W historii miało to wiele nazw.
Raz określano to mianem postrzegania pozazmysłowego, kiedy indziej psioniki — krócej: „psi” — czy też kinetyki paranormalnej zdolności parapsychicznych lub zjawisk paranormalnych. Lecz na samym początku była to najczystsza magia.
Praktykował te wiedze szaman z grzechotkami magicznymi i sakwami pełnymi wstrętnych talizmanów i fetyszów. Czarownik z Konga i kapłan w Egipcie potrafili wykorzystać ów dar natury, którym zostali obdarzeni. Mędrzec tybetański w zaciszu himalajskiego klasztoru usiłował zgłębić tajemnice postrzegania pozazmysłowego. Nigdy jednak nie poznali istoty tego zjawiska, nigdy nie potrafili go w pełni wykorzysta w taki sposób, na jaki zasługiwało.
A potem, gdy nastała era rozumu i naukowej interpretacji świata, zjawiska paranormalne zostały ostatecznie zdyskwalifikowane, uznane za czary i nikt już prawie nie wierzył w ich istnienie. W świecie stworzonym przez oficjalną naukę nie było miejsca na czary. Nie dawały się bowiem włączyć w żaden istniejący system; wymyka się wszelkim definicjom i równaniom naukowym, trudno było ustalić metody ich badania. W każde ze zjawisk parapsychicznych wiązało się ze swoistym poznaniem dokonywanym bez udziału zmysłów, a wiec przebiegało w sposób nie dający się wyjaśnić i uzasadnić naukowo. W taki sposób, tkwiące w człowieku zdolności paranormalne, wraz z całym istniejącym dotychczas arsenałem przesądów, wierzeń i zabobonów pojęć i zjawisk magicznych, potraktowano jako stek horrendalnych bzdur i nikt już, kto posiadał choć odrobinę zdrowego rozsądku, nie poświęcał im chwili uwagi.
Ów los zjawisk paranormalnych podzieliły również osoby obdarzone tymi zdolnościami. Na osoby takie — określane otocznie mianem dewiatów — skierowano cały lęk i nienawiść. Ludzi tych mordowano bezlitośnie lub — w najlepszym przypadku — wsadzano do więzień.
Lecz, o ironio losu — myślał Blaine — przecież właśnie nauce, oficjalnej nauce, która była sprawcą cierpień tysięcy niewinnych dewiatów, kinetyka paranormalna zawdzięcza swoje ostateczne, oszałamiające zwycięstwo.
Gdyż to właśnie rozwój nauki stanowił konieczny warunek, by Człowiek mógł uwolnić swój umysł z krępujących go wieki kajdanów, by przełamać wszelkie uprzedzenia, bariery i przerzucić most nad otchłanią, która dzieliła naukę oficjalną od zjawisk paranormalnych. Dzięki nauce można było dopiero dotrzeć do sedna owej potężnej energii drzemiącej w ludzkim mózgu. Studia nad tym zagadnieniem wymagały specjalnych metod, które tylko nauka mogła wypracować.
Mówiło się, że w zamierzchłej przeszłości droga rozwoju ludzkości rozwidliła się, tworząc dwie ścieżki prowadzące w przeciwnych kierunkach: „Magię” i „Naukę”. Człowiek wybrał te ostatnią. twierdzono również, że popełnił wówczas wielki błąd, czyniąc ten wybór, bo było to zejściem na manowce. Spójrzcie tylko, lak daleko moglibyśmy zajść — argumentowano — gdyby ludzkość na samym początku wybrała „Magię”.
Nikt z nich nie miał racji — myślał Blaine. Cały szkopuł tkwi bowiem w tym, że Człowiek nie miał żadnego wyboru. Zawsze istniała tylko jedna droga: „Nauka”. Gdyż aby stać się władcą „Magia', najpierw trzeba było poradzić sobie z „Nauką”.
I rzeczywiście, niewiele brakowało, by nauka wywarła całkowicie magię, odzierając tym samym Człowieka z tego, co było w nim najcenniejsze. Istniała jednak na szczęście grupka upartych ludzi gotowych na wszystko, by tylko ziścić odwieczny sen o gwiazdach.
Blaine z najwyższym trudem potrafił sobie wyobrazić czasy, gdy Fishhook był zaledwie nieśmiałą, pełną uroku nadzieją, ekscytującą fantazją, przedmiotem gorącej i żarliwej wiary nielicznej garstki owych upartych ludzi, których prośby o wsparcie świat zbywał śmiechem, szyderstwem i znaczącym pukaniem się w czoło.
