu. Jeśli więc Pawłyszowi wydało się, że w zbocze góry uderzył niewidzialny topór i że pod tym ciosem zaczęła się ona rozpadać jak spróchniały pień, to sejsmolog, obserwujący to z otwartego włazu lotni, skojarzył sobie eksplozję z kurtyną teatralną, rozsuwającą się na boki wraz z ostatnim akordem uwertury, kiedy ze sceny przez rozszerzającej się szczelinę tryska jaskrawe światło reflektorów udających rozpalone słońce w letnie południe na wsi… Pfluge i Woszczanin nie zobaczyli tego momentu, bo kiedy do kabiny lotni dotarł łoskot wybuchu i ziemia podrzuciła aparat do góry, obaj rzucili się ku Sandrze, aby nie pokaleczyła się o porozstawiane wszędzie skrzynie i pojemniki.

Pawłysz, zafascynowany przerażającym widokiem, stał bez ruchu pewnie nie dłużej niż sekundę. Nie wiedzieć czemu nawet nie upadł, nie stracił równowagi i jego mózg zdążył odnotować, że góra rozpada się wolno, jak we śnie. W tym momencie fala powietrzna i nowa eksplozja ogłuszającego łoskotu uniosła go w górę i rzuciła na lotnię.

Sejsmolog wisiał we włazie i coś krzyczał, ale Pawłysz go nie słyszał, bo patrzył na rozpadające się skały i widział, jak wicher porwał ptaka, białe piórko, podrzucił go, zakręcił i zaczął spychać do wody.

— Szybciej! — krzyczał sejsmolog. — Na pokład!

Wewnątrz góry widać było żółtą masę, miękką i ciągliwa, która puchła i wylewała się przez zręby skalne jak ciasto z dzieży.

Pawłysz nie mógł oderwać wzroku od kłębuszka białych piór spadających do wody.

— Dokąd?! — darł się sejsmolog. — Zwariowałeś?

Pawłysz biegł do wody. Ptak unoszony strumieniem powietrza opadał niczym liść zerwany z drzewa, wirując i hamując upadek, spadając gwałtownie o parę metrów i znów przez moment szybując jak nasionko klonu.

Ptak powinien upaść o jakieś sto metrów od brzegu, ale na szczęście gwałtowny podmuch szkwału odrzucił go w stronę lądu i Pawłysz bez zastanowienia wszedł do wody i pobiegł ku spadającemu ptakowi. Biegł tak grzęznąc w błocie, ślizgając się, potykając i starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę, podczas gdy ziemia trzęsła się, usuwała się spod nóg w przerażających drgawkach.

Z początku dno opadało łagodnie i brudna woda sięgnęła kolan dopiero po dwudziestu krokach. Ptak spadł do wody. Jedno skrzydło miał złożone, a drugie niczym białe prześcieradło leżało na falach, tak, że bioformant sprawiał wrażenie miękkiego, nieożywionego przedmiotu… Dno obniżyło się gwałtownie i Pawłysz zapadł się po pas w wodę. Teraz każdy następny krok przychodził mu z wielkim trudem, bo woda w zatoczce burzyła się i wirowała, chociaż gęsty kożuch popiołu na powierzchni wygładzał fale niczym szumowiny w garnku kipiącej zupy.

Ptaka wolno spychało na środek zatoki, więc Pawłysz spieszył się wiedząc, że w swoim kombinezonie nie będzie mógł płynąć i błagając wszelkie moce niebieskie i piekielne, żeby dno już więcej nie opadało, żeby starczyło sił i czasu na dotarcie do białego prześcieradła.

Dosięgnął końca skrzydła i w tym momencie stracił grunt… Nie wypuszczając skrzydła i lękając się zarazem, że pióra mogą nie wytrzymać szarpnięcia, Pawłysz podpłynął skokami w stronę ptaka, z coraz większym trudem odbijając się od dna. Nie wiadomo, jak by się ta akrobatyka skończyła, gdyby Pawłysz nie poczuł nagle, że ktoś ciągnie go do tyłu. Przez parę sekund utrzymywał nietrwałą równowagę, wciąż ciągnąc za skrzydło, aż wreszcie bezwładność została przezwyciężona i ptak lekko popłynął w jego stronę.

Nie wypuszczając skrzydła z ręki, Pawłysz się odwrócił. Gogia stał po pas w wodzie wczepiony z tyłu w jego kurtkę. Oczy miał nieprzytomne z przerażenia. Kilka razy bezdźwięcznie otwierał i zamykał usta, nim wreszcie zdołał wykrztusić…

— Ja… przecież mógł pan nie zdążyć…

Porwali lekkie, wymykające się z rąk ciało ptaka i pociągnęli do brzegu. Głowa ptaka bezwładnie opadło i Pawłysz wolną ręką podtrzymywał ją, żeby bioformant nie opił się wody. Oczy ptaka były przesłonięte półprzeźroczystą błoną, a jego pierś unosiła się w szybkim, płytkim oddechu.

— Ogłuszyło go — powiedział Pawłysz.

Gogia nie patrzył na niego, tylko przed siebie, na brzeg. Pawłysz też popatrzył w tamtą stronę. Jęzor lawy wypływającej ze szczeliny w zboczu docierał już do brzegu. Jej odblaski nadawały ludziom i ptakowi krwawe zabarwienie.

— W lewo! — krzyknął Pawłysz.

Lotnia znajdowała się po przeciwległej stronie strumienia lawy i wyglądała jak bańka mydlana w promieniach zachodzącego słońca.

