Pawłysza obudził wstrząs podziemny. Pozostali byli już na nogach. Pfluge znów hałasował swoimi puszkami, bo wybierał się na polowanie. Jerychoński parzył kawę. Niels powiedział:
— Pójdę już. Widzicie, że zaczęło trząść.
— Może poczekaj na chłopców…
— Nie. Oni wiedzą, gdzie mnie szukać. Będę przy automatach. Wezmę radiostację, a wy przypadkiem nie wyłączajcie pelengatora. Chociaż, jeśli coś mi się stanie, i tak nie zdołacie mi pomóc.
— Dlatego mówię, żebyś poczekał na chłopców.
— Nie, żartowałem. Nic się nie stanie. Jeszcze na to za wcześnie.
— Pawłysz, obudziłeś się? — zapytał Jerychoński.
— Idę.
Zza przepierzenia zapachniało kawą.
— Możesz umyć się w miednicy — powiedział Jerychoński. — Przyniosłem trochę lodu.
Miednica stała pod oknem wychodzącym na morze. Woda w niej była lodowato zimna i gęsta od kawałków kry. Brzeg przez noc zmienił się nie do poznania. Był pokryty śniegiem i sięgał aż do raf, o które biły fale otwartego oceanu. Lodowy pancerz zatoki poprzecinany był ciemnymi szczelinami. Po śniegu bez pośpiechu toczył się Niels zostawiając za sobą dziwny ślad przypominający głębokie koleiny. Słońce ledwie przeświecało przez chmury.
— Zimno tam? — zapytał Pawłysz.
— Minus osiemdziesiąt — odparł Jerychoński. — Ale nie ma wiatru. Można wytrzymać.
— Idę — powiedział Pfluge dopijając kawę — Bo inaczej zeżrę wszystkie suchary. Mam przedziwny organizm, który odczuwa głód, gdy tylko pokaże mu się jedzenie. Mogę obywać się bez pokarmu przez dwa tygodnie, jeśli tylko go nie widzę…
— Klamczuszek! — powiedział Jerychoński.
Wan wygramolił się z jakiejś wielkiej skrzyni czy szafy, na którą Pawłysz dotychczas nie zwrócił uwagi. Trzymał na dłoni białą kulę przypominającą kłębek puszystej wełny.
— Popatrz, Pawłysz — powiedział. — To jest właśnie to, co usiłowałeś zniszczyć.
Pawłysz wziął ostrożnie kulę do ręki. Kłębek dosłownie nic nie ważył, był ciepły i bajecznie miękki w dotyku. Lekko podrzucił go do góry i kłębek uniósł się w powietrze, a potem popychany oddechem popłynął w bok.
— Ta pajęczynka jest bezcenna — powiedział Jerychoński. — To najlżejszy i najtrwalszy materiał we Wszechświecie. Gdybyśmy potrafili ją hodować, to nasza planeta stałaby się ośrodkiem handlu galaktycznego.
— Trochę tej pajęczyny zbieramy — powiedział Wan, chwytając kłębek i odnosząc go do szafy — ale to kropla w morzu potrzeb. Dla mnie prawie bez mleka.
Po śniadaniu Pawłysz ubrał się i wyszedł na dwór Słońce wreszcie wydobyło się zza chmur i śnieg zaczął tajać. Nad czarnym zboczem unosiło się lekka mgiełka. Śnieg pokrył się cienką skorupką wiosennego lodu i rześko poskrzypywał pod butami.
Pfluge przykucnął i coś wygrzebywał nożem ze śniegu.
— Niech pan chwilę poczeka. Niebawem wszystko staje i wówczas dokonamy co najmniej trzech wielkich odkryć zoologicznych — powiedział do Pawłysza. Jego głos w hełmofonie brzmiał jak uroczysta trąba jerychońska.
— Dlaczego tylko trzech?
— Tak już jest. Byłem tu już siedmiokrotnie i za każdym razem odkrywałem po trzy zupełnie nieznane nauce gatunki albo nawet rodziny. Czy to nie wspaniałe?
Pawłysz przyznał, że to wręcz cudowne.
Na niebie pojawiła się czarna plamka Lotnia. Słońce przypiekało coraz bardziej i Pawłysz zmniejszył ogrzewanie kombinezonu. Po niebie wolno pełzła biała półprzezroczysta chmurka i lotnia, podchodząc do lądowania, zanurkowała pod nią.
