Blaine stał osłupiały a zdumienie brało w nim górę nad gniewem i strachem. Pośród wielu ludzi wobec których żywił jakieś podejrzenia i uprzedzenia, Freddy Bates był tym którego w ogóle nie brał pod uwagę. Nigdy nawet nie przyszło mu do głowy że właśnie Freddy, najbardziej zblazowany playboy w mieście może być tajnym agentem Fishhooka i podwładnym Randa.
I jeszcze sam Kirby Rand; kiedy zapraszał Blaine'a do pokoju, znał już całą prawdę. Mimo to pozwolił mu odejść. Natychmiast jednak po wyjściu Blaine'a sięgnął po telefon i włączył do akcji Freddy'ego Batesa. Ścigany musiał sam przyznać, że było to bardzo chytre posuniecie. Chytre i inteligentne. Mądrzejsze od wszystkiego, czego dotychczas dokonał on sam. Niczego nie podejrzewał, ciesząc się w duchu, że zmylił czujność Randa, przechytrzył Fishhooka, oszukał Freddy'ego. No i teraz ma za swoje.
Stopniowo jednak osłupienie mijało, przemieniając się w gniew. W dziki gniew, że dał się tak głupio podejść wystrychnąć na dudka temu frajerowi Freddy'emu.
— Wychodzimy — syknął Freddy Bates — Wracamy do Randa. Tam sobie wszystko wyjaśnimy. Ale pamiętaj, żadnych gwałtownych ruchów. Bez awantur. Nikt z nas nie pragnie chyba robić tutaj zamieszania. To mogłoby narazić Charline na nieprzyjemności.
— Masz racje — mruknął przez zęby Blaine. — Nikt z nas nie chce ściągać na nią kłopotów.
Myślał gorączkowo jak wyrwać się z matni, wyplątać z pułapki tak sprytnie zastawionej przez Randa i Freddy'ego. Wiedział jedno: nie może wrócić do pokoju Randa i cokolwiek by się miało stać on, Blaine — nie wróci tam.
I poczuł w mózgu ruch, jak gdyby Różowa Istota. próbowała ponownie wydostać się na zewnątrz.
— Nie!!! — wrzasnął. — Nie!!!
Było jednak za późno. Różowość wypełzła już bowiem ze swej kryjówki, wypełniając sobą świadomość człowieka, który ponownie stał się podwójną osobowością: sobą i kimś jeszcze. A ponadto dziać się zaczęło coś niesłychanie dziwnego.
Przestrzeń wokół zamarła w bezruchu, jakby całe pomieszczenie zostało zatopione w krysztale. Cisze mącił jedynie chrobot ściennego zegara; ale też inny niż poprzednio: przeciągły zgrzyt zamiast szybkiego cykania mechanizmu.
Blaine instynktownie postąpił krok do przodu. Freddy nie zareagował. Stał nieporuszenie, stale trzymając rękę głęboko w kieszeni.
Kolejny krok i znów żadne, reakcji z jego strony. Twarz Freddy'ego była nieruchoma, a rozwarte oczy lśniły nienaturalnie odbijając w źrenicach jaskrawe światło lampy rozjaśniającej swym blaskiem kuchnie. Dopiero po dłuższej chwili Blaine dostrzegł lekki ruch jego głowy i dłoni, która zaciśnięta na czymś kurczowo drgnęła nieznacznie w kieszeni. Sprawiało to wrażenie, jakby Freddy budził się powoli z głębokiego, stuletniego snu.
Kilka szybkich kroków i Blaine stanął twarzą w twarz z nieruchomym przeciwnikiem. Wziął szeroki zamach. Zaciśnięta pieść zatoczyła szeroki łuk. Usta Freddy'ego leciutko zwarły się, a powieki wolnym karykaturalnym ruchem nakryły gałki oczne. Pieść jak tłok hydrauliczny, grzmotnęła w podbródek stojącego nieruchomo mężczyznę. Uderzenie, w które Blaine włożył całą swą silę, było tak potężne, że ostry ból, biegnący od knykciów po nadgarstek, poraził rękę bijącego. Freddy nie wykonał żadnego obronnego gestu. Upadł, lecz nie tak zwyczajnie jak wali się bezwładne ciało po mocarnym ciosie. Upadał powoli, płynnie, niby ścięte drzewo. W trakcie tego powolnego chylenia się ku ziemi, wysuwała mu się z kieszeni dłoń zaciśnięta na kolbie rewolweru. Nim jeszcze ciało dotknęło podłogi broń wypadła z bezwładnych palców uderzając z przeciągłym brzękiem w posadzkę.