Musieli znów cofnąć się niemal po pas w wodę, żeby wyminąć ścianę pary wznoszącej się tam, gdzie język lawy spływał z brzegu. Para jednak dosięgła ich i wówczas Pawłysz, nie myśląc już o tym, że może uszkodzić ptakowi skrzydła, objął rękami jego lekkie ciało i uniósł nad wodą. Gogia brnął obok niego, podtrzymując bezwładne skrzydło…

Pfluge stał we włazie lotni, wypełniając cały jego prześwit. Usiłował dojrzeć ich w rozszalałym żywiole i kiedy wreszcie zobaczył, zeskoczył na ziemię i pobiegł naprzeciw; nie dlatego, że to było potrzebne, tylko po prostu nie mógł ustać w miejscu z radości, że jednak nie zginęli.

Pawłysz potem z najwyższym trudem przypomniał sobie, jak wpychali ptaka do lotni, jak walczyli z bezwładnym skrzydłem, które w żaden sposób nie dawało się złożyć i utykało we włazie… Ostatecznie włazu nie zamknęli i Pawłysz uniósł aparat nad wyspą i rzucił go w stronę morza, a kamienie z nowej erupcji bębniły po kadłubie lotni, zaś popiół i para całkowicie zasłaniały widoczność.

Pawłysz czuł, że lotnia go nie słucha, że traci prędkość i wysokość, i myślał tylko o tym, jak wyprowadzić ją ze strefy działania wulkanu…

Aparat opadł nad samą wodę, a Pawłysz z najwyższym trudem utrzymał go w powietrzu i ruszył lotem koszącym w kierunku otwartego oceanu. Lotnia wlokła się okropnie — widocznie któryś z kamieni jednak uszkodził silnik — ale leciała.

Pawłysz obejrzał się. Wyspa, wulkan, zatoka, wszystko spowite było dymem i parą. Kłąb czarnego dymu o średnicy dwóch kilometrów przechodził w ciemne chmury rozświetlane zygzakami błyskawic i zarzewiem rozpalonej lawy.

— Udało się… — powiedział Pawłysz. — Teraz już jakoś dociągniemy do domu.

Woszczynin wreszcie zamknął właz. Pfluge badał ptaka.

Pawłysz włączył nadajnik.

— Wyrwaliśmy się — powiedział.

— Jak tak można! — oburzał się ktoś znajomym głosem. — Jak tak można! Wywołujemy was od pół godziny, a wy się nie odzywacie. Cóż to za lekkomyślność!

— Mieliśmy co innego do roboty — powiedział Pawłysz. — Trzeba było zostać nieco dłużej na wyspie. Dimow wrócił?

— Zbliżają się — odparł znajomy głos. — Ale odpowiedzcie mi, dlaczego łamiecie zasady łączności radiowej? Co to za smarkateria? Kto pilotuje lotnią? To ty, Gogia? Zabronię ci latać i nawet sam Dimow nic ci nie pomoże. Wystarczy na trzy dni opuścić Stację, żeby wszyscy się rozpuścili!

— To pan, Spiro? — zapytał Pawłysz. Gogia głupio chichotał. Odreagowywał przeżyty strach i zdenerwowanie.

— Ja. A kto przy sterach?

— Pawłysz.

— Pawłysz? Aho. Pawłysz. Słuchaj, Pawłysz, nie uczyli cię we Flocie, że trzeba podtrzymywać łączność z bazą?

— Chwileczkę, Spiro — powiedział Pawłysz. — Lecę z małą prędkością, bo mam niesprawny silnik, więc nie denerwujcie się, że będziemy na miejscu najwcześniej za pół godziny. W razie czego wywołam cię.

— Stój, nie wyłączaj się! — wrzasnął Spiro. — Wystać ci na pomoc drugą lotnię?

— Nie. Powiedziałem, że damy sobie radę. Nie denerwujcie się.

Pawłysz wyłączył radiostację i odwrócił się.

— Co tam z Allanem? — zapytał Pflugego.

— Z kim?

— Z bioformantem.

— To nie Allan — odparł Pfluge. — To Marina.

— Co?

— Nic strasznego. Kontuzja od fali uderzeniowej. Chyba nie ma nawet jednego złamania. Zaraz się ocknie.

— No, teraz mamy prawdziwy babski lazaret — śmiał się Gogia, bo teraz wszystko wydawało mu się okropnie śmieszne. — Latający lazaret.

— Jest pan pewien, że to nic poważnego? — zapytał Pawłysz. — Bo możemy wezwać ze Stacji drugą lotnię.

— Po co? — zapytał rozsądny Pfluge — Zamierza ją pan przenieść na jej pokład w locie?

Pawłysz zerknął na przyrządy. Nie, lepiej wlec się dalej.

— No właśnie — mruknął Pfluge — Przecież mówiłem, że wszystko w porządku.

— Boli — powiedziała Marina. Znów ten mechaniczny, obcy głos.

— Co cię boli? — zapytał Pfluge.

— Skrzydło.

— Niedługo przestanie, to tylko stłuczenia — powiedział Pfluge.

— Sama jestem sobie winna — powiedziała Marina. — Nie powinnam za wami lecieć. Pamiętam, że wulkan wybuchnął, a potem poczułam, że niesie mnie prąd powietrza. Wydało mi się nawet, że do krateru. Jak mnie wyciągnęliście?

— Pawłysz cię wyciągnął Gdyby nie jego szybka orientacja moglibyśmy nie zdążyć.

— Kismet — powiedziała Marina. Nikt nie zrozumiał, co miała na myśli, tylko Pawłyszowi wydało się, że wie o co chodzi.

Wprost na kursie ukazał się czarny punkcik. Z przeciwka nadlatywała druga lotnia. Spiro jednak nie usłuchał Pawłysza i wysłał drugi aparat Po co? Na wszelki wypadek. Zresztą Pawłysz na miejscu Spirona postąpiłby dokładnie tak samo. Za lotnią szybował Allan. Szukał Mariny.

Загрузка...