Byli jednak wystarczająco uparci. Pewnego dnia zjawili się w Waszyngtonie z apelem o poparcie finansowe. Pomocy tej naturalnie im odmówiono; rząd absolutnie nie był zainteresowany ich awanturniczymi — jak to określono — planami. Jakże ta grupa entuzjastów i szaleńców zdoła sięgnąć do gwiazd, skoro wszechpotężna nauka nie była w stanie tego dokonać?
Pracowali wiec dalej w osamotnieniu i izolacji, wspierani niewielkimi zasiłkami płynącymi z Indii, Filipin i Kolumbii, drobnymi datkami towarzystw metafizycznych oraz darami swych sympatyków.
Aż nadszedł ów pamiętny dzień w którym fortuna uśmiechnęła się wreszcie do owych upartych, nie do pokonania ludzi. Oto Meksyk — wielki kraj z jeszcze większym sercem — zaprosił ich do siebie, zaopatrzył niezwykle sowicie w środki finansowe, zbudował i oddał im do dyspozycji gigantyczne centrum badawcze wyposażone w drogocenną, skomplikowaną aparaturę.
Od tej właśnie Fishhook stał się faktem dokonanym i rozwinął się niebawem w potężną instytucje dysponującą nieograniczonymi kredytami nie tylko dla siebie, lecz również dla gościnnego kraju który okazał mu w trudnych chwilach tyle serca.
I ja, mimo że siedzę tu, w tej celi, stale jestem częścią Fishhooka — prowadził w duchu monolog Blaine. jestem fragmencikiem tego potężnego, hermetycznego środowiska, którego izolacja od świata zewnętrznego została zawiniona przez ten właśnie świat: pełen zawiści, podejrzeń, nietolerancji, przesądów i zabobonów. Chociaż ucieka od Fishhooka, chociaż agenci koncernu tropią go jak dziką, niebezpieczną bestie, to stale jest częścią tej instytucji.
Stał na wąskiej pryczy przykrytej brudnym kocem i tuląc policzek do chłodnych krat wyglądał oknem. Przed jego oczyma rozciągała się beznadziejnie przygnębiająca panorama miasteczka. Spalona słońcem, wyprana ze wszelkich barw ulica wysadzona była rachitycznymi drzewkami. Pasowały do nich odrapane budynki na wpół zbankrutowanych przedsiębiorstw i zaparkowane przy krawężnikach stare, rozklekotane samochody, z których większość miała jeszcze silniki spalinowe i koła. Mężczyźni siedzieli grupkami na schodkach pobliskich sklepików i żując monotonnie tytoń, popluwali co chwile na chodnik. Tworzyły się w tych miejscach małe, bursztynowe kałuże gęstej śliny, przywodzące na myśl krople krwi. Siedzieli apatyczni, odzywając się z rzadka do siebie, pochłonięci żuciem i spluwaniem. Obojętni, leniwi, zrezygnowani.
Lecz Blaine zdawał sobie sprawę, że ów bezruch to tylko pozory. Meżczyźni nie spuszczali z oka budynku sądowego z zamkniętym wewnątrz, znienawidzonym dewiatem. Pilnowali Blaine'a, bo o jego umyśle stara wiedźma Sara powiedziała, że odbija jak zwierciadło.
To samo musiał spostrzec Rand! To właśnie zdradziło Blaine'a. A wiec Rand, który ż całą pewnością nie był szperaczem, musiał być całkiem sprawnym lokalizatorem. Ale to nie miało już żadnego znaczenia: szperacz czy lokalizator. Nawet szperacz zaglądając do jego ekranowanego umysłu, niewiele by się dowiedział.
A to znaczy, że mam mózg, który jest jak rozbłyskujący czerwonym światłem dzwonek alarmowy, słyszalny i dostrzegalny nawet dla niezbyt sprawnego telepaty — uświadomił sobie Blaine. A stąd już prosty i przerażający wniosek że on Blaine nigdzie nie będzie bezpieczny. Nie ma na świecie takiego miejsca, gdzie mógłby się skryć. Jest dzwonkiem alarmowym nie tylko dla katalizatorów i szperaczy, lecz także dla wszystkich innych intuicjonistów, jasnowidzów i telepatów.
Pewien był jednego: cała ta nieprawdopodobna historia z jego lustrzanym umysłem była czymś absolutnie nowym. W przeciwnym bowiem razie, słyszałby z całą pewnością o takim przypadku.
— EJ, TY — mruknął do ukrytej w mózgu istoty — WYLEŹ NO NA CHWILĘ STAMTĄD!
Obcy poruszył się pod czaszką, przeciągnął rozkosznie jak zadowolony psiak. Ale nie wyszedł na wezwanie człowieka.