Blaine błyskawicznie schylił się i podniósł pistolet. Stanął zaciskając w spotniałej dłoni chłodny metal i spoglądał zdumionym wzrokiem na wciąż jeszcze padającego Freddy'ego. Pod długich niczym wieczność sekundach bezwładne ciało uderzyło wreszcie o ziemie. A właściwie nie uderzyło, lecz łagodnie upadło, miękko, nieledwie z wdziękiem rozciągając się na podłodze.
Powyżej na ścianie chrobotał zegar. Blaine spojrzał kątem oka w jego stronę. Wskazówka sekundnika zamiast pędzić po cyferblacie, wlokła się w żółwim tempie, a z wnętrza zegara, zamiast szybkiego cykania wydobywał się tylko ów przeciągły drażniący chrobot.
Zegar też oszalał — szepnął do siebie zbielałymi wargami Blaine.
Coś stało się z czasem. Wskazywał na to kompletny brak reakcji Freddy'go na atak Blaine'a, powolne upadanie ciała, wreszcie ta wlokąca się wskazówka sekundnika.
Upływ czasu został spowolniony. A to przecież niemożliwe.
Czas nie może zwolnić biegu. Czas jest zawsze i wszędzie taki sam. A jeśli z jakichś powodów rzeczywiście przystanął, to czemu to nie dotyczy Blaine'a?
Chyba, że…
Zakładając, że to nie czas stanął w miejscu, lecz on, Blaine, został przyśpieszony, to oczywiste, że poruszał się tak szybko, iż Freddy nie był w stanie zareagować w porę, obronić się, wyjąć z kieszeni rewolwer.
Blaine stał bez ruchu z wyciągniętą przed siebie, uzbrojoną w pistolet ręką. Rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatrywał się w ów pękaty, metalowy przedmiot.
Tym razem Fishhook i Freddy nie żartowali. Nie bierze się ze sobą broni, gdy gra idzie o niską stawkę. Nie bierze się rewolweru, kiedy nie istnieje potrzeba jego użycia, Ale tym razem — Blaine miał dowód przed sobą — broń została szczególnie uważnie przygotowana do użycia.
Nie spuszczając oczu z bezwładnie leżącej postaci Freddego wykonał kilka kroków do tyłu. Zdawał sobie sprawę, że upłynie jeszcze dużo czasu, nim Fredy podniesie się z podłogi Schował rewolwer do kieszeni i ruszył w stronę drzwi. Jeszcze raz rzucił okiem na zegar Wskazówka sekundnika przesunęła się nieznacznie do przodu. Zamykając za sobą drzwi obrzucił pomieszczenie ostatnim, uważnym spojrzeniem. Kuchnia wciąż była taka sama: jasna, pełna chromowego połysku sterylnie czystych urządzeń. I tylko spoczywające na posadzce ciało mąciło ów jasny obraz.
Wyszedł na patio wyłożone wielkimi, kamiennymi płytami i ruszył w kierunku schodów prowadzących skośnie w dół wykutą w skale galeryjką. Na dole czekał jakiś mężczyzna. Na widok zbiegającego w szaleńczym pędzie Blaine'a podniósł się niesłychanie wolno ze stopnia, na którym siedział. Promień światła padający z otwartego okna oświetlił jego twarz i pędzący niczym wichura Blaine dojrzał na niej wyraz najwyższego osłupienia.
— Przykro mi, stary — szepnął Blaine i zacisnąwszy pieść, wyrżnął w sam środek tej zdumionej, nieruchomej twarzy.
