W siedem minut później zobaczyli samotnego ptaka, krążącego o dwieście metrów nad falami.
Ptak zauważył lotnię, bo uniósł się wyżej i znieruchomiał w powietrzu, jakby wskazując punkt, w którym znajduje się Sandra. Pawłysz rzucił lotnię w dół i zawisł o jakieś dziesięć metrów nad grzebieniami fal, ale nawet z tej wysokości nie od razu dostrzegł Sandrę, której ciało nikło wśród piany urywanej przez wiatr ze szczytów grzywaczy.
— Widzisz? — zapytał Gogia, wpatrując się w wodę.
Wiatr znosił lotnię, więc Pawłysz musiał hamować jego porywy silnikiem, żeby nie stracić Sandry z oczu. Potem wypuścił drabinkę sznurową, która miękko rozwinęła się i chlupnęła do wody o metr od Sandry.
— Jak ją podniesiemy? — zapytał Gogia otwierając dolny właz,
— Pawłysz, co u ciebie? Dlaczego milczysz? — odezwało się radio.
— Poczekaj jeszcze minutę! — warknął Pawłysz. — Znaleźliśmy ją i musimy teraz podnieść na pokład. Wówczas wszystko powiemy.
— A co i nią?
— Nie wiem.
Pawłysz wyłączył nadajnik i powiedział do Gogii:
— Ani mi się waż sam wyciągać ją z wody. Po prostu obwiąż ją liną i przymocuj do drabinki. Wyciągnę was na pokład razem. Jasne?
— Tak. Masz rację — powiedział sejsmolog.
Ptak przeleciał tak blisko kabiny, że Pawłysz mógł zajrzeć w jego okrągłe, porcelanowe oczy. Uniósł rękę, dziękując mu tym gestem za pomoc. Ptak miał na piersi owalne pudełeczko nadajnika. Pawłysz przesunął ręką po własnej piersi, dając do zrozumienia ptakowi, żeby wyrzucił niepotrzebny już ciężar. Ptak zamknął potakująco oczy, ale nadajnika nie wyrzucił, tylko uniósł się nieco wyżej, tak że jego cień od czasu do czasu zasłaniał Pawłyszowi słońce.
Sejsmolog schodził ze zwojem liny po drabince i Pawłysz całą swoją uwagę skupił na tym, żeby nie pozwolić wiatrowi znieść lotni w bok. Sandra rozłożyła ręce i kołysała się na falach jak w hamaku. Leżała na plecach i miała zamknięte oczy. Zgubiła gdzieś swoje ochronne okulary. Minęło czternaście minut od chwili, kiedy wybiegli ze Schroniska.
Sejsmolog wczepił się jedną ręką w drabinkę, a drugą usiłował podprowadzić pod ciało Sandry pętlę liny. Robił to tak niezgrabnie, iż Pawłysz pożałował, że nie może zostawić sterów. Sam zrobiłby to łatwiej i szybciej niż Gogia, który najwyraźniej nie był alpinistą. Dziwne, sejsmolog bez przygotowania wspinaczkowego?… Lina znów się ześliznęła, bo sejsmologowi brakowało wolnej ręki, żeby podsunąć ją pod ramiona Sandry. Gogia aż dygotał że złości, że jest taki nieporadny i Pawłysz już chciał do niego krzyknąć, aby wspiął się na pokład i spróbował utrzymać lotnię w miejscu, chociaż doskonale rozumiał, że dla niefachowca jest to zadanie prawie niewykonalne, że człowiek posługujący się na co dzień wyłącznie auto pilotem nie poradzi sobie z ręcznym sterowaniem w trudnych warunkach. Nie zdążył jednak nic przedsięwziąć, kiedy ptak zdecydował się na niebezpieczną próbę; miękko poszybował pod wiatr, wyczekał momentu, kiedy ciało Sandry znalazło się na grzbiecie fali, chwycił swym krótkim dziobem pętlę liny i błyskawicznie przesunął ją pod ramionami dziewczyny.