Blaine zszedł z pryczy i usiadł na jej brzegu.
Harriet z pewnością mogłaby mi pomóc — pomyślał. Mogłaby przybyć skrycie do miasteczka, a szeryf dyskretnie wypuścić go na wolność. Z drugiej jednak strony, on sam podsunął szeryfowi doskonały pretekst do przytrzymania go w areszcie: jako posiadacza nielegalnej broni.
— KOLEŚ — zwrócił się do swego towarzysza — CHYBA ZNÓW POTRZEBNA MI BĘDZIE TWOJA POMOC. MUSIMY WYMYŚLEĆ JAKĄŚ NOWĄ SZTUCZKĘ.
Istota w jego czaszce pokazała już, na co ją stać: trick z czasem. A może z metabolizmem Blaine'a. Trudno dociec, jak naprawdę rzecz się miała: czy to on poruszał się szybciej, czy też czas został spowolniony.
No i dokąd w końcu uciekać?
Do Południowej Dakoty, jak radziła Harriet?
Zdrowy rozsądek nakazywał Blaine'owi udać się właśnie tam. Nie miał przecież wyjścia alternatywnego. Nie miał dotychczas czasu, by ustalić jakikolwiek plan działania. Przed laty postanowił wprawdzie, że ucieknie. Planował nawet poczynić stosowne przygotowania na taką ewentualność. Zwlekał jednak, odsuwał wszystko na potem… Na nigdy. No i teraz ma za swoje: siedzi w celi więziennej w małym miasteczku, którego nawet nazwy nie zna, ma przy duszy piętnaście dolarów, a i te zamknięte w szufladzie szeryfa.
Zza okna dobiegał go od czasu do czasu warkot silników spalinowych samochodów — rupieci i świergot ptaków. Blaine nie musiał wyglądać oknem, by przekonać się, że mężczyźni stale tkwią w bezruchu na swych stanowiskach.
Ktoś właśnie wchodził do biura szeryfa. Blaine usłyszał trzask otwieranych drzwi, następnie odgłos kroków i szmer przyciszonej rozmowy, której nawet nie usiłował podsłuchiwać. Bo i po co? Co by mu to dało? Czy cokolwiek miało jeszcze sens?
Zaczynał ponownie pogrążać się w rozmyślaniach, gdy dobiegł go z korytarza energiczny stukot butów szeryfa. Potem usłyszał zgrzyt klucza i w drzwiach celi ukazał się sam przedstawiciel prawa.
— Blaine — odezwał się szeryf. — Przyszedł do pana Ojciec.
— Ojciec? Czyj?
— Kapłan, poganinie. Proboszcz naszej parafii.
— Aha, proboszcz — mruknął Blaine. — I cóż go tak zainteresowało w mojej skromnej osobie? Ostatni sakrament?
— Jesteś pan istotą ludzką, nieprawdaż? Wiec posiada pan również dusze…
— Nie zaprzeczam…
— Czemu mi pan od razu nie powiedział, że jest od Fishhooka? — przerwał szeryf, obrzucając Blaine'a ciężkim, chmurnym spojrzeniem.
— Czy to by cokolwiek zmieniło?
— Wielki Boże, człowieku! — wykrzyknął szeryf wytrzeszczając na Blaine'a oczy. — Gdyby oni wiedzieli, gdyby tylko wiedzieli, że pan jest stamtąd! Mój Boże! Jak amen w pacierzu, już by pan wisiał. W zeszłym miesiącu minęły trzy lata od chwili, gdy spalili tutejszy Punkt Handlowy. Ajent uciekł w ostatnim momencie.
— No i co pan na to, szeryfie? Pan oczywiście pozwoli by mnie powieszono?
— Znalazłem lepsze wyjście.
— Wielkie dzięki. Podejrzewam, że zawiadomił pan Fishhooka. — Zgadza się. Prosiłem ich, by pana jak najszybciej stąd zabrali.
— Niech to szlag trafi…
— Wiec po jaką cholerę przybyliście do tego miasta? — wybuchnął szeryf, czerwieniejąc na twarzy. Przez was, dewiatów, zawsze jest tyle kłopotów.
— Byliśmy głodni. Musieliśmy w końcu gdzieś zjeść śniadanie — odwarknął Blaine.
— No i najadł się pan. Na całe życie — burknął ponurym głosem szeryf. — Mam jeszcze nadzieje, że uda mi się jakoś pana z tego wyciągnąć.
I odwracając się w stronę drzwi, rzucił jeszcze przez ramie:
— Zaraz przyśle tu Ojca.