Człowiek zatoczył się do tyłu i wolno, robiąc krok za krokiem, coraz bardziej przechylał się. W końcu upadł na plecy.
Blaine nie czekał jednak aż to się stanie Gnał wielkimi susami w stronę zaparkowanych przy krawężniku aut za którymi, w pewnym oddaleniu, czekał samochód z zapalonymi światłami i pomrukującym na jałowym biegu silnikiem.
To samochód Harriet — pomyślał Blaine. Ale przecież zaparkowała go w złym kierunku: w górę kanionu, nie w dół. Przecież tam, w górze, droga niebawem się kończy.
Biegł klucząc pomiędzy stojącymi autami Harriet czekała przy kierownicy. Okrążył samochód, wśliznął się do środka i ciężko opadł na Fotel. Był wykończony. Czuł przeraźliwy ból w kościach i znużenie w mięśniach, zupełnie laby przebiegł nie kilkadziesiąt metrów, lecz dystans maratoński. Dyszał ciężko, a złożone na kolanach dłonie mocno drżały.
— Nie zabrało ci to zbyt wiele czasu — Harriet odwróciła głowę w jego kierunku.
— Spieszyłem się — szepnął urywanym głosem.
Dziewczyna wyprowadziła samochód na środek drogi. Włączyła odrzutowe silniki i pojazd uniósł się na poduszce powietrznej, której szum poniósł się echem pośród urwistych ścian wąwozu.
— Mam nadzieje, że wiesz co robisz — odezwał się cicho Blaine, pochylając się do przodu. — Ta droga nigdzie nie prowadzi. Kończy się za mile lub dwie.
— Nie przejmuj się, Shep. Wiem, co robię.
Opadł na fotel bez słowa. Był zbyt zmęczony i rozbity by podejmować dyskusje.
Cóż, mam prawo do zmęczenia — pomyślał — Poruszał się dziesięć (a może sto?) razy szybciej niż normalny człowiek. Wydatkował straszną ilość energii, serce biło mu o wiele szybciej, płuca pracował ciężej, mięśnie, ścięgna…
Siedział bez ruchu i zastanawiał się nad przyczyną tego niezwykłego zjawiska, którego doświadczył. Była to tylko czcza formalność, bo doskonale znał jego przyczynę. Tkwiła w nim. Była nią Różowość. Odszukał ją w umyśle.
— DZIĘKI — szepnął z gorzkim uśmiechem.
Śmiesznie zabrzmiało to podziękowanie. Wszak obcy stał się jego częścią, osiedlił się w jego czaszce, gnieździł w jego mózgu i Blaine, dziękując intruzowi, dziękował samemu sobie… Nie! Nie, obcy nie był jeszcze jego częścią. Nie był! Ale już nie ukrywał się dłużej, nie taił swoich możliwości, nie miał już zamiaru uciekać z mózgu Shepherda Blaine'a.
Auto zagłębiało się coraz bardziej w mroczny kanion. Powietrze ochłodziło się, a przesycający je zapach sosen przypominał woń wytwornych i delikatnych perfum.
Być może obcy nie miał wcale zamiaru mi pomagać wydobywać z opresji — zastanawiał się Blaine. — Może ta obca istota czająca się w jego mózgu postąpiła tak, jak zwykle w takich wypadkach postępuje. A może był to tylko jej odruch samoobrony.
Lecz to już nie miało znaczenia, skoro obcy, ratując siebie, uratował również jego. Są bowiem nierozłączni. Są jednym. Żaden z nich nie może już działać niezależnie. Byli sklejeni za sprawą jakiejś kuglarskiej sztuczki owej rozlazłej Różowej Istoty z odległej planety. Tej dwoistej osobowości, która weszła w niego, a stanowiła cień swej drugiej części, odległej stąd o pięć tysięcy lat świetlnych.
— Były jakieś kłopoty? — spytała Harriet.
— Natknąłem się na Freddy'ego.
— Freddy'ego Batesa?
— Jest tylko jeden Freddy w tym mieście.
— Żałosny pajac.
— Ten twój żałosny pajac miał broń i chciał mnie zabić — odrzekł cierpko Blaine.