Z sejsmologami przyleciał Dimow.
— Gdzie jest Niels? — zapytał Pawłysza zaraz po przywitaniu. Uznał za rzecz oczywistą, iż Pawłysz jest już we wszystkim zorientowany. — Pewnie w kraterze?
— Wziął ze sobą nadajnik — powiedział Pawłysz.
— Mam złe wiadomości — powiedział jeden z sejsmologów, którego Pawłysz nie mógł rozpoznać pod maską i przyłbicą. — Niels miał rację. Naprężenia w skorupie rosną szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Epicentrum będzie jakieś sto kilometrów stąd.
Wskazał ręką w stronę słońca. Ocean był spokojny. Lód z zatoki już prawie zniknął.
Drugi sejsmolog pospieszył do kopuły.
— Spróbuję połączyć się z Nielsem — powiedział.
— Kiedy mieli być podwodnicy? — zapytał Dimow Pawłysza.
— Nie wiem dokładnie — odparł Pawłysz. — Podobno rano.
— Do diabła z taką precyzją! — oburzył się Dimow i pobiegł za sejsmologami.
— Widzi pan — powiedział radośnie Pfluge, wyciągając spod śniegu długi sznur wodorostu — Już stał się pan jednym z nas. Jeszcze wczoraj Dimow traktował pana niezwykle uprzejmie, a więc obojętnie. Burczeniem wyraża swoją sympatię, proszę zatem się nie obrażać.
— Ani mi to w głowie — odparł Pawłysz — Cieszę się, że Dimow się na mnie złości.
Kiedy wrócił do kopuły, trafił akurat na koniec bitwy Jerychońskiego z Dimowem.
— Kto mógł przypuścić — wykrzyknął Jerychoński, gestykulując ręką, w której trzymał filiżankę kawy — że akurat dzisiaj zechce się panu urządzać trzęsienie ziemi?
— Proszę mi dać tę kawę — odwarknął Dimow. — I tak parzyliście ją dla gości.
— Naturalnie, bardzo proszę… — Jerychoński postawił kawę przed Dimowem. — I niech pan nie myśli, że przygoda Sandry i podwodników zupełnie mnie nie niepokoi.
— Wcale tak nie myślałem — powiedział złośliwie Dimow — Ale przecież nikt nie kazał panu żenić się i rybą.
— Dymitrze! — oburzył się Jerychoński.
— Sandra jest wspaniałą kobietą, doskonałym biologiem i sportowcem, ale ma skrzela, o czym chyba pan wie nie gorzej ode mnie, chociażby jako chirurg.
Wan uśmiechał się od ucha do ucha.
— Mógł pan przynajmniej dopilnować, żeby wzięli ze sobą nadajnik Tego przecież wymagają wszystkie instrukcje.
— A dlaczego pan sam tego nie dopilnował?
— Bo nie mogę kontrolować poczynań wszystkich pracowników Stacji. Przyznaję jednak, że ja też jestem tu winien.
— Dymitrze — wtrącił się do rozmowy Wan — nadajnik rzeczywiście jest niewygodny w użyciu, a oni wyruszyli we trójkę. Doskonale wiesz, że oni we trójkę nie boją się nawet diabła, nie mówiąc już o jakimś głupim trzęsieniu ziemi.
Dimow machnął ręką, jednym haustem wypił kawę, oparzył się i przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Wreszcie mu się to udało i powiedział:
— Mało brakowało, żebym wyzionął ducha. Nareszcie mielibyście spokój.
— Nie pozwolilibyśmy na to — powiedział Pawłysz. Jestem reanimatorem. W najgorszym razie zamroziłoby się pana i odesłało do ożywienia na Ziemię.
Sejsmolodzy poszli na górę i obiecali za godzinę wrócić. Dimow połączył się ze Stacją i przekazywał powszednie polecenia, których nie zdążył wydać z rana, bo wyruszył w drogę bardzo wcześnie. Jerychoński znów zajął się badaniem taśm diagnostatu, a Wan rozbierał jakiś aparat. Zachowanie pozostałych w kopule ludzi było pozornie zwyczajne, ale napięcie w schronisku z każdą chwilą rosło. Podwodnicy powinni zjawić się już ponad godzinę temu, ale nadal ich jeszcze nie było.