Zbudził się w gąszczu krzewów bawełnianych. Był wczesny świt, niebo dopiero różowiało, a ptaki wszczynały swój pierwszy harmider. Zaraz, gdy tylko otrząsnął sen z powiek, Blaine podkradł się do ogrodu przylegającego do farmy na wzgórzu, skąd zabrał trzy kolby kukurydzy, wykopał kilkanaście kartofli, a z pobliskiej plantacji mięsnej cztery befsztyki.
Przez nikogo nie nagabywany powrócił do swej kryjówki. Złożył łup na ziemi i sięgnął po kartonik zapałek, które szeryf pozwoli był mu zabrać do celi. Wewnątrz pozostały jeszcze trzy. Dłuższa chwile spoglądał na trzymany w dłoni przedmiot, wspominając ów dzień sprzed lat, gdy jako skaut zdawał egzamin z zapalania ogniska za pomocą jednej tylko zapałki. Był ciekaw, czy i teraz potrafi jeszcze dokonać tej sztuki.
Nazbierał grubszych patyków czyniąc z nich trzon ogniska. Pod spód włożył parę garści wyschniętych na wiór liści. Wybrał kilkanaście suchych, cienkich gałązek i położył je obok miejsca gdzie miał płonąć ogień. Na samą górę wybrał duże; najbardziej wysuszone kawałki drewna. Ognisko musi być bezdymne…
Drogą przejechał z szumem silników pierwszy tego dnia samochód. Gdzieś w oddali ryczała krowa.
Zużył dwie zapałki. Ostatnią pieczołowicie schował do kieszeni. Pojawiły się pierwsze, wątłe jeszcze języczki ognia. Dokładał cienkie, suche gałązki — jedną za drugą — potem większe patyki, a gdy ogień już rozrósł się, ułożył na wierzchu grube polana. Stos palił się równym, bezdymnym płomieniem. Teraz Blaine owi wypadało tylko cierpliwie czekać aż wytworzy się odpowiednia ilość żaru. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz na całej wschodniej stronie nieba płonęły już zorze. Na razie jednak panował jeszcze przenikliwy chłód. Poniżej, w kamienistym korycie, szumiał potok. Blaine wpatrzony w błękit nieba oddychał głęboko, sycąc się wonnym, orzeźwiającym powietrzem poranka.
Żył, wymknął się prześladowcom i zgotowanej przez nich kaźni, miał co jeść, miał czym napełnić brzuch. Ale co dalej? Pieniądze oraz wszystkie drobiazgi, jakie posiadał, zostały u szeryfa i tak naprawdę. nie miał nic z wyjątkiem jednej, jedynej zapałki i ubrania na sobie. Poza tym posiadał umysł, ale ten w każdej chwili mógł go zdradzić. Umysł, który ta stara jędza nazwała lustrem odbijającym obce myśli. Wystarczy, by w pobliżu pojawił się byle szperacz czy lokalizator, a Blaine będzie zgubiony.
Istnieje, co prawda, wyjście z tej kłopotliwej sytuacji. Może podróżować nocą, w dzień natomiast spać w jakimś ukryciu. W takim przypadku, Blaine byłby stosunkowo bezpieczny, gdyż z chwilą zapadnięcia zmroku, ludzie barykadują się w domach. Jadłby to, co ukradnie w sadach i ogrodach. W ten sposób może ocalić życie, a jednocześnie posuwać się do przodu względnie bezpiecznie. Nie było to jednak rozwiązanie najszczęśliwsze. Wędrówka bowiem trwałaby wiele dłużej, a bardzo mu zależy na czasie. Musi więc — postanowił — poszukać innego rozwiązania.
Ognisko płonęło wesoło jasnym i bezdymnym ogniem. Dołożył więcej drewna i ześlizgnął się stromą skarpą na brzeg strumienia. Tam położywszy się płasko na brzuchu, zaczął pić drobnymi łykami zimną, kryształowo czystą wodę.
Czy przypadkiem nie popełniłem błędu uciekając od Fishhooka? — kolejny raz z rzędu zapytywał samego siebie.
Bo nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że sytuacja w jakiej się obecnie znalazł, jest o wiele trudniejsza niż los, jaki czekałby go tam, w Meksyku.
Leżał na brzuchu wpatrując się tępym wzrokiem w wodę i w kamyki zalegające dno strumienia, Wpadł mu w oko jeden z nich — śliczny, czerwony otoczak lśniący jak wypolerowany rubin. Blaine skupił na nim swoją uwagę i nagle ujrzał całą strukturę krystaliczną minerału, znał jego pochodzenie, był w stanie powiedzieć, co działo się z nim przez minione tysiąclecia.