— Chyba żartujesz?
— Nie, nie żartuje. Posłuchaj, Harriet. To naprawdę poważna i śmierdząca sprawa. Daj sobie spokój. Wysiądę i…
— Za nic na świecie. Jeszcze nigdy nie bawiłam się tak znakomicie.
— W takim razie spytam raz jeszcze: czy dobrze jedziemy? Przed nami pozostało już niewiele drogi.
— Shep — głos dziewczyny zabrzmiał nagle bardzo poważnie. — Nie sądź mnie po pozorach. W sumie nie jestem tak zupełnie głupia. Naprawdę dużo czytam. A najbardziej pasjonuje mnie historia. Szczególnie historia wielkich, krwawych bitew. A już najbardziej lubię, gdy do lektury dołączone są szczegółowe mapy i szkice sytuacyjne…
— No i co z tego? — niecierpliwie wzruszył ramionami Blaine.
— A to, że jedną z najistotniejszych rzeczy w bitwie jest dokładne rozeznanie ewentualnych dróg odwrotu…
— Ale przecież nie w górę tego wąwozu — odparł kwaśno Blaine.
— A właśnie, że w górę.
Milczeli. Dziewczyna skupiła całą swą uwagę na prowadzeniu samochodu, a Blaine ukradkiem obserwował jej profil. Nie, Harriet z pewnością nie reprezentowała typu zidiociałej świergotki, nie była jedną z tych gazetowych dziewcząt goniących wyłącznie za tanią sensacją, żadną egzaltowaną babą ani łzawą pisarką jakich wiele można spotkać we wszystkich redakcjach prasowych świata. Była jedną z najlepszych dziennikarek w kraju, wysłaną do Fishhooka w charakterze korespondenta jednej z największych redakcji w Ameryce Północnej.
Blaine miał pewność, że nie ma u Fishhooka tajemnicy, której nie znałaby zarazem Harriet. Pisała o wszystkim z przerażającym obiektywizmem, zakrawającym wręcz na cynizm i obojętność. Ale nawet w tak specyficznym rodzaju prozy, jakim jest twórczość gazetowa, potrafiła w swoje artykuły tchnąć bardzo dużo zwykłego, ludzkiego ciepła.
Jaką wiec role gra Harriet w ostatnich wydarzeniach? Czemu jest tutaj, z nim?
Była jego przyjaciółką, to fakt. Znają się od paru dobrych lat, od dnia — krótko po jej przybyciu do Fishhooka — gdy wybrali się razem na obiad do niewielkiej knajpki. Od niewidomej kwiaciarki kupił wówczas Harriet róże. Pamięta doskonale, jak dziewczyna, ogarnięta nagłą, dojmującą tęsknotą za odległym domem, tuląc róże do twarzy, uroniła w purpurowe płatki kwiatu kilka łez: Od tego czasu jednak Blaine nie widział ani razu by płakała.
Dziwne to wszystko — myślał. — Bardzo dziwne. Na przykład Fishhook, ten kolos i legenda nowoczesnego świata, którego ten właśnie świat nigdy nie chciał w pełni zaakceptować…
Zawsze intrygowało Blaine'a jak to było, kiedy uczeni — sto lat temu z górą — przyznali otwarcie, że Człowiek nigdy nie zdobędzie przestrzeni kosmicznej, że gwiazdy nie są mu pisane. Jakie było uczucie Człowieka, gdy musiał długie, długie lata żyć w przeświadczeniu, że wszechświat jest dla niego niedostępny? Gdy Człowiek miał pustkę w sobie, bo wszystkie jego sny i marzenia legły w gruzach, a całe istnienie miato zamknąć się w maleńkiej, planetarnej śmierci?
Upadły marzenia, sny się rozwiały, a pułapka zatrzasnęła na głucho. Pragnienie gwiazd było jednak o wiele silniejsze. Istnieli ludzie wystarczająco uparci, by nie rezygnować. Oni to odkryli całkiem inną metodę otwarcia wrót wszechświata. A był to sposób zarzucony przez Człowieka, pominięty, wyszydzony, chociaż pozostawał cały czas pod ręką. I dziś nawet, mimo całej potęgi i wspaniałości Fishhooka, wielu jeszcze wykpiwało ową metodę, przylepiając jej etykietkę czarów.