Ciągnij! — krzyknął Pawłysz do sejsmologa. Gogia z najwyższym trudem utrzymywał równowagę na drabince, ale usłuchał i pociągnął, zaciskając linę na łokciach Sandry. Bioformant cudem umknął przed grzbietem następnej fali. Kiedy przelatywał przed dziobem lotni, Pawłysz zauważył, że nadajnik jednak poszedł do wody. Uniósł kciuk do góry i ptak gwałtownie zaczął nabierać wysokości.
— Teraz poczekaj — zwrócił się Pawłysz do sejsmologa. — Teraz mogę włączyć autopilota. Ubezpieczaj ją, a ja do ciebie zejdę…
We dwóch wciągnęli Sandrę do kabiny. Minęło dwadzieścia minut od startu.
Radio wrzeszczało, domagało się informacji, błagało o wiadomość, co się stało. Pawłysz nie odpowiadał. Ułożył Sandrę na podłodze i usiłował odnaleźć puls. Sejsmolog otworzył apteczkę, ale Pawłysz postanowił nie ryzykować. Uniósł tylko dziewczynie powiekę i zobaczył, że źrenica się zwęża. Sandra żyła,
— Mówi Pawłysz — włączył nadajnik. — Słuchajcie mnie uważnie. Sandrę mamy już, na pokładzie. Jest nieprzytomna…
— Jeśli nieprzytomna, to znaczy, że żyje. Nie przerywajcie mi. Najwidoczniej jej organizm ma podwójny krwioobieg. Niechaj Pfluge albo ktoś inny z miejscowych powie mi…
— Oho! — powiedział sejsmolog. — Widziałeś to?
Skafander Sandry był rozerwany na boku i przez dziurę widać było wielki siniak. Pawłysz dotknął go ręką i wyczuł kilka złamanych żeber.
— Słuchaj — powiedział Dimow. — Sandrę projektowaliśmy we dwóch z Geworkianem. Ale to w tej chwili nieważne. Nie czekajcie na kuter, tylko lećcie od razu do Schroniska. Sandrze nie udzielajcie żadnej pomocy, tylko załóżcie jej maskę tlenową i przykryjcie czymś ciepłym. I natychmiast ruszajcie tutaj…
Sejsmolog wyjął zapasową maskę i butlę tlenową. Sandra miała zamknięte oczy i błękitne cienie na policzkach. Gogia odgarnął jej z twarzy mokre włosy i drżącymi ze zdenerwowania rękami założył maskę. Pawłysz pędził w stronę Schroniska lotem koszącym. Wprost na kursie, niczym latarnia morska, wznosił się słup dymu. Ptak leciał w górze i niemal nie zostawał w tyle za lotnią. Odbiornik był włączony i Pawłysz usłyszał, jak Dimow poleca kutrowi krążyć na razie w miejscu i nie wracać na wyspę.
Pfluge wraz drugim z sejsmologów czekali już na brzegu zatoki. Owiniętą w koc Sandrę ostrożnie wydobyli z lotni i biegiem przenieśli do kopuły. Właz był zawczasu odsunięty i po minucie dziewczyna leżała już na stole. Dimow czekał ubrany w sterylny kitel i rękawiczki chirurgiczne. Czekał również włączony diagnostat, którego czujniki zdawały się niecierpliwie drżeć, zawieszone przewidująco nad stołem.
— Będzie mi pan asystował — zwrócił się Dimow do Pawłysza. — Tam jest zbiornik z roztworem bakteriobójczym.
Przy radiostacji stał Niels.
— Wszystko w porządku — mówił. — Naprawdę, wszystko jest w porządku! Przecież wiesz, Eryku, że jeśli Dimow coś powie…
Wiatr za oknami zmienił już kierunek i brzeg oraz gładka powierzchnia zatoki pokryły się grubym kożuchem popiołu wulkanicznego.