Zaintrygowany przeniósł wzrok na inny odłamek skalny mieniący się srebrzyście drobinami kwarcu…
To przechodziło wszelkie pojecie!
Była to rzecz, której nigdy dotychczas nie dokonał. Ani on, ani nikt!
A tutaj nagle okazuje się, że stać go i na to. Zupełnie, jakby to była naturalna zdolność człowieka! Jakby nie było w tym nic zdumiewającego!
Gwałtownym ruchem, jakby otrząsając się z niespokojnych myśli, uniósł się i kucnął nad potokiem. Nie był przestraszony, raczej zaintrygowany. Poza tym czuł się sobą i kwestia, kim naprawdę jest i jaki jest faktyczny zakres lego możliwości, przestała go zupełnie zajmować. Był po prostu sobą i stać go było na to, na co go stać.
Podjął kolejną próbę odnalezienia obcego pod czaszką Pomimo że nie natrafił na jego bezpośredni ślad, zdawał sobie sprawę, że gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach jego jaźni, obcy był. Czuł go, czuł jego obecność wraz z całym tym dziwacznym bagażem bezsensownych wspomnień, fantastycznych i absurdalnych zdolności, ze zwariowaną logiką i cudaczną skalą wartości.
Oczyma umysłu widział Blaine dziwne korowody purpurowych figur geometrycznych kołyszących się płynnym, monotonnym ruchem ponad szczerozłotą pustynią Widział oślepiająco błękitne niebo z krwisto czerwoną Kulą jakiegoś obcego słońca. I tylko te chwiejne figury ciągnące się hen, po horyzont. I nic więcej poza nimi, poza pustynią, niebem i słońcem. Jednocześnie w jakiś niepojęty sposób znał koordynaty owego fantastycznego miejsca w kosmosie, wiedział, co ono oznacza, mógł w każdej chwili dostać się w ten rejon wszechświata. Trwało to ułamki sekundy. Po chwili krótkiej jak mgnienie oka wszystko to wymazało się ze świadomości człowieka.
Blaine powstał wolno; wdrapał się z powrotem na skarpę i zniknął w zaroślach. Ognisko powoli wygasało, pozostawiając dużą ilość żaru. Rozgrzebał patykiem amarantowe węgle i włożył w nie kukurydzę i kartofle. Nakrył je grubą warstwą rozpalonych głowni, na wierzch położył kilka polan, a następnie zerwał zieloną gałązkę. Oczyściwszy ją z liści zrobił rodzaj prymitywnego rożna, na które nadział befsztyk. Zaczął powoli smażyć mięso nad ogniem.
Skulony przy ognisku, w miłym cieple żaru, grzejącym twarz i dłonie poczuł nagły przypływ optymizmu i wiary w przyszłość. Były to odczucia zupełnie nie na miejscu w sytuacji, w jakiej się znajdował. Ale odnosił nieodparte wrażenie, że potrafi czytać przyszłość, a ta z kolei jawiła mu się w jasnych barwach. Nie, nie było to jasnowidzenie. Istnieli intuicjoniści, którzy potrafili rozszyfrowywać przyszłość, jasnowidze, którzy ją widzieli, ale on, Blaine, nigdy kimś takim nie był. On, w tej chwili, miał wyłącznie pewność, najgłębsze przekonanie, że wszystko zmierza ku szczęśliwemu finałowi. Owej wizji Blaine a brakowało jednak charakterystycznych szczegółów rozpoznawanej przyszłości. Sama pewność, coś, co można przyrównać jedynie do starodawnych przewidywań, przeczucie nadchodzących wydarzeń i nic ponadto.
Befsztyk skwierczał na ogniu, wokół rozchodziła się woń pieczonych w popiele ziemniaków i Blaine czuł napływającą do ust ślinkę. Świat zdawał się mu piękny, a życie pełne uroku. A przeczucie podpowiadało, ze wszystko potoczy się pomyślnym torem.
Przypomniał sobie Daltona, z ogromnym zaślinionym cygarem w kąciku ust, wściekającego się na myśl o plantacjach mięsnych Jego zdaniem były one symbolem, wręcz synonimem, złej woli i bezczelności Fishhooka. Blaine starał się przypomnieć sobie planetę, z której sprowadzono na Ziemie plantacje mięsne. Nie pamiętał jednak jej nazwy ani nazwy jej słońca, jakkolwiek miał je na końcu języka.
