Shepherd Blaine odniósł wrażenie, że znalazł się w czymś, co było rodzajem domu. Jeśli nie był to dom, to z całą pewnością miejsca zamieszkałe. Takich bowiem proporcji oraz ładu form, na jakie się natknął, nie spotyka się w naturze, nawet tak bardzo obcej jak natura tej odległej od Ziemi planety.
W pomieszczeniu panowała cisza mącona jedynie szuraniem automatycznych nóg maszyny Blaine'a i dobiegającym z zewnątrz delikatnym zawodzeniem wiatru. Dźwięki te wydawały się zaledwie szmerem w porównaniu z potępieńczym hukiem burzy szalejącej pośród piaszczystych wydm, przez które człowiek z mozołem brnął kilkadziesiąt godzin.
Jasnobłękitna podłoga była twarda i gładka, a porozstawiane wokół — również niebieskiej barwy przedmioty, których kształt nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do tego, że są one wytworem rozumu, nie kojarzyły się człowiekowi z niczym znanym. Równie dobrze mogła to być aparatura naukowa, jak obce i dziwaczne dzieła sztuki lub po prostu urządzenia codziennego użytku.
Pokój, bo tak w duchu nazwał Blaine to miejsce, nie miał ścian ani sufitu: gładka, olśniewająco błękitna płaszczyzna zastawiona nieznanymi sprzętami, wyrastała pośród bezmiaru piasków. Na ów pokój natknął się całkiem przypadkowo po wielogodzinnym błądzeniu w mroku zalegającym powierzchnie planety: jej niesłychanie odległe słońce dawało niewiele światła, wskutek czego Blaine przez cały czas pobytu mógł widzieć błyszczące nad głową gwiazdy.
Pełen emocji i podniecenia, Blaine sunął powoli z odkrytym i nastawionym na pełną moc percepcji układem sensorycznym. Im dłużej przebywał w tym pomieszczeniu, tym silniejsze było jego przekonanie, iż jest to rzeczywiście dom, dom zamieszkały, gdzie na dodatek czuło się obecność gospodarzy.
Pełzł. Podeszwy szurały po błękitnej podłodze, czujniki badały każdy szczegół otoczenia a wirująca z lekkim poświstem taśma wszystko to zapisywała. Rejestrowała wszelkie obrazy, dźwięki, kształty i zapachy pozostające w zasięgu zmysłów Blaine'a. Zapisywała temperaturę, czas i magnetyzm, notowała wszystkie zjawiska zachodzące w otoczeniu.
Wreszcie w zasięgu wzroku przybysza pojawiło się owo przeczuwane od początku życie: wielka, rozlana istota spoczywała w absolutnym bezruchu na podłodze — jak ogromnie leniwy człowiek rozkoszujący się odpoczynkiem w trakcie poobiedniej sjesty.
Swym powolnie odmierzanym krokiem Blaine zaczął zbliżać się ku stworzeniu, podczas gdy urządzenia odbiorcze rejestrowały całą dostępną w tej chwili wiedzę o leżącej nieruchomo istocie. Była zachwycająco różowa. Różowa przepięknym kolorem porównywalnym jedynie do sukienki, którą siedmioletnia dziewczynka wkłada na swój pierwszy, urodzinowy bal.
Blaine przysunął się do mieszkańca pokoju i zatrzymał w odległości zaledwie sześciu stóp od niego. Wzniósł powoli oczy w górę: Zdawał sobie sprawę, że jest obserwowany, że stworzenie ma świadomość jego obecności, że spogląda na niego choć nie posiada oczu. I że się wcale przybysza nie boi.
Było wielkie: wysokie na dwanaście stóp, swym rozlazłym cielskiem zajmowało powierzchnie ponad dwudziestu. Kolos piętrzył się nad maszyną, która tutaj była Blainem. Stworzenie nie przejawiało żadnych uczuć: ani przyjaźni, ani wrogości, ani ciekawości. Po prostu ogromna, nieforemna i obojętna bryła.
Blaine również stał nieruchomo. Czekał. Już wcześniej cofnął swe sensory i tylko wirująca powoli taśma nie ustawała w pracy. Był w rozterce. Zdając sobie sprawę z tego, że sytuacja wymaga niesłychanie rozważnego i ostrożnego działania, wiedział, że musi się spieszyć. jego czas się kończył. Pozostało go naprawdę niewiele. Tymczasem dla istoty spoczywającej przed nim czas zdawał się nie istnieć.
Równocześnie Blaine poczuł drgania przekazane mu przez elektroniczne obwody maszyny, która pełniła funkcje jego ciała. Drżenie pochodzące bez wątpienia od istoty rozlewającej się różowo na podłodze drżenie transmitujące w połowie tylko sformułowaną myśl, stanowiło zapowiedź porozumienia, zbliżającego się kontaktu.
Szok spowodowany przechwyceniem tych impulsów minął prawie natychmiast, gdy tylko człowiek swym chłodnym, analitycznym umysłem pojął że nic nie wskazuje na telepatyczne zdolności owego różowe o stworzenia, bo chociaż drgania niedwuznacznie wskazywały na ich istnienie, to wieloletnia praktyka Blaine'a…
Trzymaj się! — szepnął do siebie. — Trzymaj się! Musisz zmieścić się w wyznaczonym czasie! Pozostało już tylko trzydzieści sekund!
Znów drżenie tym razem silniejsze, bardziej wyraźne jakby stwór chrząknął, szykując swe psychiczne ośrodki komunikowania do rozpoczęcia rozmowy.
Blaine był zdumiony. Niesłychanie rzadko zdarzało się, by człowiek potrafił nawiązać kontakt telepatyczny z innym gatunkiem istot rozumnych. Zbyt potężne bowiem były bariery biologiczne i umysłowe dzielące poszczególne rasy kosmiczne, aby telepatia mogła je przełamać i okazać się przydatna w takim stopniu, jak sądzili zwolennicy starodawnej — jasnej i klarownej — sztuki telepatycznej.
I wówczas stworzenie odezwało się:
— WITAJ PRZYJACIELU, WYMIENIAM Z TOBĄ ŚWIADOMOŚĆ.
Mózg człowieka zaskowyczał w bezgłośnym, pełnym paniki zdumieniu Bo oto nagle, bez żadnego ostrzeżenia, stał się Blaine podwójną osobowością sobą samym i tym różowym stworem. W samym momencie widział jak on, czuł tak samo, jak on, posiadał jego wiedzę i był jednocześnie sobą, Shepherdem Blaine'em, badaczem Fishhooka, umysłem poza Ziemią, daleko od domu.
W tej samej chwili zatrzasnął się jego czas.
Doznał uczucia szaleńczego pędu, jak gdyby przestrzeń w ułamku sekundy stała się eksplodującą hukiem gromu przeszłością, ku której gnał w niewyobrażalnym pędzie. Shepherd Blaine, wbrew własnej woli, został raptownie przeniesiony przez pięć tysięcy lat świetlnych do wybranego punktu w północnym Meksyku.