Czary. Czary wymyślono dla dzieci. Stanowiły domenę babci opowiadającej bajki. Pomijano je w książkach naukowych i rozprawach medycznych. W racjonalnym świecie zbudowanym przez Człowieka takich rzeczy nie tolerowano. Czary! Tylko ktoś niespełna rozumu mógł w nie wierzyć.
Lecz owi uparci ludzie właśnie wierzyli w czary; a ściślej w to, co świat opatrzył etykietką czarów i bredni, a co z czarami miało tylko tyle wspólnego, że tak zostało ochrzczone. Bo to nie była wcale magia ani wymysły fantastów. Miało równie racjonalne podstawy jak każda gałąź nauki, jak fizyka, jak chemia. Sprowadzało się w sumie do jednego: do używania utajonych w umyśle ludzkim sił wszędzie tam, gdzie zawodziły ręce.
I z tego uporu właśnie, z wiary i religii owych upartych ludzi narodził się Fishhook. „Fishhook”, gdyż sięgał tam, gdzie Człowiek rękami nie mógł sięgnąć. Gdyż łowił w przestrzeni kosmicznej, wysyłając umysł człowieka tam, gdzie ciało w żaden sposób nie mogło dotrzeć.
Ostry wstrząs samochodu wyrwał Blaine'a z rozmyślań. Zwolnili. Dalej droga skręcała raptownie w prawo i tworzyła pętle. Tu był koniec szosy.
Skrecili z drogi i wjechali w kamieniste koryto wyschłego potoku. Poduszka powietrzna utrzymująca pojazd nad nierównym, pełnym wybojów gruntem zawyła na zwiększonych obrotach i auto z hukiem przyspieszyło. Silniki ryczały przeraźliwie. Gałęzie drzew i krzewów tłukły o szyby i dach pojazdu, który kilkakrotnie przechylił się niebezpiecznie.
— Nie jest źle — odezwała się znad kierownicy Harriet, gdy samochód wyrównał nieco swój bieg. Dalej może być gorzej.
— To jest ta droga odwrotu — ni to spytał, ni stwierdził Blaine.
Zajęta wyborem najdogodniejszej drogi dziewczyna tylko skinęła w milczeniu głową.
Skąd Harriet zna ten szlak? — zastanawiał się w duchu Blaine. — Po co jej w ogóle znajomość tej drogi? Chciał o to zapytać, po namyśle jednak powstrzymał język na wodzy.
Harriet prowadziła samochód uważnie. Coraz bardziej zagłębiali się w pozornie niedostępne góry, trzymając się suchego koryta rzeczułki. Nocne ptaki zawodziły w mroku, gałęzie, jak oszalałe, obijały dach wozu, łamiąc się z suchym trzaskiem.
Gdy w świetle przednich reflektorów pojawił się ogromny głaz wielkości stodoły, który tarasował dalszą drogę, Harriet bez wahania skierowała samochód w wąziutki prześwit pomiędzy nim a skalną ścianą. Auto z trudem, zaledwie o grubość lakieru, wyminęło skalę. Gdy przeszkoda była już za nimi, dziewczyna wyłączyła silniki i samochód osiadł łagodnie na kamienistym gruncie. Zapadła przejmująca cisza.
— Dalej idziemy piechotą? — spytał Blaine.
— Nie, ale musimy tutaj poczekać. Polują na nas i odgłos motorów mógłby nas zdradzić.
— Zamierzasz się dostać na samą górę? — Blaine wykonał ruch głową, wskazując piętrzący się nad nimi, niewidoczny w mroku, ostry szczyt góry.
— Tak, na samą górę.
— Jeździłaś już tedy?
— Wiele razy. Zdawałam sobie sprawę, że gdy nadejdzie chwila próby, nie będzie czasu na wyszukiwanie dogodnych przejść. Musiałam dokładnie poznać cały szlak.