Plantacje mięsne! — pomyślał. I tyle innych rzeczy. Ileż Ziemia zawdzięcza Fishhookowi, ile wynosi jego rzeczywisty wkład, gdyby komuś chciało się to wszystko podliczyć?
Choćby medycyna! Nowy zestaw leków przyniesionych tu z najdalszych gwiazd radykalnie zmniejszył liczbę chorób nękających Człowieka, stając się rękojmią ich całkowitego wytępienia.
Nowe technologie, nowe metale, nowe środki spożywcze. Nowe rozwiązania architektoniczne i materiałowe, rewelacyjne kosmetyki, nowe prądy w sztuce i literaturze. No i — rzecz jasna — dimensino: nowy szał, nowa religia. Dimensino, ktore zastąpiło radio, telewizje, kino, książki.
W dimensino nie tylko oglądasz i słuchasz, ale przede wszystkim uczestniczysz, identyfikujesz się z jedną lub kilkoma wybranymi postaciami.
Prawie w każdym domu był pokój z dimensino podłączonym do aparatury przenoszącej te dziwne, obce impulsy, dzięki którym wchodziło się w daleki od codziennego życia świat. W świat dzikich przygód, egzotycznych miejsc i fantastycznych sytuacji.
A monopol na to wszystko — na fabryki, na żywność, na plantacje mięsne i dimensino — posiadał wyłącznie Fishhook.
I dlatego też świat i ludzie nienawidzą Fishhooka — myślał z goryczą Blaine. Nienawidzą go za własną ignorancje, głupotę i przesądy, za to, że są na uboczu, nienawidzą za pomoc i dary, które im przyniósł.
Befsztyk był gotów. Blaine rozgarnąwszy ostrożnie żar, wyciągnął ze środka gorące kartofle i kolby Gdy tak siedział z nogami po turecku i jadł śniadanie, wzeszło słońce. Odegnało przenikliwy chłód, wypełniło wszystko ruchliwym, połyskliwym blaskiem, jakby świat świeżym oddechem witał kolejny, budzący się dzień Pierwsze promienie przedarły się przez liście, lśniąc na nich setkami barw jak na złocistych płatkach. Zewsząd napływały dźwięki zaczynającego się dnia gwizd czajnika w kuchni na farmie, szum samochodów na drodze, odległy huk lecącego w chmurach samolotu.
Na szosie poniżej mostku pojawiła się sunąca od strony miasteczka ciężarówka z wielką blaszaną budą. Przed samym mostem silnik zakrztusił się, samochód szarpnął kilkakrotnie i pojazd stanął. Z szoferki wyskoczył mężczyzna i niepewnym krokiem podszedł do maski auta. Podniósł klapę i znikł pod nią, do połowy zanurzony we wnętrzu silnika. Po dłuższej chwili wyprostował się, zeskoczył z błotnika i wrócił do szoferki. Szukał czegoś pod siedzeniem. Gdy ponownie stanął na drodze, dźwigał dużą torbę z narzędziami. Postawił ją na błotniku, otworzył i zaczął wybierać ze środka odpowiednie klucze.
Ciężarówka była starym gratem o spalinowym silniku, ale dla zwiększenia mocy przy kołach zainstalowano dodatkowo niewielki motorek odrzutowy. Tego typu wehikułów spotykało się już bardzo niewiele. Przeważnie zalegały składnice złomu.
Prywatny kierowca — pomyślał Blaine. Był to jeden z tych prywaciarzy, którzy utrzymują się z najwyższym co prawda trudem — na powierzchni życia, tylko dzięki niskim cenom swych usług; wielokrotnie niższym od cen, jakich żądały wielkie, nowoczesne przedsiębiorstwa transportowe.
Na starej i wyblakłej, odpadającej wielkimi płatami farbie, którą była pociągnięta szoferka, zostały wymalowane świeżym, jaskrawym lakierem skomplikowane symbole magiczne, mające, bez wątpienia, na celu odegnanie złych mocy.
Blaine spostrzegł, iż ciężarówka miała rejestracje Illinois.
Kierowca skończył wybieranie narzędzi i ściskając w dłoni klucze znikł ponownie pod maską wozu, skąd zaczęły dobiegać dźwięki stukania i chrzest odkręcanych, zardzewiałych śrub. Ich przenikliwy, piskliwy zgrzyt niósł się daleko ponad doliną.
Blaine skończył śniadanie. Pozostały z niego trzy kartofle i dwa befsztyki. Uniósł się ociężale i zaczął ponownie rozgrzebywać patykiem węgle, które zdążyły już sczernieć. Po chwili pojawiło się kilkanaście iskier i po głowniach zaczęły skakać drobne ogniki. Wówczas Blaine dołożył nieco chrustu i grubszych polan. Gdy ogień buchnął żywym płomieniem, nabił befsztyki na rozwidloną gałąź i zaczął je ostrożnie smażyć.
Spod maski ciężarówki stale dobiegały metaliczne dźwięki i chrobot śrub. Kierowca kilkakrotnie wychylał się na zewnątrz by odetchnąć i otrzeć z czoła krople potu. Po chwili ponownie wracał do swej pracy, znikając pod maską samochodu. /Gdy befsztyki były już gotowe, Blaine włożył do kieszeni kurtki ziemniaki podniósł się z miejsca i zamaszystym krokiem zaczął schodzić w dół, w stronę samochodu. W wyciągniętej ręce, niczym chorągiew podczas bitwy, trzymał patyk z nabitymi befsztykami.
Na odgłos zbliżających się kroków mężczyzna wyjrzał spod maski i skierował wzrok na Blaine'a.
— Dzień dobry — rzekł Blaine podchodząc na odległość dwóch kroków. Starał się nadać głosowi radosne brzmienie. — Właśnie kończyłem śniadanie, kiedy ujrzałem pana.
Kierowca obrzucił go przeciągłym, podejrzliwym spojrzeniem.
— Zostało mi trochę jedzenia — ciągnął niezrażony Blaine — więc je odgrzałem. Sądzę, że jeszcze nic pan dzisiaj nie jadł.
— Zgadza się, nie jadłem — skinął głową szofer z wyraźnym zainteresowaniem. — Miałem nadzieje przekąsić coś w miasteczku — wykonał ręką gest, wskazując za siebie — Ale tam jeszcze wszystko pozamykane na głucho.
— W takim razie proszę — Blaine podał mu gałąź z nabitymi befsztykami.
Kierowca wziął patyk, lecz trzymał go bez ruchu w wyciągniętej dłoni, jakby bał się, że zatknięte na niej befsztyki mogłyby go ugryźć. Blaine sięgnął do kieszeni i wyjął trzy kartofle.
— Miałem jeszcze trochę kukurydzy, ale już ją zjadłem. Zresztą tylko trzy kolby.
— Znaczy się; chcesz mnie pan poczęstować?
— Oczywiście. Niech pan je. Chyba, że zamierza mi pań cisnąć tym jedzeniem w twarz.
— O, jeszcze czego! — roześmiał się kierowca. — Zjem, pewnie, że zjem. I wielkie dzięki. Następne miasteczko znajduje się dopiero trzydzieści pięć mil stąd, a nie wiem kiedy tam dotrę tym trupem — uderzył dłonią blachę szoferki.
— Niestety, nie miałem soli — rzekł Blaine. — Ale i bez niej jest wyśmienite.
— Nie ma sprawy. Jest pan i tak miły, że…
— Proszę siadać — przerwał mu bezceremonialnie Blaine. — Niech pan siada i je, dopóki ciepłe. Z silnikiem coś nie tak?
— Nie jestem pewien. Chyba coś w gaźniku.
Blaine bez słowa zdjął marynarkę, złożył ją i obszedłszy samochód położył ją na błotniku z drugiej strony ciężarówki. Następnie schylił się i podwinął nogawki spodni. W tym czasie kierowca rozsiadł się na dużym, przydrożnym kamieniu i zaczął jeść. Blaine stał już na błotniku, gdy dobiegło go pytanie szofera:
— Gdzie dają takie jedzenie?
— Tam na wzgórzu. Farmer ma tego bardzo dużo.
— Farmer, powiada pan? — kierowca szelmowsko zmrużył oczy.
— A coś pan myślał. Skąd mam niby brać forse? Nie moge znaleźć pracy. Nie mam nawet pieniędzy, by dojechać do domu i wlokę się na piechotę.
— A skąd pan w ogóle pochodzi?
— Z Południowej Dakoty.
Mężczyzna nic nie odrzekł. Wziął do ust ogromny kawał befsztyka i nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Żuł powoli i systematycznie.
Blaine zniknął do połowy pod maską ciężarówki. Kierowca zdążył już odkręcić śruby trzymające gaźnik. Pozostała jeszcze jedna. Nałożył na nią klucz i próbował poruszyć zardzewiały gwint. Śruba stawiała opór. Klucz chrobotał tylko na jej główce.