— Ale, na Boga, do czego ci to było potrzebne?
— Słuchaj, Shep; wpadłeś w tarapaty, a ja pomagam ci się z nich wydostać. Czy to mało?
— Skoro zdecydowałaś się mi pomoc, to niech ci Bóg wynagrodzi. Ale zrozum, że nadstawiasz karku. Nie ma sensu, byś razem ze mną szła na dno.
— Już kiedyś nadstawiałam karku. Zresztą dobry dziennikarz zawsze jest przygotowany na ryzyko, jeśli wymagają tego okoliczności.
Może i ma racje — pomyślał Blaine wzruszając lekko ramionami. Lecz nie był wcale przekonany. Wielu dziennikarzy akredytowano u Fishhooka. Blaine znał prawie każdego z nich. Z wieloma pił wódkę. Kilku z nich mógłby nazwać swymi przyjaciółmi. Ale żaden z nich, z wyjątkiem Harriet, nie poważyłby się na to, co ona.
Samo dziennikarstwo nie może tu być wystarczającym powodem. Nawet ich kilkuletnia przyjaźń. Powód musiał być dużo, dużo poważniejszy. To z kolei mogło znaczyć, że Harriet jest nie tylko dziennikarzem, lecz jeszcze kimś ponadto. Z pewnością prowadzi jakąś grę. Tak, musi działać na dwa fronty. Musi bowiem istnieć — poza samym dziennikarstwem i ich przyjaźnią — inna jeszcze przyczyna, dla której dziewczyna zaangażowała się w te nieprawdopodobną hece.
— Powiedziałaś, że już kiedyś nadstawiałaś karku? — odezwał się. — Czy to miało związek ze Stone'em?
— Nie, o nim tylko słyszałam.
Z dołu kanionu dobiegł ich warkot silników samochodowych. Zamilkli, wsłuchując się w coraz wyraźniejszy dźwięk. Blaine na podstawie natężenia hałasu starał się obliczyć ilość pojazdów. Wydało mu się, że trzy. Ale ości nie miał.
Nagle warkot ucichł: auta od jechały do pętli kończącej szosę i tam przystanęły. Słychać było trzask otwieranych drzwiczek, a potem krzyki nawołujących się w ciemnościach ludzi, którzy brali udział w obławie.
Harriet zacisnęła palce na ramieniu Blaine'a.
— SHEP, COŚ TY ZROBIŁ FREDDYEMU? (WYSZCZERZONE ZĘBY TRUPA). — ZNOKAUTOWAŁEM GO.
— MÓWIŁEŚ, ŻE MIAŁ PRZY SOBIE BROŃ. — MIAŁ. ZABRAŁEM JĄ ZE SOBĄ.
— (FREDDY W TRUMNIE, Z ZAKRZEPŁYM NA TWARZY PÓŁUŚMIESZKIEM, Z GIGANTYCZNYCH ROZMIARÓW LILIĄ MIĘDZY ZŁOŻONYMI RĘKAMI).
— NIE, NIE TAK (FREDDY Z WYTRZESZCZONYMI ZE ZDUMIENIA OCZAMI, ZAKRWAWIONYM NOSEM I KROSTOWATĄ TWARZĄ W PLASTRACH).
Siedzieli w milczeniu i słuchali. Krzyki pogoni ucichły, rozległ się trzask zamykanych drzwiczek, a następnie szum oddalających się pojazdów.
— TERAZ?
— POCZEKĄJMY JESZCZE — odparła Harriet. — PRZYJECHAŁY TRZY SAMOCHODY, A ODJECHAŁY TYLKO DWA. JEDEN CIĄGLE TAM JEST (RZĄD OGROMNYCH, PODSŁUCHUJĄCYCH USZU). SĄ PRZEKONANI, ŻE POJECHALIŚMY W GÓRĘ WĄWOZU I NIE WIEDZĄ TERAZ, CO SĄDZIĆ O NASZYM ZNIKNIĘCIU. JEST TO (OTWARTE SIDŁA Z NĄJEŻONYMI ZFBAMI). LICZĄ, ŻE DAMY SIĘ NABRAĆ NA TEN TRICK Z SAMOCHODAMI.