— Są cholernie zardzewiałe — dobiegł go stłumiony głos szofera.
Po kilku próbach gwint puścił. Dalej już śruba odkręciła się bez kłopotów. Blaine wyjął gaźnik i wynurzył się z nim na światło dzienne. Zszedł ostrożnie z błotnika i usiadł obok kierowcy, ściskając w dłoniach ciężki gaźnik.
— Handryczę się całą drogę z tym cholernym gaźnikiem — mruknął szofer. — Przez te postoje diabli wzięli cały rozkład jazdy.
Blaine mniejszym kluczem odkręcał śruby urządzenia.
— Próbowałem jechać nocą — ciągnął kierowca. — Ale to nie dla mnie. Raz spróbowałem i mam dosyć.
— Czemu? — zdziwił się Blaine.
— Panie! — wykrzyknął mężczyzna. — Gdyby nie te znaki com je wymalował na masce, dawno bym przepadł z kretesem. Wiozę co prawda gotowy do strzału karabin, ale to do niczego, taka robota. Spróbowałby pan jednoczenie prowadzić wóz i trzymać strzelbę.
— Karabin, też coś! — roześmiał się Blaine. — Po co on panu?
— To ja coś panu powiem — z dumą w głosie odezwał się kierowca. — Jestem gotów na najgorsze. Mam pełną kieszeń srebrnych kul.
— Srebrnych kul? — wytrzeszczył oczy Blaine. — Przecież to musi kosztować majątek!
— Oo, pewnie. Ale chce być przygotowany na wszystko.
— Ba, widzę, że jesteś pan rzeczywiście przygotowany na spotkanie z samym czartem.
— Z każdym rokiem jest gorzej — ponurym głosem stwierdził kierowca. — Tam, na północy jest jeden kaznodzieja…
— Słyszałem, że nie jeden. Jest ich całe mnóstwo.
— Tak, zgoda. Ale oni wszyscy tylko gadają. Ten rzeczywiście coś robi. Przygotował zakrojoną na wielką skale akcje, by skończyć już z tym raz na zawsze…
— No, nareszcie — sapnął Blaine odkręciwszy ostatnią śrubkę. — Zaraz zobaczymy, co tam jest w środku.
Otworzył gaźnik i zajrzał do środka.
— Widzi pan, tutaj — zwrócił się do szofera.
Kierowca pochylił się zaglądając do środka.
— Cholera, takie gówno i tyle czasu…
— Spokojnie. Za kwadransik auto będzie gotowe do drogi — odparł Blaine. — Niech pan przyniesie puszkę oleju. Przy okazji psikniemy trochę do silnika.
— Zaraz poszukam — kierowca dźwignął się z kamienia i ruszył w stronę szoferki. Zatrzymał się w połowie drogi. Zawrócił i stanął przy Blainie.
— Nazywam się Buck. Buck Riley — rzekł wyciągając ubrudzoną dłoń.
— Blaine. Możesz mówić po prostu Shep.
Uścisnęli sobie dłonie, lecz Riley stał jeszcze niezdecydowanie, przestępując z nogi na nogę.
— Mówiłeś, że wybierasz się do Dakoty? — spytał w końcu.
Blaine skinął głową.
— Wiesz, ja już wprost wychodzę z siebie. Już nie wyrabiam — skarżył się Riley. — Nie pociągnę tak dłużej. Potrzebuje czyjeś pomocy.
— Gdybym mógł w czymś pomóc…
— Czy prowadziłbyś nocą?
— A jak, czemu nie!
— Ty byś kierował a ja czuwał ze strzelbą.
— No dobrze, ale kiedyś musimy przecież spać.
— Jakoś to urządzimy — Riley machnął lekceważąco ręką. — Najważniejsze, żeby ta buda toczyła się cały czas przed siebie. Straciłem już zbyt wiele czasu…
— Ty również zmierzasz do Południowej Dakoty? — zdziwił się Blaine. Riley pokiwał twierdząco głową.
— Więc jak, jedziemy razem? — spytał niecierpliwie, z nadzieją w głosie.
— Bez namysłu! — wykrzyknął uszczęśliwiony Blaine. — Dobijała mnie świadomość, że całą drogę musze przebyć na własnych giczołach.
— Ale to będzie kawałek ciężkiej roboty, ostrzegam. Oczywiście nie za darmo…
— Zapomnij o pieniądzach. Ja po prostu wściekle chce jechać.