Czekali. Gdzieś z ostępów leśnych dobiegł ich przenikliwy krzyk szopa, potem kwilenie ptaków, rozbudzonych przez jakiegoś nocnego intruza.
— ISTNIEJE TYLKO JEDNO MIFJSCE, GDZIE BYŁBYŚ BEZPIECZNY — stwierdziła Harriet. — JEŻELI CHCESZ, MOŻEMY TAM POJECHAĆ.
— GDZIEKOLWIEK. NIE MAM ŻADNEGO WYBORU.
— COŚ NIECOŚ SŁYSZAŁEMZ TEGO, JAK JEST TAM, NA ZEWNĄTRZ?
— W NIEKTÓRYCH MIASTACH USTAWIANE SĄ SPECJALNE ZNAKI (TABLICA OGŁOSZENIOWA ZE SŁOWAMI: DLA DEWIATÓW KLIMAT TU NIE ZDROWY). MĄJĄ WIELE UPRZEDZEŃ. SĄ NIETOLERANCYJNI. SPOTKASZ TAM (BRODACI, STARODAWNI KAZNODZIEJE WALĄCY PIĘŚCIĄ W PULPIT AMBONY, MĘŻCZYŹNI UBRANI W KOSZULE POKUTNE, Z TWARZAMI UKRYTYMI ZA MASKAMI, ZE SZNUREM I PLETNIĄ W RĘKACH, WYSTRASZENI LUDZIE KLĘCZĄCY PRZED SYMBOLICZNĄ KORONĄ CIERNIOWĄ). To wstyd i hańba naszych czasów — dodała śpiewnym szeptem Harriet.
Wreszcie i ten trzeci, pozostawiony przez ludzi Fishhooka; samochód odjechał. Słuchali oddalającego się warkotu silnika.
— Dali za wygraną — z ulgą w głosie odezwała się Harriet. — Możliwe zresztą, że zostawili tam kogoś na czatach. Ale nie mamy wyboru. Ruszamy.
Włączyła silniki i dysze odrzutowe. Samochód ruszył z zapalonymi reflektorami, wciąż wzdłuż wyschłego potoku. Teren coraz bardziej nabierał charakteru wysokogórskiego. W pewnej chwili koryto strumienia zniknęło gdzieś w ciemności. Zdani już byli wyłącznie na orientacje dziewczyny.
Nagle w stromym skalistym zboczu pojawiła się wąska, piarżysta rynna pnąca się ostro w górę. Dalsza droga prowadziła tym właśnie żlebem.
Rynna kończyła się raptownie wąską półeczką. Nad nimi piętrzył się już tylko chaos urwistych, czarnych skał. Poniżej, prawie pionowe zbocze opadało zawrotnie w dół, tworząc czarną, groźną otchłań. Blaine'owi zdawało się, że pokonanie tej ostatniej przeszkody trwa całe wieki.
W pewnej chwili przez uchylone okienko wtargnął do wnętrza samochodu zimny powiew o lekko gorzkawym zapachu. I oto wyłonił się przed nimi rozległy płaskowyż skąpany w strumieniach księżycowego światła.
Harriet zatrzymała wóz i ciężko opadła na oparcie fotela. Blaine długo grzebał w kieszeni, zanim wydobył z niej barwne, płaskie pudełko. Zajrzał do środka. Pozostał w nim już tylko jeden niemiłosiernie wygnieciony papieros. Ostrożnie rozprostował go i wygładził, po czym zapalił. Wysiadł z auta. Odetchnął kilkakrotnie pełną piersią i obchodząc pojazd podszedł do Harriet. Wsunął przez okienko dłoń z papierosem, wtykając go w usta dziewczyny. Zaciągnęła się bardzo głęboko.
— Granica jest tam, przed nami — powiedziała. — Teraz ty siadaj za kierownicą. Najbliższe pięćdziesiąt mil to płaski i łatwy teren. Po drodze jest małe miasteczko. Tam zatrzymamy się na śniadanie.